Jak o wszystkim na świecie, tak i o wielkości miast, różne bywają pojęcia. Dumny syn mglistego Albionu, wjeżdżając do Paryża, z lekceważeniem prawie spogląda na wspaniałą stolicę Francuzów i, porównywając ją ze swym olbrzymim Londynem, rodzinną mową swoją, jakby stworzoną do wygwizdywania wszystkiego na ziemi, mówi: miasteczko! Paryżanin zwie może tak naszę Warszawę, a warszawianin wszelkie prowincjonalne miasta. Lecz są to tylko zachcianki i wybredzania przywykłych do blasku mieszkańców stolic. Istotnego prototypu małych miasteczek szukać należy między tym rojem pół-Żydowskich, pół-chłopskich osad, których pełno jest w naszym kraju, a które dla czego noszą nazwę miasteczek, trudno odgadnąć. Są karczmy i sklepy; – odpowiada Żyd; jest kościół i co niedziela bywają targi – odpowiadają chłopi. I oto cała kwalifikacja miejsc owych na dostojeństwo miasteczek, bo w gruncie nie są, ani miastem, ani wsią, ale gromadą nędznych mieszkań i nędzniejszej jeszcze ludności, zakopanej w błocie, w drobnym i brudnym handlu i w najzupełniejszej umysłowej ciemnocie.
Jednym z miejsc takich było miasteczko N., leżące na szerokiej pocztowej drodze. Miało ono jednę tylko ulicę, szeroką wprawdzie, ale wiekuiście błotnistą. Z obu jej stron stały domki szare i białawe, nierówne, z małymi okienkami, gdzieniegdzie z gankami, wspartymi na pochyłych słupach. W środku miasteczka był plac, zarzucony słomą, sianem i różnym śmieciem, przeznaczony na coniedzielne targowisko. Dwie strony placu tego otaczały małe sklepiki, w których sprzedawały się świece łojowe, mydło, paciorki dla kobiet wiejskich, perkale dla Żydówek itp. piękne rzeczy. Z trzeciej strony stała długa biała karczma, z krytym, na słupach opartym, podjazdem, wspaniałą swoją budową królując domkom „na kurzej łapie”, które, jakby przejęte pokorą, chyliły się pokłonami każdy w swoję stronę. Naprzeciw karczmy, zza żółtego ogrodzenia, żółtej dzwonnicy i grupy dzikich grusz, wyglądał nie wielki, szary, o jednej wieżyczce kościołek. Na ulicy i placu, w rozkosznym, nigdy nie wysychającym błocie, w niebogłosy krzycząc, bawiły się półnagie żydzięta; na progu każdego niemal domku siedziały Żydówki, w lecie robiąc pończochy, zimą grzejąc ręce nad garnkami, napełnionymi gorącym popiołem. Przed karczmą od rana do wieczora snuły się wozy i gwarzyli ludzie, ku wielkiej radości arendarza, który częstował chłopów tabaką i gorzałką, a ku większemu jeszcze osłupieniu kilku nieustannie we wrotach karczmy z otwartymi gębami stojących Żydów, którzy, bezmyślnymi oczyma
oczyma || TygIl1869/87 oczami ||Klatce 1870 oczami
wodząc wkoło siebie, zdawali się, według słów jednego ze swoich rabinów, rozmyślać nad tym, gdzie się podzieją te wróble, co na dachu siedzą, jak się ten dach spali?
Kiedy podróżny, przywykły do widoku względnej przynajmniej cywilizacji, przejeżdżał przez N., odwracał spojrzenie od kąpiących się w błocie żydziaków i zapytywał siebie: jak na podobne widoki codziennie patrzeć można? Niekiedy elegancka jaka pani, której droga szła tamtędy, wyglądała przez okna karety, ale wnet zasuwała się w głąb powozu, szepcąc quelle horreur! i podnosząc do twarzy flakonik z perfumą. A jeżeli czasem poeta lub artysta jaki, wypadkiem wjechał do tego nieznanego Dantemu piekielnego kręgu, wołał na furmana: na Boga! jedź prędzej! a zmysł jego artystyczny wzdrygał się, przejęty wstrętem. I wszyscy ci ludzie zapytywali, jak tu żyć można?
A jednak w miejscach podobnych żyją ludzie i nie tylko tacy, których umysł nigdy nie otworzył się na światło Boże, ale dziwną ironią losu, żyją tam niekiedy i tacy, których myśl żądną jest wiedzy, a serce rozkochane w pięknie.
Bo alboż każdy według wartości swojej wyznaczone ma miejsce na ziemi? Wszak nieprzeparte potęgi porywają często jednostkę w żelazne objęcia konieczności, ustawiając ją tak dowolnie na pozór, jak mechanik umieszcza kółko mające dopomóc ruchowi jego machiny. Daremnie przeciwko losowi buntuje się myśl i serce człowieka; to, co nim rządzi, mówi mu: będziesz tu stał, dumny
Prometeuszu, do skały przeznaczeń swoich przykuty! poczujesz się wielkim, a na zawsze zostaniesz małym; zechcesz być silnym, a będziesz musiał być słabym; zerwiesz się do walki jak olbrzym, a upadniesz pokonany jak dziecię; bo włada tobą owo społeczne fatum, przykuwające cię do miejsca, na którem się rzucasz, jak na łożu tortur!
