Anna Świrszczyńska
Sienna 22 m. 36
Chcecie posłuchać opowieści o śmierci Orfeusza, najdziwniejszego z śpiewaków?ręcznie Jak długo szukałyśmy go ręcznie zarysowana zmiana szyku na „szukałyśmy go długo” my, menady, aby schwytać i zabić i jak pewnej nocy natrafiwszy na ślad czekałyśmy wiedząc, że przyjdzie. I zdarzyło się, że gdy jedne leżały u brzegu strumienia, a niektóre tańczyły
Chwileczkę, szlachetne panie. Tak, to mój kres. Nie ma wątpliwości. Miałeś nosa ręcznie, Orfeuszu, żeś wyszedł tej nocy na przechadzkę, zamiast spać, jak inni porządni ludzie. Upolowałeś piękną niespodziankę – śmierć. I nie bylejaką – z ręki bachantek. Owych bajecznych bachantek, o których pełno niestworzonych plotek i gadania w każdej wiosce greckiej, w każdej gospodzie. Niechże wam się przypatrzę zbliska, znakomite istoty. Ha ha! Jaki tłok. ( Ciekawość, widzę, wzajemna. Jedna przez drugą pcha się, by zobaczyć Orfeusza, by posłuchać jego głosu, prawda? Tego głosu, co kołysał fale i zwierzęta)
ręcznie dodany nawias i przekreślenie zaznaczonego fragmentu ołówkiem
.
Ile oczu! Oczy chmurne, zniecierpliwione, złośliwe, naiwne – oczy bezwstydne, żarliwe, roztargnione. Bogowie! ani jednej pary oczu spokojnych.
Nieuprzejmy jesteś, Orfeuszu.
Ja? Och, to bardzo bolesny zarzut, nadobna istoto. Zawsze byłem galantem wobec dam, wielbicielem pięknej płci, moje panie, a przytem dworak – nadworny śpiewak bogów – ha, ha!
Jak ty się śmiejesz.
Poprostu.
Czy tak samo uciszałeś wzburzone bałwany? Poprostu?
Menady Jak zwie się naprawdę?
Wy, menady, kochacie imiona, jak wszystkie istoty, które pragną gwałtownie.
Imię – to niby zaczarowane rękawiczki. Można przez nie ująć rzeczy nieuchwytne.
Chcecie ujmować rzeczy nieuchwytne.
Imię to niby sieć. Można w nie złowić na chwilę różne rzeczy. Bogów i zwierzęta, czasem trwogę, czasem szczęście. Ale ta sieć ma zbyt wielkie oka. Za szybko
za duży patos melodyjny
nadpisane ręcznie nad linijką [komentarz autorki?]
wycieka z niej wszystko. Zaklęcia słowa są za słabe.
Dlatego zaklinamy także gestami.
Zaklinacie także zabijając.
Zaklinamy zabijając.
Dziwnie tak podkr. ręczne rozmawiać siedząc wśród was. Oczy wasze migocą, patrzycie niemal pokornie.
Co to?
To śpiew | ręcznie bachantek.
Cichy niby do snu.
Nie zasypiamy nigdy, dlatego śpiewamy kołysanki.
Szukałyście mnie oddawna.
Oddawna, jak się szuka skarbu. Jak się szuka źródła. Jak się szuka oszałamiającego bogactwa. Ludziom wystarczy słuchać twego głosu, lwom lizać twój ślad, kobietom – płakać. Menady pragną cię zabić.
Bo potokiem jest Orfeusz,
a my wypijamy potoki.
Powietrzem jest Orfeusz,
a my wypijamy powietrze.
Płomieniem jest Orfeusz –
O, duszyczki wzruszające! O, duszyczki łakome! Czy potraficie wypić płomień?
Patrzysz na nas z uśmiechem. Kto cię nauczył kochać menady? Trudno je pokochać.
Jesteście tak blisko, że słyszę jak biją wasze serca. Pochylacie czoła ruchem zwierząt. Płonicie się. Jakież to (potężne )zamyślenie okuwa wasze członki? Oczy zmącone, gęby powoli żują ciemną trawę. Pewno gorzka, bo kąciki ust wyginają się, cieknie z nich ślina.
ręcznie dodany nawias i przekreślenie zaznaczonego fragmentu ołówkiem
Doprawdy, ogarnia mnie wzruszenie. Chciałbym pogłaskać którą z tych głów. Włos na nich nigdy nieczesany wyrasta jak nieujarzmiona roślinność, wije się według wdzięcznych i osobnych zwyczajów, przyrodzonych roślinności.
Ulecz nas.
Uleczyć was? A cóż posiadacie prócz swej choroby? Cóż posiadają ludzie prócz swych nieszczęść? Zbyt są biedni, by je bogowie mieli im odbierać.
