Lata już minęły, jak po rozlicznych drogach blasku i rozkoszy unoszę się niby motyl, wysysając miód ze wszystkich kwiatów życia, a jednak... jednak... o! jak samotną, jak nieszczęśliwą jestem niekiedy!
Nie pierwszy to już raz, gdy zrzucam z siebie bogate suknie a z włosów wyjmuję kwiaty i brylanty
Zwyczaje / Bogaci?
, gdy zostaję sam na sam z sobą, pytam siebie zdziwioną myślą: kim jestem? jakimi chodzę drogami i dokąd wiodą mię one? I według słów poety: na płacz mi się zbiera, gdy snuję nitki mojego żywota!
Dziwię się samej sobie, dlaczego mi tak smutno i źle? Natura moja dwoista jest jakaś: anioły i szatany kłócą się w mojej piersi; miewam chwile szału i upojenia, w których zapominam o wszystkim, a jednak najczęściej jestem w niezgodzie z samą sobą. Kiedy wrażenie jakie mnie ogarnia, lecę za jego popędem na oślep; kiedy znowu potem myślę o tym, co uczyniłam, płaczę i czołem w proch uderzam. Wiem, że drogi moje są złe, a zejść z nich nie mogę, bo w piersi mej płoną ognie namiętności zgubnych, a w oczach mam iskry wiodącej ku mnie pokusy.
Choroba
I nie dziw, że ludzie nazwali mnie Kameleonem, bo to imię zwierzęcia, coraz inną migocącego barwą, jest w istocie najlepszym określeniem kobiety, której każda chwila inne przynosi wrażenie, której miłości mają trwałość motylowego życia, której łzy, spędzając z ust uśmiech, gotowe są natychmiast przed uśmiechem znów ustąpić.
Niegdyś matka moja, oblekając mię białą chrztu sukienką, innym mnie nazwała imieniem; dziś od świata i ludzi otrzymałam nową nazwę, jako wyraz zmienności i zepsucia.
Dziwna, straszna jestem! Rozdzieliłam się na dwie istoty, z których jedna usuwa się spod panowania drugiej; jedna szaleje, druga, walcząc z nią, kaleczy się, upada i płacze.
Z całą piekielną mocą swoją wcieliło się we mnie odwieczne pojęcie walki żywiołu złego z dobrym żywiołem. Anioł przed szatanem ulatuje wciąż ze mnie i powraca, aby znowu zajęczeć w piersi80 mojej i znowu odlecieć.
Pamiętam, że kiedy byłam bardzo jeszcze młoda, złe głosy ciche we mnie były i słabe. Potem, niestłumione pracą ni wolą, potężniały, moc ich porywała mnie gwałtowniej coraz, aż porwała wreszcie w uścisk szatańskiego wiru i upojoną, ogarniętą płomieńmi, położyła na posłaniu z róż.
Choroba
Lata płynęły... i milczały we mnie wszystkie wspomnienia i natchnienia dobre... gdy raz, było to na wsi, śród pól szerokich, śród pól moich rodzinnych, po długiej, burzliwej podroży, ujrzałam znowu miejsce, w którym się urodziłam, w którem byłam niegdyś młoda sercem i nieskalana. Zmrok zapadł, niebo pogodne było, choć blade, a ja sama jedna szłam drogą, wiodącą śród zboża i kwiatów polnych, ku wzgórzom i lasom. Szłam bez celu; pełną piersią oddychałam wiejskim, rodzinnym powietrzem, okiem błądziłam po szerokiej przestrzeni pól, a uchem ścigałam dalekie, przeciągłe echa pastuszych pieśni.
Smutna byłam, nie wiedząc sama czego; tęskniłam za czemś, ale nie za gwarem, którego bym w owej chwili znieść nie mogła; pragnęłam czegoś, ale nie owych wrażeń, od których do ciszy wiejskiej uciekłam. Idąc, myślałam, że chciałabym jeszcze być dzieckiem małym, albo stracić pamięć przeszłości, albo zamienić się w ptaszynę, która się obok mnie w zbożu poruszyła. I myślałam jeszcze: dlaczego tak wcześnie umarła matka moja? dlaczego nie mam siostry? i myśląc o tym wszystkim, szłam długo, powoli, aż stanęłam przy wzgórzu, u którego stóp była chatka jednego z moich sług. Cicho było wkoło niej; pod otwartymi oknami kwitły na grządkach nagietki i maki, a w ogródku brzmiało buczenie chrząszczów i świerkanie koników polnych. Nagle, z wnętrza chaty doleciał uszu moich śpiew cichy, monotonny, taki, jakim matki usypiają dzieci w kołysce. „Luli dziecię, luli, śpij dziecinko moja, luli, luli!” śpiewał głos kobiecy, płynął przez otwarte okna, drżał w cichym powietrzu, a spod krańca widnokręgu odpowiadać mu się zdawały smętne, dalekie akordy surm.