I ileż razy się zdarza, że człowiek tłumi w sobie poczucie wielkości i siły, a nie może ich wydać na świat w słowie lub czynie; ile razy widzi, jak godzina po godzinie, dzień po dniu, marnują się bez użytku zasoby jego energii i ducha, a on, skrępowany tym, czego skruszyć nie może, na życie całe staje się co najwięcej... wielkim człowiekiem miasteczka lub parafii.
Było to w zimie, w jednym z ostatnich dni grudnia.
Miasteczko N. pokryło się szarawym, wpół na błoto przemienionym śniegiem; na ulicy i placu skakały wrony, kracząc i podlatując, i bawiły się krzykliwe, nie lękające się chłodu żydziaki. W popołudniowych godzinach otworzyły się na ulicę drzwi nędznego domku i, schylając się, aby przejść niską sień, stąpił na próg
Lucjan Dolewski. Wyszedł na ulicę, odwrócił się i rzekł, jakby do kogoś stojącego poza nim w sieni:
– Pamiętajcie tylko,
pani Chaimowo, ażeby, jak przyjdę jutro, czyściej było w domu niż dzisiaj. Inaczej matka twoja nie wyzdrowieje. Ja nic nie pomogę, jeśli nie postaracie się dla niej o czyste i zdrowe powietrze.
Gdy wymawiał te wyrazy, przed sień domu wyszła
Żydówka. Postać jej okrywała krótka suknia bez barwy i kroju, a raczej zszyty, poplamiony i połatany łachman; na głowie miała perukę z niegdyś brunatnej, zasmolonej materii, a na nogach szafirowe pończochy i przydeptane a zabłocone trzewiki. Twarz jej pokryta była taką warstwą brudu, że zniknął z niej wszelki wyraz ludzki. Stała o parę kroków od doktora i patrzyła na niego osłupiałym wzrokiem.
– Jeżeli nie wymieciesz izb i nie odmienisz bielizny chorej – mówił dalej Lucjan – ja nic nie poradzę i matka twoja niezawodnie umrze.
– Ny, wielmożny panie – odezwała się
Żydówka – ja wczoraj wymiatała stancje.
– Nieprawda! – odrzekł
doktor z pewną surowością – dlaczego kłamiesz? Byłem u ciebie wczoraj i zastałem brudy, jak zwykle. Matka twoja z tego właśnie powodu gorzej się ma i coraz będzie gorzej, jeżeli nie uczynisz tego, co ci zalecam. Ileż razy mówię wam o tym, że czystość potrzebna jest koniecznie do zdrowia, i że właśnie dlatego tak często chorujecie i umieracie, że nie chcecie jej utrzymywać w waszych domach.
Żydówka uważnie słuchała mowy
doktora i przy ostatnich jego wyrazach zaczęła żałośnie kiwać głową, jakby potwierdzając tę smutną, o częstych między nimi chorobach, prawdę.
– Widzisz – mówił dalej
młody apostoł sanitarnych idei – sama czujesz słuszność słów moich, a nie chcesz zastosować się do nich.
– To prawda, wielmożny panie, ny, ale cóż robić! u nas biednych gospodarka, a tyle dzieciów!
– Alboż Lejba, krawiec, nie ma dzieci? a jednak u niego w izbach czysto i dlatego już rok minął, jak nikt z jego rodziny nie chorował.
– Dziękować wielmożnemu panu, co ich nauczył tego, żeby u nich czysto było – ozwał się stojący we drzwiach domu i słuchający rozmowy
niski, ryży, w długim surducie Żyd.
– Otóż, bardzo mię martwi – odpowiedział
Lucjan – że was tego samego nauczyć nie mogę. Jesteś porządnym rzemieślnikiem,
Chaimie; najlepszy z ciebie stolarz w
N. i w okolicy całej, a nie możesz nakłonić do tego
żony, żeby co dzień izby wymiatała, otwierała okna na kilka minut i zmieniała ubranie chorej matce i małym dzieciom.
– Ny,
Sure! Czy słyszysz, co wielmożny pan doktor gada? – odezwał się
ryży Żydek, patrząc na
żonę. – Idź wymiatać stancją zaraz!
– Bądźcie zdrowi, moi kochani – z łagodną życzliwością rzekł
Lucjan, podnosząc rękę do futrzanej czapki. – Nie gniewajcie się na mnie za moje przestrogi, ale widzicie, ja wam dla waszego dobra radzę.
– Aj waj! co to
wielmożny pan doktor gada – zawołał
Żyd, chwytając się za ryże pejsy – my za pana doktora co sobota modlim się w szkole, za to, że od tego czasu, jak pan doktor przyjechał, połowa ludzi choruje co dawniej. Daj Boże panu sto lat życia!
Dziękuję, dziękuję – z uśmiechem odrzekł Lucjan. – Jutro znowu do was przyjdę.
Żyd pokłonił się i zniknął w niskim wnętrzu chaty, a po chwili z mieszkania
Chaima wyjeżdżała kupa wymiecionego śmiecia i rozlegał się krzyk broniących się od czesania i mycia Żydziaków.
Lucjan przebył wszerz szeroką ulicę, w środku której stały mętne kałuże roztopionego śniegu, i wszedł do innego domku. Po chwili wychodził zeń w towarzystwie jakiejś mieszczanki, która z czerwoną chustką na głowie, z wrzecionem w ogorzałej ręce, żegnała „wielmożnego doktora" niskimi pokłonami i prosiła, aby jutro przyszedł znowu do jej chorego męża.
