Drogi
Kaziu,
Piszę do Ciebie po dwu dniach pobytu u
Kisterów[1]Kisterowie kupili starą farmę w pobliżu miejscowości Shrewsbury i Rutland w Górach Zielonych (Green Mountains) w stanie Vermont. Historię trafienia na to wyjątkowe miejsce, ważne emocjonalnie, opisała szczegółowo Hanna Kister we wspomnieniach Pegazy na Kredytowej (Warszawa 1980; rozdział 18: Kupuję farmę…). Urokowi Vermontu poddał się też Lechoń, któremu miejsce to przypominało „Zakopane, Krynicę, Szczawnicę” (J. Lechoń, Dziennik, wstęp i konsultacja edytorska Roman Loth, Warszawa 1992, t. 2, notatka z 3 sierpnia 1951 r., s. 202–203).
, które pozwoliły mi na tyle odpocząć i przyjść do siebie, że mogę skupić się i rozmawiać spokojnie – co ostatnio rzadko mi się zdarza. Chciałem Ci najpierw podziękować najserdeczniej za wszystko, co zrobiłeś i robisz w mojej sprawie, bez Twojej przyjaźni i życzliwości paru osób, które mnie podtrzymują od roku morfiną złudzeń – nie wiem, jak bym to wszystko przeszedł, a właściwie jestem w stanie takim, że nie wiem, jak to przejdę i coraz mniej w to wierzę. Wybacz, że wyleję przed Tobą porcję żalu, a może nawet rozpaczy – to jeden ze sposób, aby mnie ona nie zalała, czego coraz bardziej się boję. Po prostu nie ma we mnie ani jednego miejsca, które by nie było zatrute ohydą mej sytuacji i już nie mam siły na ani jedno dodatkowe zmartwienie, a tymczasem tylko tych zmartwień los mi udziela. Mój drogi! Jak wynika z mojej rozmowy z Tobą – moja sprawa po roku znalazła się w znacznie gorszym punkcie, niż była i tam, gdzie absolutnie znaleźć się nie była powinna, i na czym, jak wiesz, więcej mi zależało, niż na czymkolwiek innym, i pamiętasz, co Ci o tym pisałem po Twojej rozmowie z
p. Deanem[2]Wspomniany list nie zachował się.
. Nie lekceważ tej sprawy – jej niematerialnego aspektu, bo on jest powodem rosnącej mojej psychozy i sam sobie z nim nie dam rady. – Cała rzecz, wiem to na pewno, wynikła z akcji jakichś tajemniczych wrogów, którzy posłużyli się rozmowami
à la te, które
Zosia K. prowadziła z doktorem, i otóż teraz jesteśmy w pełni takich właśnie rozmów, których nie można przecież przyjmować w ogóle, odpowiadając na wszelkie ich próby tak, jak Tyś odpowiedział tym panom w
Sag Harbor. To może być jedyna postawa moich przyjaciół i „życzliwych” i tylko zachowując się, można było mieć nadzieję, że się coś polepszy i ułatwi to, co chciała zrobić
Irena Wiley. Jak można chcieć, aby coś jej się udało – jeśli dorzuca się (choćby w najlepszej intencji) nowe argumenty contra. Mój drogi! Jak wiesz, bardzo rzadko mówię o tym, co mnie gnębi najbardziej i myślę, że pod tym względem zasługuję na pewną admirację i mogę uchodzić (liczę pod tym względem na jakiegoś mego nekrologistę) za „charakter”. Otóż chcę Ci powiedzieć, że n i e m a m w i ę c e j s i ł y, że to, co mnie spotkało (oba aspekty sprawy) zupełnie mi dało radę, że nie mam życia osobistego, sił do pracy, nadziei, wiary w życie i że od głupstwa, jak większy upał czy jakiś materialny zawód, zależy moja ruina. Wiem, że
Staś Strzetelski jest zausznikiem i że chce najlepiej, ale jak dotychczas dokonał on tylko rekordu zbrodniczego plotkarstwa w tej kwestii i zainteresował nią w najgorszy sposób cały pensjonat (wiem to od
Haliny Mat[uszewskiej])
[3]Z tym fragmentem listu wydaje się mieć związek dziennikowy zapis z 2 sierpnia 1951 r., odnotowujący bezosobowo przeżycia Lechonia: „Dzisiaj wybuchła ze mnie złość na kogoś z najbliższych, na niedźwiedzia czy słonia w składzie porcelany, który chciał dla mnie zawsze najlepiej, ale którego naiwności, rozkosznej beztrosce i gadulstwu zawdzięczam w dużej mierze moje najcięższe przejścia. Cóż z tego, że to przyjaciel, skoro słoń i do tego, co najgorsze, taki rozkoszny, jakby był lekkim ptaszkiem” (J. Lechoń, Dziennik, wstęp i konsultacja edytorska Roman Loth, Warszawa 1992, t. 2, s. 202).
. Jeżeli tak się stało – to czyż nie mam racji, że myślę jak o miłym duchowym wczasie [!] o rozmowie przed pół rokiem toczonej z
Solskim. I czyż on nie miał racji – i on jeden tylko? Mój
Kaziu! Te sprawy nie nadają się do żadnej korespondencji i nawet nie wiem, czego od Ciebie oczekuję. Nie odpisuj mi na to – bo (jak piszę) to nie dyskusja do listu. Ale nie wiem co: może zakup jakąś mszę albo módl się za mnie co dzień. Piszę Ci to najszczerzej: nie mam już sił i nie mam w duszy jednego miejsca, które by nie było obolałe. Drżę przed pierwszym dniem w
New Yorku, to straszne, jeżeli będzie upał. Ściskam Was oboje i dziękuję z całego serca
Leszek
Dopisek na lewym marginesie na drugiej stronie listu:
P.S. To miejsce jest pierwszym, które przypomina naprawdę
Krynicę, ma podobny klimat i niebo. Naprawdę boskie powietrze. Sensacja to zaręczyny
Dudy Kisterówny z
Pierre EmmanuelemLechoń nie żywił szczególnego entuzjazmu wobec jego twórczości, o czym świadczy notatka z nieco późniejszego okresu (3 października 1952 r.): „prywatnie dodam – że za Apollinaire’a oddam ¾ dzisiejszej poezji francuskiej z Éluardem, nieboszczykiem Fargue’em i Légerem, nie mówiąc już o wszystkich Pierrach Emmanuelach i podobnych mu ersatzach” (J. Lechoń, Dziennik, wstęp i konsultacja edytorska Roman Loth, Warszawa 1992, t. 2, s. 549–550)., który uchodzi za najlepszego poetę młodej Francji i który zakochał się w niej, wykładając letni kurs na Harvardzie.