Waszyngton środa
Drogi Kaziu. Dziś dostałem Twój list przysłany mi z New Yorku, za który Ci bardzo dziękuję. Niestety! Nie czuję się dobrze i nie wiem, czy katar cienkiej kiszki, który na razie jest rezultatem X-rayAng.: prześwietlenie promieniami Roentgena. – wystarcza do takiego strasznego zmęczenia i smutku, jaki odczuwam. Stary, poczciwy Dr Kobryner bardzo się mną zajmuje (sekret przed Jachimowiczem), ale będzie musiał jeszcze różne testy zrobić i w poniedziałek wrócę na fotografowanie żołądka i woreczka (oczywiście żółciowego). Jedno dobrze, że w kiszkach nic poważnego nie znaleziono, o co się bardzo bałem, skonstatowawszy objawy – napełniające mnie niewesołymi wspomnieniami. Palec wciąż mnie boli i bardzo trzeszczy, co oznacza, że wirus jeszcze mnie gnębi. Może więc to on wszystkiemu winien albo terramycyna, która podobno czasami tak się odbija. Wszystko to razem nuda i strata czasu. Dopiero od dwu dni powróciłem do mojej roboty, na której mi tak zależało. Jestem w Waszyngtonie u Wszelakich – jak mówiła pewna pani w Sea Cliff „jak u Pana Boga za piecem”. Przyjadę na koncert Małcużyńskiego i na gadanie o WhitmanieNie wiadomo, kiedy odbyło się nagranie audycji radiowej poświęconej temu twórcy, ale zapewne w związku z nią Lechoń pisał w Dzienniku: „O Whitmanie dowiedziałem się w r. 1918, kiedy byłem pierwszy raz u Tuwima na Foksalu. Nie był to jeszcze Julian Tuwim, tylko kolega Tuwim – w białej czapce ze złotym sznurkiem prawniczym, piszący do jakichś «Mirażów» czy «Bagateli», zdaje mi się, że pod pseudonimem Roch Pekiński (niech to jacyś badacze sprawdzą). W bardzo nieumeblowanym pokoju przyczepione pluskiewkami do ściany wisiały dwa portrety, wyrwane z jakichś książek, Whitmana i Rimbauda. To byli protoplaści Tuwima – przez niego jednak i całej rewizjonistycznej poezji. Kiedy parę lat temu, zajechawszy do znajomych do Huntington, zobaczyłem dom rodzinny Whitmana – przypomniałem sobie tę wizytę i legendę Whitmana, którą ona zrodziła we mnie. Gdzie to wszystko? Où sont les neiges d’antan? Et nos mutamur in illis” (J. Lechoń, Dziennik, wstęp i konsultacja edytorska Roman Loth, Warszawa 1992, t. 2, notatka z 22 października 1952 r.,
s. 564). Już wcześniej jednak próbował najwyraźniej zmierzyć się z tą poezją, bo 18 maja 1951 r., także zawiązując do obrazu domu rodzinnego Whitmana i wywołanego nim wspomnienia o usłyszeniu po raz pierwszy jego nazwiska, pisał: „Moja znajomość angielskiego jest tak niedoskonała, że rozumiem z tego Whitmana tylko to, o co mu chodzi, tylko ideę – a uchodzi memu wrażeniu jego poezja, jego sztuka. Pełno w nim zresztą tandetnego fanfaroniarstwa, kosmicznego kabotyństwa, jego życiorys – raz po raz zaskakuje jakimiś niejasnościami, które można jak najgorzej dla niego tłumaczyć. Ale można też wysublimować go, przyjąć za prawdę legendę stworzoną o nim przez wielbicieli i niejako na nowo go napisać. Wtedy – będzie on naprawdę wielki, nowy, odkrywczy i proroczy. Zresztą w całej nowoczesnej sztuce – jest coś z powiewu tej legendy, która odkryła poezję rzeczy dotąd przez poezję wzgardzonych” (tamże, t. 1, s. 76).
. Bardzo się cieszę na spotkanie z Wami i raz jeszcze najmocniej Ci dziękuję za pamięć i ściskam Was najserdeczniej
Leszek