Prowinicjonalność
– Nie dawaj wódki mężowi – odpowiedział
doktor – inaczej nigdy nie wyzdrowieje.
– A cóż robić, kiedy pije i pije! – zajęczała
kobieta.
– Narzekaj na samę siebie,
Jakubowo – z lekkim napomnieniem odezwał się
Lucjan – bo ile razy lepiej już było mężowi twemu, tyłeś razy przyniosła mu z karczmy wódki. Cud to prawdziwy, że jeszcze żyje dotąd; ale jeżeli będziesz dalej robiła to samo, przestanę przychodzić do was, bo widzę, że nic nie poradzę.
– Ach
panoczku, gołąbku! – zawołała
kobieta, plaskając rękoma – nie opuszczajże nas biednych ludzi! Toć mój stary dawno by umarł, żeby nie ty, panoczku.
I odrzuciła
baba wrzeciono w sień, a obydwiema rękoma pochwyciła rękę
Lucjana i ustami przylgnęła do niej.
Doktor łagodnie usunął rękę z energicznego uścisku
mieszczanki i rzekł:
– No, któżby chciał was w biedzie opuszczać, moja
Jakubowo. Tylko widzicie – dodał surowiej – kiedy nie spełniacie moich zaleceń, to nie widzę potrzeby przychodzić do was.
–
Panoczku, rybko! już ani kropelki nie dam staremu!
Uśmiechnął się
Lucjan.
– No, pamiętajcie – odpowiedział – a tymczasem bądźcie zdrowi.
Znowu podniósł rękę do czapki, która mu piękne czoło ocieniała i odszedł, a baba podniosła wrzeciono i przez chwilę jeszcze stała we drzwiach domu, patrząc za odchodzącym i kiwając głową. Po czym westchnęła, przełożyła wrzeciono w lewą rękę, a prawą zakreśliła w powietrzu wielki krzyż za
Lucjanem, szepcąc:
– Daj jemu, Boże, zdrowie i Najświętsza Panno! taki rozumny, a rozmawia z każdym, niby to z równym sobie.
Tak mrucząc, weszła do chaty, a
Lucjan znikł znowu we drzwiach innego domu.
Ale dom, do którego wszedł tą razą, znacznie porządniejszą miał powierzchowność, niż dwa poprzednie. Mały on był, o czterech tylko, ale czysto wymytych okienkach; ganeczek miał oparty o dwa białe i prosto stojące słupy, z dwoma wschodkami i z dwiema drewnianymi ławeczkami bez poręczy.
Prowincjonalność
Lucjan wszedł naprzód do dość obszernej sieni, w której stały różne gospodarskie naczynia. Zdjął futro, położył je na przewróconych dnem do góry nieckach i z czapeczką w ręku wszedł do pokoiku na prawo.
W pokoiku tym smutno było i ubogo, ale chędogo i porządnie. Stało tam łóżko czysto zasłane, za wykrzywionym trochę parawanikiem; parę starych jak świat komódek, duży, czerwono malowany stół pod oknem i kilka podobnych że stołków pod ścianami. Na ścianach wisiało kilka lichych sztychów, także w czerwonych, drewnianych ramach.
Prowincjonalność
Na widok wchodzącego
Lucjana, powstała siedzącą przy stole
kobieta i śpiesznie złożyła z kolan kilka sztuk grubej bielizny, której cerowaniem była zajęta.
Kobieta ta wyglądała na lat czterdzieści, słuszna była i chuda, z żółtą twarzą̨ i małymi oczkami. Miała na sobie wąską czarną spódnicę i takiż kaftan, oszyty starym wytartym aksamitem; na głowie jej spod czarnego czepka, który wyglądał już na ciemnoszary, wychodziły dwa pasma siwiejących, gładko przyczesanych włosów, które na skroniach tworzyły dwa esy, zwane niegdyś filutkami. Była to
pani Grodzicka, bardzo przez tameczną publiczność poważana mieszkanka
N., a poważana głównie dlatego, iż była niegdyś obywatelką, a nawet
nieboszczyk mąż jej piastował w mieście powiatowym urząd sędziego, skąd też i jego podupadłą wdowę nazywano ogólnie
sędziną. Pani sędzina atoli w smutnym znalazła się położeniu po śmierci
pana sędziego, który, jak ludzie mówili, lubił z buteleczki pociągnąć i dlatego zrujnował swoje gospodarstwo i interesa. Toteż po jego śmierci, wierzyciele sprzedali majątek, a
wdowie, pozostałej z dwojgiem dzieci zaledwie okroiła się sumka na kupienie małego domku w
N. Osiadła też stale w miasteczku i częścią pracą rąk, częścią z darów zamożniejszych sąsiadów w okolicy, utrzymywała siebie i dzieci.
Prowincjonalność
Ale
Napoleon I na
wyspie świętej Heleny nie tyle pamiętał świetną przeszłość swoję i nie tyle bolał nad jej utratą, co
pani sędzina Grodzicka. Podobnie, jak
ów sławny monarcha na odludnej wyspie chorował na
Waterloo, tak ona chorowała na swoję
utraconą Wólkę; a że wszystko, co się utraciło, wydaje się zwykle stokroć droższym i piękniejszym, niż było w istocie, więc i
pani Grodzicka wyobrażała sobie, iż była niegdyś bardzo, bardzo bogatą. Skromny, choć wygodny dom w
Wólce, zamienił się w jej wyobraźni w pałac, nejtyczanka w karetę, chłopak, wyrostek z przedpokoju, w kamerdynera, a sypialny pokój, w którym niekiedy uprzędzione motki wisiały na ścianach, w budoar. To samo stało się z jej minioną pięknością, która, obok pałacu i karety, stanęła w jej wyobraźni, otoczona aureolą jakiegoś czarodziejskiego uroku i ukazywała jej w przeszłości mnóstwo rycerzy, podbitych jej wdziękami.