Nie uleczysz nas?
Mogę zabawić. Aglae, siądź bliżej. Nie wiem czemu twoje cierpienie szczególnie mnie wzrusza. Jesteś dzika. Nie umiesz się nawet dziwić, jak nie dziwią się zwierzęta. Jesteś, niby dziecko, bez winy. Ty – ręcznie rzucisz się na mnie pierwsza, żeby zabić. Gdybym miał przed sobą dzień życia…
Gdybyś miał przed sobą dzień życia…
Tobie powierzyłbym moją mądrość, moją sławę, moją nieśmiertelność.
Co to jest nieśmiertelność ręcznie ? Po co mi? Czy to
Nowy wróg, Aglae, którego nie zwyciężysz.
Nie rozumiem. Jestem znużona.
Wszystkie jesteście znużone. Powiem wam lepiej bajkę.
Wesołą?
Ha ha, wesołą i troszkę podstępną. Bajkę o piekle
Dusze znakomite i rozważne, oto miejsce,
gdzie dane wam będzie zaspokojenie szlachetne
ciekawości, co matką jest mędrców.
A z jakim przejęciem on to gada, ten cynik! I popycha oszołomione i zahukane widziadła szewców, powroźników, złodziei i straganiarek, które nigdy za życia nie zaznały ciekawości, co jest matką mędrców i którym tak dobrze było w poczciwych, kaprawych powłokach cielesnych. To się nazywa uszczęśliwiać przemocą!
Byłeś u Persefony? podkr. ołówkiem, przerywane
Rozumie się. U Persefony, królowej piekieł. Gdy ujrzałem ją, wydawała się roztargniona. Czesała włosy i namaszczała je tłuszczem. Powiedziała:
Wiesz, mam żal do mojej matki. Nie umiem rozpaczać. Nie powinno się wydawać za mąż córek, które nie umieją rozpaczać.
Ależ Persefono ręcznie – czy nie pamiętasz, że zostałaś podstępem porwana przez Plutona? Matka… jej wielkie zmartwienie… o tym wszyscy wiedzą.
Tak, to jeszcze nie było najgorsze. Pamiętam tę łąkę, jasną jak lusterko, to niebo rozpędzone. I cień własnego ciała koło nóg, gdy schyliłam się, by zerwać kwiat
Nikt nie jest w stanie tego odczyścić. Z pułapu promieniowały blade żółwie, olbrzymie jaszczurki rycz muzyczny nawias syczały cieżko. To było drażniące. Litowałam się nad każdą duszą, wydawałam surowe wyroki, obowiązujące przez wieczność. Syzyfa tak skazałam i kilku innych. Patrzałam porozumiewawczo na Plutona.
Przywykniesz, przywykniesz dziecino…
Ach, był zawsze podrażniony. Zrywał się – taki miał nerwowy krok – odchodził do miejsca najstraszniejszych kar. Z brwią nawisłą palił tam grzeszników na wolnym ogniu. Słyszałam jęki. On śmiał się czasami, zrzucał z siebie szaty. Piekło było mu za małe.
Piekło jest dla mnie za małe, Persefono. Duszę się. Oh, gołąbko, nic na to nie poradzisz, to są sprawy zawiłe. Klimat, widzisz, nie służy
od wina a przecież nie piję. Ogień mnie upija – haha
mi, duszno, niby w łaźni i pochmurno. Uf, jestem spocony! Czerwony jak
nadpisane nad linijką i wstawione tu
ogień, w którym duszyczki skwierczą. Oh, ciężkie życie.
Patrzałam z odrazą. Schylał szpetne czoło, śmiał się znowu. Taką twarz ma może Nemezis. Potem, gdy byliśmy sami, ocierałam mu z czoła pot i łzy. Gardziłam sobą. Ach, jak mnie wzruszała taka łza, znaleziona w kącie jego krwawego oka. Wybiegałam w gaje cyprysowe, darłam szaty wśród trzody głupich duchów, apatycznych jak obrazki. Uspokojona, długo jeszcze przeklinałam Ananke, co każe grzeszyć i cierpieć.
Tu Persefona umilkła. Światło podniecenia znikło z jej twarzy. Po chwili rzekła smutno:
Orfeuszu, nie mów nikomu. To najstraszniejszy grzech. Przyzwyczaiłam się do piekła. Zaczynam tyć. Ciało moje robi się tłuste, świeci. Pluton mówi, że jestem coraz piękniejsza.
Rozkwitasz, moja żono. Te bransolety – jak one błyszczą na twych pociemniałych rękach. Piekielnicy wodzą za tobą ślepiami. He he, ładna jesteś.
