(1925–2009), wnuczka Cecylii Burr; ukończyła Barnard College w Nowym Jorku, w późniejszych latach zasiadała w jego radzie powierniczej (trustee of Barnard College’s Council); była znaną artystką, uprawiała tkaninę artystyczną (hafciarstwo, tkactwo), przez lata pełniła funkcję prezesa cechu hafciarskiego (The National President of the Embroideres’ Guild of America); działała też aktywnie w National Association of Parliamentarians oraz w Westbrook Animal Rescue League. Jej mężem został JOHN A.H. CARVER (1920–2006), absolwent Princeton University; w czasie II wojny światowej żołnierz amerykańskiej dywizji artylerii polowej odbywający służbę m.in. na Okinawie. Po wojnie w latach 1946–1953 pracował w różnych rodzinnych firmach transportowych, później związany był także z przemysłem transportowym; członek licznych związków i towarzystw, zarówno kombatanckich, jak i zawodowych. O zaręczynach wnuczki swej protektorki i mecenaski wspominał Jan Lechoń w Dzienniku 14 stycznia 1951 r.: „Wróciłem z przyjęcia zaręczynowego Cecile Parker pijany i nie zaryzykowałem utrwalenia tego, co mi w tym stanie przechodziło przez głowę. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz pozwoliłem sobie na takie upicie się – bodaj że było to osiem lat temu. Bardzo tego nie lubię, bo upijam się na gadatliwo i plotę byle co, nie bardzo wiedząc, do kogo mówię. Wiem, że wczoraj było tak samo – ale myślę, że nie były to jakieś horrendalne brednie i że wyniosłem się w porę. Na pociechę zostaje zawsze to, co powiedział mi najlepszy Ludwiś Morstin, gdym go przepraszał po okropnym upiciu się: «Nie po to człowiek pije wódkę – aby mówić mądre rzeczy»” (J. Lechoń, Dziennik, t. 2, wstęp i konsultacja edytorska R. Loth, Warszawa 1992, s. 18–19). Nieco później zaś, 10 marca 1951 r., notował wrażenia z uroczystości ślubnej: „Wczoraj ślub Cecile Parker, wnuczki Cecylii Burrowej. Nie znam na tyle Nowego Jorku, aby wiedzieć, czy to był wielki szyk, ale powinno tak było być, bo oboje młodzi są bardzo bogaci, a Carver ponadto – prawdziwy Mayflower. Przyjęcie w Plazie było z tym wszystkim tak bez wdzięku, bez jakiejkolwiek inicjatywy, że myślę, wszyscy nudzili się jak mopsy. Myślałem sobie, że w Warszawie na 200 zaproszonych przynajmniej kilkudziesięciu upiłoby się na taki humor, że mówiłoby się o tej zabawie przez lata.. Tutaj wszystko było odmierzone, przewidziane, tradycyjne, bez uroku i wesołe bez humoru. Właściwie wyszedłem jakby rozczarowany, bom się nie wiadomo dlaczego czegoś spodziewał na te monotonne moje czasy” (tamże, s. 69).