Stosunki familijne nie mniej olbrzymie przybrały rozmiary i mało brakło, aby z którejkolwiek strony nie zaczepiły Burbonów lub Habsburgów. Wielka to podobno prawda, że każdy prawie człowiek na świecie ma swego konika, na którym jeździ; ale
pani Grodzicka miała aż trzy koniki, na których tak galopowała, że nikt inny dopędzić by jej nie mógł i w każdej rozmowie umieszczała niezawodnie swój budoar, swoję płeć alabastrową i siostrzenicę, marszałkową X. Mimo to wszystko, była to sobie
kobiecina poczciwa, kochająca swoje biedne dzieci nad życie. Miała też i tę zaletę, że mimo ogólnego współczucia, jakie wzbudzała, udawała się do jałmużny tylko w ostateczności i wyszukiwała wszelkich środków zapracowania sobie jakiego grosza praniem, szyciem, cerowaniem; ale że potrzeby miasteczka były małe, nie zawsze dostawała robotę i nieraz bywała zmuszoną do przyjęcia drobnych darów, smutnie nad tym rozmyślając, że gdy miała budoar, płeć alabastrową i siostrzenicę marszałkową, sama innym podobnych udzielała darów.
Na widok wchodzącego
Lucjana, szybko położyła na stole swoję grubą robotę, nieznacznie poprawiła na skroniach filutki, ociągnęła starym aksamitem oszyty kaftan i bardzo uprzejmym dygiem powitała
doktora.
– Jakże się ma
chora? – spytał
Lucjan, po wzajemnie wymienionych wyrazach powitania. Już odra przechodzi – odpowiedziała
pani Grodzicka – ale gorączkę
biedne dziecko ma jeszcze silną. Niech pan
Lucjan zobaczy. I przez wąskie, niskie drzwiczki wprowadziła doktora do malutkiego pokoiku, w którym leżała chora na odrę dwunastoletnia dziewczynka.
– Jakże się dzisiaj czuje
moja mała pacjentka? z uśmiechem spytał
Lucjan, siadając przy łóżku chorej i biorąc jej rozpaloną rękę.
Ładne, nawet odrą nieoszpecone dziecię, z pełnym zaufania spojrzeniem zwróciło ku niemu twarzyczkę i odrzekło:
– O, daleko mi już lepiej.
– To dobrze, to dobrze – mówił
młody doktor. Bo też musimy się bardzo nudzić, leżąc w łóżeczku. Jesteśmy zwykle tak czynni. A co tam bez nas nasze kurki porabiają? – dodał.
– Czubata przychodzi do mnie – odrzekła
dziewczynka takim tonem, jakby rozmawiała ze swoim małym braciszkiem – a i Burek zawsze przy mnie.
– A kotek znakomity – rzekł żartobliwie
Lucjan, biorąc z ziemi małego szarego kotka i podając go
dziewczynce – on kocha swoję panią. A lekarstwo czy bardzo niesmaczne?
– Wszystko, co tylko
pan zapisze, to już smaczne – odpowiedziało
dziecię, ciągle tym samem, pełnym zaufania spojrzeniem, patrząc w twarz
doktora.
– Cieszę się, że tak znam smak
Walerki mówił znowu
Lucjan, gładząc kotka – ale teraz, gdy już gorączka mniejsza, będziemy pili tylko orszadę. I przez kilka chwil jeszcze, w taki pełen łagodności sposób, porozmawiawszy z
chorym dzieckiem, wychodził z pokoju.
– Mamo! mamo! – zawołała
dziewczyna do towarzyszącej doktorowi
matki, a gdy
pani Grodzicka zbliżyła się do niej, rzekła:
– Niech się
mama nachyli, coś powiem do uszka.
Nachyliła się
pani Grodzicka, a
dziecię szepnęło:
– Wie mama, że jak
pan Lucjan przyjdzie do mnie, to mi zaraz i bez lekarstwa nawet lepiej.
– Niech mu Pan Bóg błogosławi, moje dziecko – odrzekła
matka. –
Biedna dziecina, wygód nie ma takich, jakich potrzeba – smutnie, kiwając głową, mówiła dalej do
doktora pani Grodzicka. – Kiedyś bywało inaczej: żeby tak na przykład w
Wólce zachorowała, zaraz bym ją do mego budoaru przeniosła, a tam, mój panie Lucjanie i sufit był wysoki, i okna duże, światłe, to zaraz by dziecku zdrowiej było, niż w tej ciupie. Ach, bieda,
mój panie Lucjanie, bieda!...
Jakby w odpowiedź na to westchnienie
podupadłej sędziny, w sieniach zabrzmiał stentorowy śmiech męski, od którego aż zatrzęsły się szyby w oknach i wnet ukazała się
ogromna postać mężczyzny o szerokich barkach, siwych włosach, zawiesistych, białych wąsach i czerstwej, rumianej, rozjaśnionej poczciwymi oczyma twarzy. Wchodzący miał na sobie surdut i spodnie z grubego szarego sukna, a w ręku trzymał czapkę z popielatych baranków.