Zakopcone ogniem piekielnym bransolety przystrajają mnie, niby niewinne kwiaty z ziemskich łąk. Posiadłam przeciągły wdzięk, jaki mają kobiety, lubiące patrzeć w lustro.
W istocie – dosyć oryginalne.
Popatrz na to lusterko. Świeci, prawda? Wypolerował je dla mnie Charon. niższy głos dopisane na marginesie Jęczy po nocach koło swojej łodzi nad rzeką. Obrzydliwy potwór. Pluton nie każe mu dawać nigdy dużo jeść, żeby warczał na cienie, rozumiesz, żeby się bały. Warczy z głodu jak pies. Tylko do mnie łasi się ta poczwara.
Piękne zwierciadełko.
Widzisz, rękojeść rzeźbiona w dwa smoki. Gryzą się delikatnie jakby igrały. I patrzą na siebie ślepia w ślepia. Czego to może być symbolem? Mniejsza z tym. Aż dziw, że ten potwór umie zrobić takie rzeczy.
Może dlatego, że nigdy nie daje mu się do syta jeść.
Czemu płaczesz
Jaki wstyd. I gdzie jest kara? Kto wymierzy mi sprawiedliwość? To jedno mogłoby ocalić duszę moją, grzeszniejszą od duszy Syzyfa i duszy Tantala i tych biednych królewien Danaid, które sama skazałam…
Nie byłem zdolny jej pocieszyć. Splotła dłonie na karku, patrzała wyzywająco i chmurnie. Maleńki, pękaty piesek, maleńki szafranowy potworek przypełzł i lizał jej nogę. Siarka ciekła mu z opasłego pyska. Leżała długo gryząc figę, wyciągnięta wśród swych strojów jak odaliska. Wtedy powiedziałem:
– Persefono… zimnym (?) – błaga ołówkiem
Persefono… Jakoś inaczej niż dotąd zabrzmiało moje imię w twych ustach.
Mówię głosem człowieka, który prosi o łaskę.
O łaskę królowej zmarłych…
Czy wiesz, po co przyszedłem?
Wiem. Każde dziecko greckie zna tę bajkę. (z lekkim przekąsem, niby opowiadając) ręcznie dopisane, przekreślone Sławny poeta Orfeusz tak kochał żonę swą, Eurydykę, że nie uląkł się Cerbera i jedyny z żyjących zstąpił do Hadesu. Kiedy stanął w obliczu królowej Tartaru, zamiótł ziemię połą fałdzistego płaszcza, jaki noszą Trakowie…
Nie mam płaszcza.
Nic nie szkodzi. Zamiótł ziemię połą płaszcza i zawołał głosem, który uśmierzał lwy –
Cóż zawołał?
Persefono, królowo za siedmiorgiem zielonych drzwi,
Persefono, królowo za siedmiorgiem zielonych pieczęci,
Persefono, królowo za siedmiorgiem zielonych świec.
Tedy królowa rzekła: – Czego żądasz, Orfeuszu?
Żony mojej, Eurydyki – powiedział Orfeusz. A królowa zaśmiała się.
Czemu śmiejesz się, królowo?
To uśmiech podstępny, poeto. W zły czas przyszedłeś. Pani piekieł nudzi się.
Śmiertelni ją nudzą?
Nie.
Nieśmiertelni?
Nie.
Nudzi się sama sobą.
Nie jesteś uprzejmy.
Nie jestem uprzejmy. Uprzejmi ludzie nie składają za życia wizyt w Hadesie. Skończ, królowo, bajkę dla greckich dzieci.
(szorstko) dopisane pod spodemO! skończy ją kto inny. Ja odegram tylko swoją rolę i powiem: – Orfeuszu, królowa zmarłych, wzruszona twą wielką miłością, oddaje ci małżonkę…
Tak tedy poszedłem na łąkę anemonów, gdzie siedziała Eurydyka w towarzystwie Alkmeny i dwu sióstr Orestesa. Ach, jak była zmieniona! Ruchy miała podobne do łez płynących, lica nieopisane. W ręku trzymała kądziel. Gdy ją ujrzałem, trochę dąsała się, targała paluszkami w złości żółtawe nitki. Wyznała mi w tajemnicy:
One są okropne. Niedawno tu przyszły i tak mocno poruszają się, cierpią, śmieją. O, widzisz tam tę rozrosłą brunatną dziewczynę? To Elektra – kiwa się po całych dniach w rosochatym wieńcu na głowie, dumna ze swojej boleści jak z kosza dobrze wypranej bielizny. A Alkmena ciągle śpiewa.
Nie myśl o nich, moja słodka żono . Zabiorę cię stąd. Uśmiechnij się. Pomówimy o innych sprawach. Pamiętasz dom rodziców, kiedy byłaś jeszcze mała?
Dom rodziców...
