20 październik 53
Kochany Ziaba, czemu nie zakumkasz? Co dzień chodzę nad staw, wołam: cip-cip, wodne kurki się odzywają, kaczki, gęsi, łabędziochy, ale ziaba nic. Czemu tak się puszysz? Czemu tylko z Jordanową, a z Jordanową? Podobno na jej granicy Israel jakieś kawały wyprawia; uważaj, Kochanie. A co w pralni? A co z moją Murzyneczką? Czy dobrze sprząta? A jak tam Maniek Kridl? A Jurzykowski? A ks. bp. Spellman? A ZochaKochańska lub Rajchmanowa? A GrabochaZapewne Irena Grabowska?
Napisz, kiedy Bal Murzynów, Skurwysynów rozpoczyna sięMowa o zorganizowanym 31 października 1953 r. przez środowisko polskiej emigracji „Balu Literatury i Sztuki”, który odbył się w hotelu Henry Hudson; Lechoń notował później wrażenia: „Szedłem na bal, jak to się mówi, «z nóg spadając», nie od pracy, ale z nerwów, na obiedzie u Mościckich wciąż nudziłem Jachimowicza o jakieś leki na te potworne dolegliwości. I w pierwszej chwili wszystko mi się zdało na tym balu okropne. Stroje, twarze, sala. Tłukłem się jak Marek po piekle po tym baraku – nie mając nerwów, aby na dłużej się przy kimś przysiąść. I oto nagle bez pomocy alkoholu wszystko mi się odwróciło – wszystko zaczęło podobać. Ohydny Gold z Warszawy rżnął jak w «Adrii» wszystkie kawałki przypominające polską wódkę, Wieniawę, ziemian puszczających ostatnie pieniądze, oficerskie żony i obywatelskie córki spragnione dreszczyków w byczych objęciach. Wszystkie reprezentowane na sali szczepy narodu polskiego – inteligencki, żydowski i amerykański, jakby ukłute w zadek ułańską piką, poszły szaleć – niczym na balu ziemianek we Włocławku albo na drewnianej Sali w Warszawie. Byłby to nędzny plagiat wyrobić sobie z tych hołubców, stojąc pod ścianą, jakieś nowojorskie Wesele. Ale coś w tym było widmowego – pani Łagodzińska i pani Paluszkowa z Chicago, wiodące poloneza z gracją godną Telimeny, pani Maria Nagórska w niedocenionym arcyfinezyjnym kostiumie Pani Twardowskiej, panie i panny tak buchające krwią i mlekiem – jak właśnie owe Jagienki i Danusie z «Adrii» i «Oazy». I grzeszniki narodowe, nawracającesię na prawdziwą polską zaleską wiarę – Kiepura, niby zjawa z «Pałacu Prasy» przy boku Marty [Eggerth], siejącej przedwojenne uśmiechy. I jakby zabłąkany dreszcz lokali Paryża, ożeniony z grubym żołnierskim żartem z Modlina – Prokopieni w stroju Casanowy, taki, że jak mówił Mark Twain: «Krowa w godzinie śmierci pękałaby ze śmiechu»” (J. Lechoń, Dziennik, wstęp i konsultacja edytorska Roman Loth, Warszawa 1993, t. 3, s. 239–240). Na zachowanej fotografii z tego wydarzenia (w archiwum B. Dorosz) wśród wyjątkowo tłumnie zgromadzonych uczestników balu udaje się rozpoznać Zofię i Stefana Korbońskich, Józefa Wittlina, byłego ambasadora Jana Ciechanowskiego; Lechoń i Wierzyńscy nie są widoczni.? Czy mam przyjechać? Gdzie zamieszkam? Czy będzie Fredzio AltenbergJako o „najosobliwszym człowieku lwowskim” i „fantastycznej osobowości, godnej powieści” opowiadał o nim Wierzyński: „Z zawodu wydawca, wydawał głównie pieniądze, ale zawsze z pisarzami. Miał niewyczerpane zasoby humoru, lubił mieć ludzi wokół siebie, grał okropnie na fortepianie, śpiewał lwowskie piosenki i każdy wieczór kończył na hulance. Tak przynajmniej było, kiedy z Warszawy przyjeżdżałem do Lwowa, sam albo z przyjaciółmi na wieczory autorskie czy z innych powodów, których dziś nie pamiętam. Pociąg przychodził rano i już od wczesnej godziny wpadało się w nurt lwowskiej zabawy, nie było czasu na żadne odwiedziny, na żadne spotkania, nawet na znalezienie hotelu. Fredzio Altenberg porywał nas z miejsca w swój wir zaproszeń, umówionych z góry śniadań, obiadów, kolacji, dyskusji o nowych wydawnictwach, rozmów o nowych pisarzach, a wreszcie śpiewów, tańców i długich spacerów po nocnym mieście” (K. Wierzyński, „Juvenilia” mojej przyjaźni z Parandowskim, „Tydzień Polski”, dodatek niedzielny do „Dziennika Polskiego i Dziennika Żołnierza”, Londyn, 1961, nr 38; cyt. za: K. Wierzyński, Szkice i portrety literackie, oprac. P. Kądziela, Warszawa 1990, s. 149)Najwyraźniej w konwencji absurdalnego żartu Wierzyński wymienia osoby dawno nieżyjące, przyjaciół z czasów młodości? I FeluśPrzy okazji opowieści o kawiarni Pod Picadorem i działalności skamandrytów wspominał go