– Ho, ho, ho! – zaśmiał się we drzwiach powtórnie i grubym głosem mówił, zbliżając się ku
gospodyni domu: – Jak się ma
pani sędzina? jak zdrowieczko? jak się powodzi? – A spostrzegłszy
Lucjana, otworzył ku niemu ramiona i jeszcze głośniej zawołał: – Ho, ho, ho, ho! Mosanie tego, a kogoż ja tu widzę? nasz konsyliarz, mosanie tego, ho, ho, ho.!...
– Jak się ma
pan Dembowski – odpowiedziała
pani Grodzicka, witając
rubasznego szlachcica z godnością̨, stosowną do jej przeszłej wielkości – kopę lat nie widziałam pana.
-– A kopę, kopę – mówił
pan Dembowski, siadając na stołku, który się o mało nie złamał pod jego ciężarem – dobrze
pani sędzina mówisz o kopie, bo właśnie moja jejmość przysłała pani kopę jaj od swoich czubatych, a ja przyjechałem na ośmince kartofli, ho, ho, ho!...
– Bóg zapłać państwu – odpowiedziała
pani sędzina. – To w samę porę, bo już nic kartofli nie mam, a w tym roku taka drożyzna. W
Wólce to bywało
nieboszczyk mąż takie łany kartofli sadził, że jak okiem zajrzeć, a teraz...
– Każże
pani sędzina znieść to wszystko do siebie, bo ot mój wózek pod samym gankiem stoi.
Pani Grodzicka westchnęła i po chwili odrzekła:
– Żeby tak w
Wólce, tobym kazała memu kamerdynerowi zdjąć te rzeczy z wózka, ale tutaj... chyba jak
Mieczek przyjdzie.
Jakby na zawołanie, wpadł do pokoju
trzynastoletni Mieczek, syn pani Grodzickiej, żwawy i tęgi chłopak, z pojętną miną i bystrymi oczyma.
– Gdzież to
mój uczeń przebywał? – spytał
Lucjan, biorąc za rękę zasapanego i spotniałego od zmęczenia chłopca.
– W śnieżki grałem z Adasiem i Tomkiem – odpowiedział raźno.
– Jak to w śnieżki? człowieku, toż na świecie błoto, nie śnieg! – rzekł łagodnie
Lucjan.
– Ej, tam pod płotem
księdza proboszcza, taki jeszcze śnieg czysty i twardy, niby kamień – odrzekł
Mieczek, bawiąc się guzikiem od surduta doktora.
– A lekcją na jutro umiesz? – spytał
Lucjan.
– Jakżeby nie! albom to ja kiedy lekcji nie umiał?
– I to prawda; ale to mnożenie...
– Ej już nauczyłem się: sześć razy siedm142 czterdzieści dwa, trzy razy ośm143 dwadzieścia cztery, widzi
pan Lucjan.
W czasie tej rozmowy,
pani Grodzicka cicho rzekła do
pana Dembowskiego:
– Czy wiesz,
panie Dembowski, pan
Lucjan taki dobry, że już blisko od roku uczy
mego chłopca.
–
Poczciwy z kościami człowiek, mosanie tego – odszepnął
szlachcic tak cicho, że aż się okna zatrzęsły.
–
Mieczku, idź weź z woza
pana Dembowskiego worek z kartoflami i kosz z jajami i wnieś do spiżarni.
– A niech ci tam mój
Janek pomoże – rzekł
pan Dembowski.
– Dobrze, matko, pójdę! Ej, ja i bez Janka zaniosę, ale co za to będzie?...
I, zatrzymawszy się na środku pokoju, figlarnie patrzył na obecnych.
– Ot, co będzie za to, chłopcze – rzekł
Dembowski, dobywając z kieszeni duże czerwone jabłko.
– Dziękuję panu – odrzekł
chłopak– ale ja chcę czegoś144 od
pana Lucjana.
– Czegóż ty ode mnie chcesz,
Mieczku?
Chłopak poskoczył, objął go za szyję obu rękoma i głośno pocałował.145
– Ot, tego! – zawołał – całusa!...– i wybiegł z pokoju.
– Ale niech ci tam
Janek pomoże! – wołał za nim
Dembowski.
Mieczek wychylił swoję figlarną twarzyczkę przez drzwi i, podnosząc palec do ust, poważnym głosem powiedział:
– Nie chcę, żeby mi
Janek pomagał, bo
pan Lucjan mówił, żebym, co tylko mogę, zawsze sam robił i nikogo o pomoc nie prosił.
–
Sprytny chłopak, mosanie tego – rzekł
Dembowski, gdy
Mieczek wybiegł z sieni, z trzaskiem zamykając drzwi za sobą.
– Żeby tak za dobrych czasów – odpowiedziała
pani sędzina – tobym do niego wzięła guwernera; a teraz, to gdyby nie
pan Lucjan, zmarnowałoby się
dziecko.
– Jakże gospodarstwo pana idzie? – zapytał
doktor146, nie chcąc odpowiadać na słowa
pani Grodzickiej.
– Dobrze, dobrze, mosanie tego. Urodzaj był piękny, chwała Bogu i gorzelnia dobry wypęd daje w tym roku. Teraz młócę, mosanie tego, na gwałt, bo pszenicę do
Wilna trzeba posyłać.
– A gdzież
dziedziczka Jodłowej? – spytała
pani Grodzicka.