Tak. To okno od wschodu, zawsze na nim stały doniczki z kwiatami, a pod oknem ławeczka, pamiętasz?
Ławeczka! A tak, tak!
Kłóciłyście się z siostrą, kto na niej usiądzie. A ty byłaś straszna złośnica, kopałaś i drapałaś, a potem buch! I już jej nie ma. Uciekła do pastucha, do bydła. Raz wtedy spotkałem cię na łące jak strzygli owce i mówię: wstyd, taka duża panna zamorusana i obdarta jak znajda. A ty – ha! ha! – odpowiedziałaś mi bardzo nieuprzejmie. Coś takiego, aż wstyd powtarzać...
Więc po co powtarzasz? To już tak dawno.
Nie, bo byłaś taka śmieszna. Ja nawet nie wiem jak w domu ci pozwalali. Potem dopiero zmieniłaś się, wydoroślałaś. Zrobiła się taka strojnisia – ha, ha...
O kim mówisz?
Przecież o tobie.
Nie pamiętam.
A pamiętasz morze? Niedaleko domu. Żeglarze czasem śpiewali mijając brzegi. Różni żeglarze. Często śpiewali w obcym języku – jacyś barbarzyńcy. Wrócimy tam, chcesz?
Dokąd?
Na ziemię, moja słodka Eurydyko.
To długa droga...
Darujcie, menady, że skrócę opowieść, choć to przybliża mi zgon. Była ciągle senna, gdy wiodłem ją drążonymi korytarzami ku światłu słońca, gdy stąpaliśmy powoli, a jaskinie piekielne migotały, a diabły piekelne jęczały. Ach, cóż więcej mam mówić. U wejścia stał Cerber, pies trzygłowy. Pytał o imię. Ale ona milczała. Kiedy nalegałem, skrzywiła usteczka:
Nie mogę powiedzieć dokładnie. To wszystko jedno. Nie męcz mnie.
A kiedy groziłem, jak się grozi niedobremu dziecku, zaśmiała się z przekorą.
Ja się niczego nie boję. Przecież już nie umrę.
Ach, czemu powiedziała takie słowo . To był wyrok. Zaraz podszedł do niej Hermes. Nie zdziwiła się wcale, kiedy dotknął jej ręki na znak, że zostaje w Hadesie. Nie spłoszyła się, zbyt łagodny miał uśmiech. Odeszli razem. Próbowała tańczyć po drodze. Podnosiła ręce bardzo powoli. To było smutne. Kiedy zawołałem ją po imieniu, jak się woła gołębicę, odwróciła się i powiedziała:
Bądź zdrów.
Zdawało mi się, że nie rozumiała tego wszystkiego, nie widziała mej boleści. Była jakby za szybą. Umarli są tacy delikatni, lżejsi od nas. Odeszła uśmiechając się. Oto moja opowieść, menady.
Menady usnęły.
Śpią jak dzieci. Dopiero teraz widać, jak są jednak podobne do zwykłych kobiet. Teraz, gdy oczy mają zamknięte. Gdyby nie kozia skóra na prawej piersi, gdyby nie wieniec z bluszczu na splątanych kudłach… Ciekaw jestem snów menad.
Nie mamy snów. Nie zasypiamy nigdy. To pierwszy raz. To ty jedynie zdołałeś je uśpić, pogromco panter.
Ciebie nie uśpiłem.
Mnie | nie. ołówkiem podkreślenie
Czemu?
Jak one mocno śpią. Możnaby przejść wśród tych ciał, jak przez pobojowisko, nie zbudziwszy nikogo. Krok – i byłbyś wolny. Czuję twoją wolność w powietrzu. Powietrze płonie od jej zapachu. To noc pokoju.
ciszej
ołówkiem nad linijką
Czy słyszysz, jak gadają strumienie? Niby dzieci w kolebkach. Cała natura oddycha dobrocią. Nie wierzę w wyroki Ananke. Żadna zła rzecz nie stanie się tej nocy. Pojednanie… oswobodzenie… Coś osobliwie łagodnego zniża się od gwiazd.
W istocie. Coś najbardziej łagodnego. [???]
Niby ogień przezroczysty, będący zarazem muzyką, żywioł czuły i cenny jak serce w piersiach, radość nieśmiertelna.
Ha, ha, Aglae, Aglae!
Co?
Przecież ty śpiewasz | ręcznie o śmierci.
Ja?
Gdybyś mogła słyszeć swój głos. Takim głosem mówi człowiek, który pragnie i czuje bliskie spełnienie pragnienia. Ty pragniesz zabić.
Pragnę zabić.
Ciebie jednej mój czar nie uśpił. Jakżebym mógł uciec. Ty przecież czuwasz. Nie darmo przez te kilka godzin pokochałem cię ponad wszystkie stworzenia. Ty jesteś najdziksza. Jedyna z ludzi i zwierząt, której nie zwyciężyłem.