Wierzyński: „Przystawali też do nas nowi poeci, a śród nich przypadł wszystkim do serca Feliks Przysiecki. Był między nami najstarszy. Tuwim, Iwaszkiewicz i ja mieliśmy po 25 lat, Słonimski 24, Lechoń 19, a Przysiecki zbliżał się chyba do 40. Nie stanowiło to dla nikogo żadnej różnicy. Przysiecki pochodził ze Lwowa i należał do przedwojennegookresu, kiedy królował tam Kasprowicz, Staff, Irzykowski i legendarny Womela. Wiersze drukował jeszcze w «Widnokręgach», które redagował Irzykowski. Pobrzmiewały w tej poezji pewne odgłosy młodopolskie, słychać było dalekie echa melancholii Tetmajera. Ale na tym kończyły się wpływy i podobieństwa. Przysiecki był w pewnym stopniu skamandrytą avant la lettre, a jednocześnie jakby jego epigonem. Ten paradoksalny alliage fascynował nas nadzwyczajnie. Nie uznawany, a właściwie nawet niedostrzeżony poprzednio, znalazł się między nami, jak śród swoich, otoczony od razu przyjaźnią i podziwem. My odczuliśmy w nim ten sam klimat i zachwyciliśmy się wierszami, w których pełno było ciepłego sentymentu, wiosennych wiatrów i ulicznych kasztanów, miejskich ciemności i tajemniczych kochanek. Przysiecki używał słownictwa potocznej mowy, co stało się i u nas regułą, szukał metafor o niespotykanej dotychczas śmiałości, co było też naszą ambicją i każda strofę napełniał nieskrępowanym uczuciem, bez czego i nam wszelka forma wydawała się pusta” (K. Wierzyński, Pamiętnik poety, oprac. P. Kądziela, Warszawa 1991, s. 112–113).Najwyraźniej w konwencji absurdalnego żartu Wierzyński wymienia osoby dawno nieżyjące, przyjaciół z czasów młodości? I KarolWierzyński poświęcił mu wspomnienie Pamięci Karola Stryjeńskiego, „Wiadomości Literackie” 1933, nr 5, s. 4, przedruk w: tenże, Szkice i portrety literackie, dz. cyt., s. 165–167. W Pamiętniku poety pisał m.in. o Stryjeńskim:„Jednocześnie z brzmieniem tego nazwiska otwiera się przede mną jakby fragment odrębnej planety, ongi szumiącej życiem, ale dzisiaj już ledwie dostrzegalnej. To Zakopane pierwszych lat wolnej Polski. Iluż tam ludzi, jak ciekawych i osobliwych, ile talentów, przygód, fantazji. […] A gdziekolwiek spojrzeć pamięcią wszędzie Karol Stryjeński. Na zabawach, na zebraniach, na wesoło i na poważnie. Najwięcej go jednak w Szkole Przemysłu Drzewnego przy Krupówkach. Stryjeński był jej dyrektorem i odnowicielem. Wymiótł stamtąd starzyznę i rupiecie, tandetę i śmieszność, banał i wulgarność, a wprowadził młodość i twórczość. Że nie mamy swojskiej tyrolszczyzny w zdobnictwie, to że nie nosimy swojskich kamizelek bawarskich na co dzień, to że orzeł polski nie lata nad Tatrami w parzenicach – jest zasługą Stryjeńskiego. A niedaleko byliśmy od tych katastrof, niewiele nam brakowało tego przy naszej pontyfikalnej wzniosłości. Zakopane to niejako heroiczny i rewolucyjne okres Stryjeńskiego. Potem ze szkolnictwa przerzucał się do innych dziedzin […]. Był to człowiek, który rozdał siebie między ludzi. Animator, który poddawał innym idee i pomysły. Wynalazca talentów, opiekun ich pracy” (K. Wierzyński, Pamiętnik poety, dz. cyt., s. 237, 239).Najwyraźniej w konwencji absurdalnego żartu Wierzyński wymienia osoby dawno nieżyjące, przyjaciół z czasów młodości?
Napisz także, czyś co słyszał o forsie? Nic? To wstyd. Co Pehr i Korboński – pono coś mieli zrobić. Nie można nie popierać kultury. Z czym wrócimy? I kiedy? I po co? Pisz natychmiast, czas leci jak to liście z drzewa. I zakumkaj, stara żabo. Co dzień chodzę nad staw: cip-cip, a Ty nic.
Kazimierz
P.S. Grzegorz miał sto [punktów] z geometrii, dziewięćdziesiąt pięć z angielskiego, reszta dziewięćdziesiąt – osiemdziesiąt pięć. Co Ty na to?Nieoczekiwanie komentarz znajduje się w zapiskach Lechonia, który 26 października 1953 r. spędził u Wierzyńskich: „Cały dzień w Sag Harbor i w samochodzie. […] Grześ Wierzyński – inny niż dwa miesiące temu. Przede wszystkim fizycznie zmieniony, ale zdaje się, że to właśnie teraz wyraz innej przemiany. Czytałem jego ćwiczenie angielskie pisane po prostu z talentem, gdzie w zakończeniu jest parę słów wyraźnie inspirowanych przez przynależność do stryja-poety. Mam wrażenie, że Grześ wszedł w aurę poezji i chcąc nie chcąc stylizuje się na styl domu” (J. Lechoń, Dziennik, dz. cyt., t. 3, s. 236–237).