– A swoim zwyczajem w
Warszawie, gdzieby tam ona długo na wsi usiedziała. Ale
dobra kobieta, mosanie tego, już ośm lat147 trzymam od niej w dzierżawie
Jodłową148 i nigdy, mosanie tego, na główkę szpilki przykrości mi nie zrobiła. A
pan czy znasz
moję dziedziczkę? – zapytał, zwracając się do
Lucjana.
– Nie znam
pani Warskiej – odpowiedział
Lucjan – tylko wiele o niej słyszałem; mówią, że bardzo piękna.
– Ach, że piękna, to piękna! – zawołała
pani Grodzicka. – Byłam u niej latem, jak przyjechała do
Jodłowej, bo to jakoś w czasie żniwa zabrakło nam chleba, a grosza przy duszy nie miałam.
Pani Dembowska poradziła mi, żebym się udała do
dziedziczki Jodłowej. Z początku przykro mi to było; myślę sobie:
ona wielka pani, a ja, choć kiedyś miałam jeszcze
piękniejszy pałac, niż dom149 w
Jodłowej, i taką samę karetę i kamerdynera, ale teraz biedna jestem; może mnie z impozycją przyjmie! Ale gdzie tam, taka grzeczna! Jadła śniadanie, jak przyszłam i zaraz mnie prosiła do stołu; pytała się o dzieci, rozmawiała długo, potem dała dwadzieścia pięć rubli. A ja nie mogłam napatrzeć się na
nią150, taka piękna, a żywa jak skra, a biała... już to co prawda, kiedyś ja piękniejszą płeć miałam, ale za to nie miałam nigdy takich oczu151. Moje były melancholiczne, a jej to błyszczące. A jak to jej na imię,
panie Dembowski.
–
Klotylda, mosanie tego, Klotylda Warska.
Ojciec jej, to at, hulaka był, nic szczególnego; ale
matka – anioł dobroci. Tylko że wcześnie odumarła biedaczkę.
Nieboszczyk Warski jeszcze oddał mi w dzierżawę
Jodłową152, a potem
pani Klotylda jak owdowiała, to znów kontrakt ze mną zrobiła na dwanaście lat. Siedm tysięcy rubli płacę rocznie, ale nie ma czego narzekać, źle nie wychodzę.
– Czy
pani Warska często bywa w
Jodłowej? – spytał
Lucjan.
– Jak owdowiała, mosanie tego, to coś153 lat z pięć nie była zupełnie, tylko posyłałem jej pieniądze to do
Paryża, to do
Włoch, to do
Warszawy. Potem przyjechała na dwa miesiące i znowu rok nie była; aż przeszłego lata zabawiła z pięć tygodni i pojechała do
Warszawy. W Kwietniu, mosanie tego, ma znowu przyjechać; pisała, że może na długo.
– Czemu też to
ona za mąż nie idzie? – zagadnęła
pani Grodzicka. – Taka piękna i bogata, a już lat siedm podobno, jak owdowiała.
– A siedm154, mosanie tego i z górą.
Pani Klotylda ma teraz już dwadzieścia kilka lat. Mówią ludzie, at, jak zwyczajnie ludzie, różnie mówią, że trochę..., jak to powiedzieć..., ot, że tam na swoim wielkim świecie trochę
bałamutka; to może dlatego jeszcze sobie dozgonnego towarzysza nie wybrała.
– Ej, alboż to ludziom warto wierzyć? – odparła
pani sędzina. – Już to, jak tylko kobieta piękna, a ludzie za nią patrzą, to zaraz i bałamutka. Rychtyk tak samo było i ze mną; dlatego, że miałam twarz nieszpetną, wszyscy krzyczeli na mnie: bałamutka, bałamutka! i choć, co prawda, niejeden za mną głowę tracił, to przecież nie moja w tym była wina.
– Ale że też to, mosanie tego, pan,
panie Lucjanie, nie znasz
pani Klotyldy. A piękna z was byłaby para, mosanie tego, ha, ha, ha!
– Dziękuję panu za komplement – odparł
Lucjan.
– A jużci sam musisz wiedzieć, mosanie tego, że
jesteś chłopiec, jak malowanie, a mądry, jak cała synagoga, a dobry choć do rany przyłóż. Ej, muszę ja ciebie,
panie Lucjanie, poznajomić z
panią Klotyldą; niech no tylko, mosanie tego, przyjedzie.
– A jak się mają córeczki pana? – spytała
pani Grodzicka dzierżawcę Jodłowej.
Gdy
pan Dembowski opowiadał
Grodzickiej o swoich córkach,
Lucjan wszedł do pokoiku, gdzie leżała
chora dziewczynka i siadł przy jej łóżku.
– Czy
Walerka ma dla mnie choć trochę przyjaźni? – zapytał, biorąc rękę dziecka.
– Ja bym dla
pana Lucjana wszystko na świecie zrobiła. Pan taki dobry dla mnie, dla
mamy, dla
Mieczka – odpowiedziała
Walerka, patrząc na doktora swymi dużymi, błękitnymi oczyma.
– To proszę mi szczerze powiedzieć – mówił znów
Lucjan – czy mama potrzebuje teraz pieniędzy?
Dziecko namyślało się przez chwilę.
– Nie wiem dobrze – odpowiedziała w. końcu – ale pewnie potrzebuje, bo wczoraj, jak posyłała po lekarstwo, które mi
pan zapisał, to mówiła
Mieczkowi, ażeby prosił aptekarza o kredyt, a już herbaty
mama cały tydzień nie pije. Ale dla czego
pan się pyta?