Orfeuszu…
Niebo niedługo zblednie, Aglae. Obudź menady, już czas. Ananke rzekła, że
Orfeuszu…
Weź bęben, uderz w wielki bęben, zawołaj…
Zawołam.
Siostry moje, menady, siostry moje, menady, siostry moje, menady…
Eurydyko! Zmiana – wypowiedź rozbita na dwie osobne, w wariancie 2 „Eurydyko (Eurydyka odwraca się) Czy mnie poznajesz?”
Cicho. Jest jak jutrzenka, gdy wschodzi.
Eurydyko, czy mnie poznajesz?
Nie.
Boisz się mnie?
Nie.
Czy chcesz podać mi paluszki?
Nie.
Odpowiada jak ptaszek, co umie śpiewać tylko jedną piosenkę. Czy ona zawsze jest taka senna? Jakże się odmieniła. Oczy ma nieopisane, ruchy podobne do łez płynących.
Mów do niej cicho, bo się spłoszy. Ja odchodzę. Zmiana – w słuchowisku wypowiedź, w wersji scenicznej didaskalia „(odchodzi)”
Eurydyko, czy wiesz, kto jestem?
Czemu mnie budzisz? Ty nie jesteś Hermes. Hermes poszedł.
On jest dobry dla Ciebie?
Nie wiem. Jest jak powietrze. Jest ciemny.
Smutno w ciemności. Wyprowadzę cię na światło dnia. Pani piekieł wróciła ci ziemskie życie. Jesteś znowu moja. [/33]
Orfeusz Imię jest bardziej rzeczywiste niż spojrzenie, którym mnie dotykasz. Dźwięk posiada magiczną moc. Chcę cię otoczyć siecią dźwięków jak dzikie zwierzątko, co się niedość oswoiło. Eurydyka (z radością) O, mnie nie można oswoić. (uśmiecha się) Lubię robić na złość. Orfeusz (ucieszony jej ożywieniem) Zawsze byłaś taka. (słychać łoskot i zgrzyt otwieranej bramy)
Czemu tak głośno wołasz?
Lica masz nieuchwytne jak westchnienie. W ustach tych nie słowa, lecz echa słów. Boję się dotknąć twych rąk.
Co to?
Przypomnij sobie ten głos, już raz go słyszałaś. To zgrzyt olbrzymich zawiasów bramy piekieł, której szczęki rozwierają się zawsze by chwycić, a nigdy by oddać. Dziś stanie się rzecz niezwykła. Zastygły w biegu rzeki Hadesu, zamarło szczekanie potępieńców zagasł szelest szat cieni, poruszających się po bladych łąkach asfodelu. Bo oto wyjdzie z Hadesu istota, która była umarła. Eurydyka, żona Orfeusza. Czy się nie cieszysz?
Patrzysz na mnie jak przez szybę, nie rozumiesz nic. Eurydyko…
Jestem senna. [/34]
Ja cię obudzę. Poskromiłem piekielne straszydła, przebyłem rzeki ognia, aby popatrzeć, jakim ruchem opuszczasz głowę na ramię i jak delikatnie migocą w przymkniętych oczach białka twych oczu, gdy się uśmiechasz. Posłuchaj. Wróćmy tam, gdzie świeci słońce. Pamiętasz słońce?
Jest żółte jak pieniądz i gorące jak jajko w żarze. Nie można na nie patrzeć, bo się ślepnie.
Niedokładnie pamiętasz. Jest wspaniałe i łagodne. Rodzi życie.
Tak, to wszystko jest dla ciebie za trudne, moja mała żono. Posłuchaj, powiem ci bajkę…
Pamiętasz morze, dom nad morzem, gdzieśmy się poznali. Rybacki domek.Nocami woda szumiała…
No, ty też byłaś ananas. A wyglądałaś zupełnie jak chłopak. Opalona, z krótką czupryną i taka zuchwała. Pływaliśmy razem jak wariaty.
Daleko na morze.
Woda była zielona.
I ciepła.
A wieczorem robiłaś się cichutka i poważna jak mały kamyk. Leży, leży i nagle mówi; wiesz, chciałabym być syreną i uwodzić mężczyzn. To było kapitalne.
Aha, tak mówiłam. A ty się wtedy śmiałeś. Patrzcie, jaki wamp. Smarkacz jesteś nie wamp.
I okrywałem cię kocem. I zasypiałaś na moim ramieniu.
Będzie znowu gdy zechcesz.Dom jeszcze stoi i woda taka sama zielona. Będziesz się znowu śmiała.
Zapomniałam się śmiać. On nie śmieje się nigdy.