– Tak, mam powód; dziękuję ci,
Walerciu.
Wstał i podszedł do okna, przy którem stał stoliczek. Na stoliczku były flaszeczki z lekarstwami i między nimi leżała książka do nabożeństwa. Lucjan, odwrócony od chorej, niby patrząc przez okno wyjął asygnatę z pugilaresu i włożył ją155 w
Złoty ołtarzyk, po czym odwrócił się szybko, pochwycił kotka, biegającego po izdebce i oddał go
Walerce, mówiąc:
– Niechże Burek bawi
Walerkę, a ja tu jutro znowu przyjdę.
W kilka chwil potem
Lucjan zdejmował z niecek swoje futro156 i, włożywszy je, wychodził z domu
pani Grodzickiej, a na drodze do
Jodłowej turkotał wózek
pana Dembowskiego, który, siedząc na worku od kartofli, wołał na
Janka:
– Kasztankę zacinaj, bo leniwa bestia! gniadosza, mosanie tego, wstrzymuj, bo za gorący!...
A
pani Grodzicka, cerując grubą bieliznę przy łóżku
Walerki, rozmyślała nad swoją zgasłą wielkością i ani się spodziewała, że, gdy przy wieczornych modlitwach otworzy swój
Złoty ołtarzyk, znajdzie w nim zacną ręką położony pieniądz, za który kupi lekarstwo dla
chorej córki i buciki dla
Mieczka.
Młody doktor157, wyszedłszy od
pani Grodzickiej, zaszedł jeszcze do dwóch czy trzech domów, zatrzymywany był na ulicy przez dwóch czy trzech Żydów, którzy, kłaniając się
„wielmożnemu panu doktoru”, prosili go o radę, nie tylko w fizycznych dolegliwościach swoich, ale i w finansowych spekulacjach. Raz także stanął na jego widok dworski jakiś, jadący parokonnym wózkiem, chłopak i powiedział mu, że pan jego prosi
wielmożnego doktora, iżby jutro rano przyjechał, bo febra nie ustępuje.
Zmierzch krótkiego zimowego dnia zaczął już zapadać,
gdy przeszedł plac, minął kościółek i znalazł się przed niewielkim, ale białym i stojącym na czyściutkim podwórku, domem. Dach domu tego, nowy, słomiany, lśnił żółtawo spoza lekkiej warstwy gdzieniegdzie leżącego na nim śniegu. Kilka okien, mających każde po cztery spore i czyste szyby, patrzyło na podwórko, na którym gęsto sterczały skielety odartych z liści różanych i bzowych krzewów; mały ganeczek z dwoma słupami i ławeczkami otoczony był drewnianą, zielono malowaną kratą, po której latem pięły się snadź158 powoje. Naokoło podwórka biegło ogrodzenie z niskich, gładko ciosanych sztachet, otwierających się niewielką furtką na dość szeroką przestrzeń, za którą żółciało znowu ogrodzenie kościołka i, między grupą bezlistnych drzew, strzelała wieżyczka dzwonnicy. Z drugiej strony domu był ogródek niewielki bez drzew, kwiatami snadź159 i warzywem zasiewany zwykle, a za nim jeszcze oko biec mogło po szerokich, za miasteczkiem leżących polach i zatrzymywało się na wąskim pasie lasu, który w owej okolicy zaokrągla każdy widnokrąg. Cisza wokoło domku tego była zupełna, gwar miasteczka tam nie dochodził i tylko niekiedy przypływały z kościółka przeciągłe odgłosy pieśni nieszpornych, lub jęczące akordy organów wiejskich, skrzypiących wprawdzie i fałszywych, ale których dźwięk, oczyszczony przestrzenią, płynął ku cichemu domkowi, poważny, modlitewny.
Prowincjonalność
Kiedy
Lucjan Dolewski stanął w bramie podwórka, zmrok i milczenie otaczało
domek, powietrze było ciche, ciepłe; bladobłękitne obłoki szarzały gdzieniegdzie małymi chmurami, spod których zaczynały już wypływać gwiazdy. Wrzask i gwar
miasteczka pozostały za nim i umilkły.
Młody człowiek znalazł się sam na sam z sobą i z pięknym, cichym wieczorem. Stanął w furtce, ale nie przestąpił jej progu; patrzył na dom i na kościół zamyślony. Po chwili z dzwonnicy
kościoła, cichy, ale czysty głos dzwonu, przypominający wiernym wieczorne pozdrowienie anielskie, zabrzmiał nad szczytami drzew i rozległ się w powietrzu. Głos ten był starym znajomym Lucjana; słuchał on go wtedy jeszcze, gdy mu matka drobne dłonie do pacierza składała i wtedy, gdy, ze szkolnych nauk co rok wracając do
N., wrzał dziecięcą swawolą, lub młodzieńczą, nie znającą jeszcze ciemnych stron życia, wyobraźnią. Słuchał go też co wieczór i co rano, od czasu, gdy stale zamieszkał w miasteczku, to jest od lat trzech. A gdy w życiu człowieka dźwięk jaki powtarza się tak co chwila we wszystkich epokach istnienia, wywołuje on tłumy wspomnień i myśli. Słusznie napisał
Chateaubriand: „Któregoż człowieka serce nie zadrży na odgłos dzwonów rodzinnego miejsca, tych dzwonów, które rozlegały się radośnie nad kolebką jego, ogłaszając świętą radość jego ojca, boleść i niewysłowioną rozkosz jego matki? W zadumie, w jaką pogrąża człowieka odgłos rodzinnych dzwonów, wszystkie pojęcia się wiążą: wiara, ojczyzna, kolebka i mogiła”
Nie zlokalizowano źródła cytatu.