Kto?
Hermes.
Musisz go słuchać?
On jest jak powietrze. Chcę, żeby zawsze był dokoła mnie. Żeby był zamiast powietrza.
Eurydyko!
Jest cały ciemny i wargi ma ciemne i twarde jak złoto. Czasami błyszczą w mroku. [/37]
Boję się twoich oczu, Eurydyko.
On mnie nauczył być umarłą. To bardzo trudne. Trzeba się obywać bez cienia koło nóg, bez cnót i grzechów, bez śmierci. Chodziliśmy po skałach. W przepaści huczały błyszczące rzeki wieczności, czerniawe i śniade jak ołów. Mówił mi, że śmierć jest lekkością, śmierć jest zadziwieniem. I raz uczułam, jak wargi jego dotknęły moich. Wtedy odeszło ode mnie wszystko – niebo i piekło. Objął mnie łagodny, błękitny płomień. Zacząłem palić się cicho jak stos jasnych pereł. I potem nie czułam już dawnego ciała, tylko różaną pienistość, lekkie migotanie, ciepło, które było zarazem melodią. I zadziwiłam się głęboko, zapadłam w zadziwienie. Wtedy dopiero naprawdę umarłam.
Mówisz rzeczy okropne. Sama nie rozumiesz, co mówisz. Pierwszy promień słońca zmyje z ciebie tę straszliwą wiedzę. Zapomnisz. Podaj mi rękę. Odźwierny niecierpliwi się pewnie przy bramie.
Dokąd mnie prowadzisz? [/38]
Ależ na ziemię, Eurydyko. Na światło. Czemu się cofasz?
Nie chcę światła. Chcę, żeby było ciemno. Bardzo ciemno.
Słodka jest woda letejska, co daje zapomnienie.
Słodka jest woda letejska…
Słodka jest woda letejska….
Co to?
Dusze idą do wodopoju. I ja pójdę.
Wróćmy na ziemię.Tam będziesz ze mną. Będziesz szczęśliwa.
Kiedy ja tutaj jestem szczęśliwa.
>Dusze idą do wodopoju. I ja pójdę. Chcę pić.
Eurydyko, dokąd idziesz?
Chcę pić… letejską wodę.
Zostań! Zostań jeszcze choć chwilę. Odchodzi. Nie słyszy mnie, nie widzi. Oddala się. Jak cicho, jak szybko. Już zmieszała się z gromadą dusz, co idą do rzeki zapomnienia. Już jej nie widzę… [/39]
Orfeusz…
Kto mnie woła?
To ja, Hermes. Odźwierny niecierpliwi się przy bramie. Musisz wrócić na ziemię, Orfeuszu.
Sam…
Blacho, zawieszona między dwoma światami, blacho cicha jak błyskawica, porusz się i niechaj brama piekieł zamknie się za istotą żywą.
To wzgórze ma coś szczególnego. Czy nie jest to właśnie miejsce, którego szukam? Miejsce gorejące i płoche jak gorejące i płoche było życie Orfeusza i będzie śmierć. Tak, to powietrze śmierci. Ma dziwny czar. Jego milczenie podnieca jak zbyt długa pauza między dwoma słowami. Ludzie mówią o mnie fantastyczne historie. Ile plotek! Cóż, nie składa się bezkarnie za życia wizyt w piekle. Matki pokazują dzieciom: patrz, on widział Persefonę. I boją się. A menady z dala śledzą każdy mój krok i czekają chwili…
Oto nadeszła. Już czas. Dziś tu przyjdą w góry [/40] na święte Dionizje. Dziś się wszystko zakończy. Co za noc. Na czułym niebie drżą gwiazdy. Chcę umrzeć pogodnie. Czyż nie byłem człowiekiem, który umiał się śmiać jak nikt w Grecji? Kto śpiewał – nie, to złudzenie. To jeszcze nie one. Nim nadejdą, jest nieco czasu. Właściwie trzeba by zrobić rachunek sumienia, a może coś w rodzaju testamentu. O czym to się mówi w obliczu śmierci, kiedy dusza więziona w ciele, jak powiada Plato, wraca do swej niebieskiej ojczyzny, do świata idei. A ciało pozostaje. Żałosna okoliczność. Przyzwoitość nakazywałaby je pożegnać. Powłoka cielesna. Muszę wam wyznać wstydliwą tajemnicę. Diablom się przyzwyczaił do tego, że ją posiadam, Łączy nas sentyment, mnie i moje ciało, noga, brzuch, język – chwyta mnie rozrzewnienie. Czymże byłbym bez tego bogactwa? Nie lubimy myśleć o tym, czujemy się wtedy trochę niepewnie. Człowiek czasami staje się zuchwały i mówi: to moje. Albo zgoła nieostrożnie: to ja. Niebezpieczne słowa, najmilsi. Bo wreszcie nadchodzi chwila gdy rozstaniemy się z tym wszystkim. Czeka mnie wielka podróż i być może lękam się wielkiej podróży. [/41]
Lękasz się? To ciekawe.
Mes saluts, mademoiselle. Kto jesteś?
Zwierzę.
Jakie?
Święte, święte zwierzę. Dzika maciora.
Zwierzątko. Czy można je obłaskawić?
To twój zawód.
Rozkoszna mała, tylko ślepia ma paskudne.
Darujcie, panie. Oprawca mi je wyłupił, a oprawcy pachołek, figlarny człeczyna, znów je wstawił przez swawolę, ale źrenicami do środka.
Jesteś ślepa?
To nieważnie. Samicom oczy nie są potrzebne do patrzenia.
A do czego?
Żeby wabić, panie.
Osobliwa kokieteria, ale nie podchodź za blisko. Mogę zobaczyć, że drżysz.
Ja zawsze drżę. Menady wszystkie drżą.
Ty jesteś menada. [/42]
Aglae dzieciobójczyni. Znasz mnie.
Aglae, namłodsza [sic] ze stada. Pamiętam ten miękki głos młodego zwierzęcia.
Czemu się śmiejesz?
Ty mnie najbardziej nienawidzisz, najdziksza z dzikich. Ty pierwsza mnie znalazłaś. Inne pewnie krążą, tropią…
Ach, widzę w twych oczach coś zachwycającego. Rodzi się coś zachwycającego na odległości między piersią Orfeusza i ramieniem dzikiej niewiasty, cuchnącej kozim tłuszczem i ludzką krwią.
Co?
Ależ śmierć, moja śmierć.
Czemuś tu przyszedł, Orfeuszu? Dziś dzień wielkich Dionizji. A tu jest święte miejsce, gdzie nikt z ludzi nie odważa się zachodzić.
Może przyprowadziło mnie tu cierpienie, a może przychodzę jako winowajca.
Winowajca? [/43]
Gdym tu kiedyś szedł – wtedy to ty zawołałaś w krzakach:
Orfeuszu, Eurydyka jest śmiertelna.
Wtedy niosłem wam moc i ocalenie. Byłem bogacz, ale wystarczyły cztery słowa. Bo moje miłosierdzie nie było doskonałe. Był skarb, który jak skąpiec chowałem dla siebie.
Kto cię nauczył kochać menady?
Chciałbym pogładzić twą głowę nieszczęsną i odrażającą. Kudły na niej dawno nieczesane wiją się jak osobliwa roślinność. I ten ruch głowy spłoszonego ptaka, jaki miała Eurydyka.
Kto cię nauczył kochać menady? Trudno je pokochać.
Trudniej je uleczyć.
Czyż nie wiesz, cudotwórco, że do tego wystarczy czasem jedno położenie ręki na głowie, która nigdy dotąd nie zaznała pieszczoty…
W taką noc jak ta po raz pierwszy chwyciły mnie ramiona mężczyzny. Nie widziałam jego twarzy, gdy śmiejąc się porzucił mnie przed świtem skuloną jak pies z przetrąconym grzbietem. Potem byli inni, ale nikt nie pogładził mych włosów. Potem nauczyłam się zabijać.
To monady. Krążą tu, nie mogą znaleźć. Krzyknij, niech przyjdą. Niebo zacznie niedługo płowieć na wschodzie. Ananke, mówią ludzie, stworzyła was po to, żebyście zabijały.
Co to jest Ananke?
Nie śpi nigdy.
Więc podobna jest do nas.
Świat cały wierzy w nią, ale ona nie może dotąd uwierzyć w siebie. To ją chroni. Myślę, że nie ma wyobraźni, dlatego zdoła władać światem.
Czy ona jest potworem?
Możliwe, że ma tylko gardło i ogromny żołądek, który może wchłonąć wszystko: zwierzęta, ludzi i konstelacje gwiazd.
A jeśli ma wyobraźnię?
Pobożni nie powinni o tym myśleć.
Bardzo długo byłam pobożna. Wypełniałam to, do czego przeznaczyła mnie Ananke. A teraz nie chcę. Chcę być wolna jak ty.
Aglae… [/45]
Nie chcę zabijać. Popatrz, na ziemi i na niebie świecą drogie kamienie. Strumienie gaworzą jak senne dzieci w kolebkach. To noc pokoju. Coś osobliwie łagodnego zniża się od gwiazd. Niby ogień przezroczysty, będący zarazem śmiechem. Żywioł czuły i senny jak serce w piersiach.
Co robisz?