Toteż i do wrażliwej duszy
młodego doktora odgłos rodzinnych dzwonów wiele mówić musiał, bo twarz jego straciła wyraz surowego zamyślenia, jaki miała przed chwilą i stała się łagodną tą męską słodyczą, która, spoza hartu i surowej myśli, błyska na świadectwo istnienia tego niespożytego tła człowieczej istoty – miłości. Z tym wyrazem na twarzy,
Lucjan szybko przeszedł podwórko i otworzył drzwi
domu. W sieni, do której wszedł, oprócz drzwi na podwórze, były jeszcze dwa wyjścia; jedno na lewo prowadziło snadź160 do paradnych pokojów, drugie na prawo do gospodarskich. Zaledwie
Lucjan przestąpił próg sieni, gdy, zza wpół otwartych drzwi na prawo, ozwał się
głos kobiecy.
–
Marysiu, Marysiu! a prędzejże nieś kawę! Czego tam siedzisz tak długo?
– Śmietanka skipiała,
proszę pani – odpowiedział z dalszego pokoju piskliwy głos
Marysi.
– Ach, Boże wszechmogący! – zawołał znowu głos pierwszy – co też za niezdara z ciebie! nigdy niczego nie dopilnujesz, jak trzeba. I gdzieżeś to latała, żeś nie mogła śmietanki dopilnować?
– Tylko,
proszę pani, pobiegłam do Janklowej po bułki – zawsze z oddali dochodził podniesiony głos
Marysi.
– Oj, biegasz ty, jak żółw rychtyk – zabrzmiał zniżony już głos gderający.
W czasie tej rozmowy
Lucjan, zdjąwszy futro, wszedł do pokoju na lewo.
Pokój ten był niewielki, o dwóch oknach, zdobnych w białe firanki z gładkiego muślinu i w kilka doniczek z kolczastym kaktusem i wonnym geranium. Na biało tynkowanych ścianach, w żółtych drewnianych ramach, wisiało kilka miernych litografii, przedstawiających Napoleona pierwszego, jakieś nadmorskie miasto i wydobycie Mojżesza z wody. Naprzeciw drzwi stała starożytnych kształtów, szeroka i długa kanapa, o wysokich z żółtego drzewa poręczach, przed nią, białą siatkową serwetą nakryty, duży czworograniasty stół, a nad nią wisiało spore lusterko, oprawne w złocone niegdyś, dziś sczerniałe ramy. Ścianę przeciwległą oknom zajmował prawie całkowicie ogromny piec z zielonych kafli, zostawiając tylko miejsce na wąskie drzwi, do innego pokoju prowadzące i na wiszący za nimi wielki zegar, z ciężkimi miedzianymi wagami, z bukietem malowanych róż nad cyferblatem i z głosem kukułki, oznajmującym każdą godzinę. Między oknami na stoliku stał pod szklanym pękatym kloszem bukiet kwiatów161, robionych z różowej i zielonej włóczki; kilka żółtych wyplatanych krzeseł i wąska a długa szafka z czarnego drzewa w kącie, dopełniały umeblowania pokoju, z którego wiało tchnienie starych zwyczajów, mierności i zacieśnionego parafialnego smaku.
Prowincjonalność / zwyczaje
Do pokoju tego, zaraz za
Lucjanem, weszła
niemłoda kobieta, małego wzrostu, szczupła, w czarnej wełnianej sukni i białym czystym czepku, nie pokrywającym zupełnie mocno posrebrzonych włosów. Twarz miała żółtą i pomarszczoną, usta blade i nieco surowe, ale duże, błękitne i bardzo łagodne oczy.
Lucjan wziął jej rękę i poniósł ją do ust.
– Dobry wieczór ci,
moja matko – rzekł.
– Dobry wieczór,
moje dziecko – odpowiedziała
pani Dolewska, całując
syna w czoło162. – Takem się w tej chwili zagniewała na
Marysię, że nie uwierzysz. Wyobraź sobie, ta
nieznośna dziewczyna...
–
Moja matko droga – przerwał łagodnie
Lucjan, trzymając jej rękę w obu dłoniach – czy warto, abyś się tak gniewała i martwiła o drobiazgi?...
– Ależ, mój
Lucysiu – żywo przerwała pani Dolewska – jakże się nie mam gniewać? Poleciała gdzieś nic dobrego, śmietanka wykipiała i teraz ty nie będziesz miał kawy.
– Mateczko – odpowiedział
Lucjan – dziękuję, że się tak o mnie troszczysz, ale proszę, nie martw się z powodu mojej kawy i każ mi tylko przyrządzić herbatę; mnie to wszystko jedno.
– Ale gdzież tam, wszystko jedno; alboż ja nie wiem, że kawa posilniejsza, a tyś się napracował dzisiaj, mój ty biedaku drogi! Marysiu, Marysiu! – wołała przeze drzwi – nastawiaj samowar! A gdzież to moje klucze? – mówiła dalej, szukając ich w kieszeniach swojej sukni. –
Lucysiu, poszukaj mi, moje dziecko, kluczy.