Oto flet, którym zwołuję menady. Oddaję ci ten flet. Wyprowadzę cię tajnymi ścieżkami. Jesteś wolny.
Menado…
Uśmierzyłeś monadę. Patrz, zrzucam z ramion skórę, z głowy wieniec. Uciekniemy ku dolinom, do ludzi. Będę żyła jak zwykła kobieta. Będę uśmiechać się i prząść. Zasnę – pierwszy raz od tylu lat.
Obmyjesz z palców krew. To będą palce prządniczki.
Te palce oddały flet. Pójdź, o panie. Będę twą sługą. Będę cię wielbić. Moja słodycz przyniesie ci pociechę, moja wdzięczność – zapomnienie. Spokojne, ciche życie.
Ciche życie…
Chodź, Orfeuszu, uciekniemy stąd póki czas…
To ich muzyka.
Straszna.
Nie słuchaj.
Nie będę słuchać. Nie wiesz, jak mogłam to znieść. Jak mogłam tańczyć przy wtórze. Ale teraz…
Teraz nie jesteś już menadą.
Nie jestem. Jaka ulga.
Będziesz żyła wśród ludzi. Będziesz miała dom i dziecko.
A zimą, kiedy wiatr od gór przyleci, będziemy razem układać modlitwy, które niosą ludziom ukojenie i gotować zioła, które leczą choroby. A kiedy dziecko w kołysce zapłacze, zaśpiewam mu kołysankę. Przypomnę sobie kołysankę, jaką już kiedyś nuciłam memu małemu syneczkowi. Temu, którego musiałam zabić.
Nie myśl o tym.
Słyszysz? Znowu.
Odejdźmy stąd.
Odejdźmy. Jak ja nienawidzę tej muzyki. Wsączyła mi się w krew i nienawidzę mojej krwi. [/47]
Nie słuchaj.
Ach, panie, proszę was, jeśli mam się wyleczyć, bądźcie pobłażliwi. Nie żądajcie od razu zbyt wiele. Zacznijmy wprzód od rzeczy najprostszych. Najpierw trzeba będzie wyłupić mi oczy z głowy, oczy zbrodniarki.
Co ty mówisz!
A potem, panie, wytoczymy krew z moich żył. Bo jak zostanie choć kropla, to może się zdarzyć, że zacznie się burzyć w żyłach, gdy zadudnią nasze bębny frygijskie, gdy zaskowyczą flety.
Zamilcz.
A potem, panie, trzeba będzie mi połamać sobie nogi obie, żeby ni porwały się już nigdy do tańca, żeby nie poniosły mnie nocą w góry, na polankę. Jeśli to wszystko uczynimy, dalej pójdzie już łatwo.
Posłuchaj, Aglae. Twoje życie się odmieni. Trzeba zapomnieć o przeszłości. Jesteś teraz nowym człowiekiem. Będziesz żyła jak wszystkie kobiety. Nie będziesz więcej rozpaczać.
Tak, nie zaznam rozkoszy, jaką daje rozpacz.
Coś wyrzekła? Opamiętaj się! Nocami będziesz spała. Napełni się spokój i czystość. Nie będziesz grzeszyć ni mordować.
Nie zaznam rozkoszy, jaką daje grzech i mord, jaką daje zbrukanie i poniżanie.
Zapadasz w otchłań i mówisz mową otchłani.
Więc mnie ocal, pogromco lwów.
Kobieto, moja dawna moc została w Hadesie. Umiem jeszcze umrzeć jak człowiek wolny, ale nie mogę już nikomu dać wyzwolenia.
Biada mnie i tobie.
To ta piekielna muzyka. Zły czar okuwa twe członki. Oczy masz znowu ślepe.
Obudź się!
/
Widzę, że będzie ci potrzebny twój flet. Oto on.
Jest mi potrzebny mój flet.
Jesteśmy.
Witajcie, nadobne. Oto ten, którego szukacie. Ujarzmił ocean, czarował centaury i lwy, zwiedzał piekło, flirtował z Persefoną – bardzo pracowicie żył. Ale wszystko na świecie ma koniec.
Z nieba na ziemię spływa szaleństwo Dionizosa. Powietrze płonie od jego zapachu. Jak tkliwie płonie, jak sennie. Ono sprawia, że za chwilę święte się staną palce wasze, którego nie ukoi śmierć Orfeusza, które będzie dotąd, aż zwyciężona zostanie moc Ananke. Aż przyjdą ludzie, którzy ją zwyciężą.
W potokach jest lęk, a my wypijamy potoki. W powietrzu jest lęk, a my wypijamy powietrze. W płomieniach jest lęk, a my wypijamy płomienie.
Pokłon tobie, święty mężu.
Kto wy?
Najpokorniejsze, najpobożniejsze. My pożeramy świętych, by światłość zdobyć.