Stałam, słuchałam i budziły się we mnie odległe, odległe jakieś wspomnienia... Wbiegłam na wzgórze, na którem, między płaczącymi brzozami, stał krzyż wysoki i obejrzałam się wkoło. Przede mną, za szeroką przestrzenią pól i łąk, pomiędzy gęstą zielenią ogrodów, stał cichy dom mój rodzinny. Otaczały go ciemne, wysokie jodły i jedna wielka gwiazda zawisła nad nim na niebie. Za mną milcząca i nieruchoma stała ściana lasów, a z innej jeszcze strony, daleko, daleko, na tle mroku, błyszczały srebrzyste krzyże cmentarza i bielał pomnik mojej matki. Patrzyłam... i coraz bardziej budziły się we mnie wspomnienia; żal mię jakiś ogarniał. Zapragnęłam wtedy przytulić się do kogoś, wyspowiadać komuś najskrytsze głębie ducha, wesprzeć się na kimś; ale, niestety! wielu na świecie ludzi mnie wielbiło, wielu mi pochlebiało, ale nikt mnie wyłącznie, serdecznie nie kochał. I robiło mi się coraz rzewniej i smutniej; nogi pode mną drżały, łzy napływały do oczu85; osunęłam się na murawę, ramionami objęłam drzewo krzyża i czołem uderzyłam o ziemię, a śpiew z chaty dochodził mnie ciągle, cichy i jednostajny, aż póki nie zagłuszyły go łkania moje.
W owej chwili zbudziłam się, spojrzałam w przeszłość moję, w teraźniejszość i w przyszłość, i zadrżałam zgryzotą i obawą. Od owej chwali poczęły się dla mnie walki; chcę powstać i ciągle upadam; ścigam ideał dobra, a jednak, jak z otchłani w otchłań z grzechu w grzech lecę; zawsze szczęśliwa na pozór! a w duszy rozżalona, świetna na zewnątrz, wewnętrznie posępna, drżącą rozkoszą niby, a w istocie niezaspokojona nigdy, nigdy nienasycona, jak pokutnica dantejskiego piekła, ze skały na skałę wściekłym miotana wichrem.
Dlaczego dziś głośniej niż kiedy, sumienie woła na mnie, abym zdała mu sprawę z mojego życia? Może dlatego, żem dziś właśnie skończyła lat dwadzieścia pięć, że więc znowu jeden rok młodości mojej przeminął. Zdaje się, że nadchodzi już dla mnie ta pora zmęczenia, w której człowiek, długo za rozkoszą i wrażeniami goniący, spostrzega, iż one otoczyły go pustką tylko i poczyna szukać cienia, który by ochłodził jego, spalone gorączką użycia, czoło.
Skończyłam dziś lat dwadzieścia pięć. Jakże czas szybko leci! a podobno każdy rok upłyniony zbliża człowieka ku starości. Starość! o, straszna to rzecz! mieć pomarszczoną twarz, siwe włosy, zagasłe oczy to coś przerażającego! A jednak, dziś jeszcze widziałam starą kobietę, wspierającą się na ramieniu syna swojego, i widziałam szczęście na jej twarzy, i niezawodnie piękna była powagą macierzyństwa i zasług swoich. Ale mnie każdy rok upłyniony nie do takiej spokojnej i poważnej zbliża starości. Kiedy czoło moje straci białość, usta zbledną, oczy zagasną, wtedy odstąpią mnie wszyscy, dla których dziś jestem cackiem, albo przyjemnym przepędzeniem czasu, i zostanę na świecie, jak śród pustyni... żadnym sercem nie kochana, nie czczona przez nikogo, bez zasługi, bez pracy dokonanej, z pustą piersią i pustymi dłońmi.
Choroba
I cóż mi zostanie na te długie lata, dzielące młodość od grobu, na tę szarą godzinę życia? Może ukocham papugę jaką i nauczę ją, aby mówiła mi: „piękna jesteś!” gdy ludzie mówić mi to już przestaną; albo na kolanach piastować będę parę wiernych piesków, pudelków długouchych; albo pójdę przed ołtarze skarżyć się Bogu, żółci pełnymi usty, na świat, który mię odstąpił.
Ha, dziwne myśli! skąd mi one przychodzą? Wszak tylu ludzi mówiło mi dziś, że jestem piękna, coraz piękniejsza... a jednak nudzi mnie już to wszystko.
Przyjechałam tutaj, sądząc, że się będę jak dawniej bawiła, a dwóch dni dosyć było, abym się znudziła śmiertelnie. Im więcej wpatruję się w świat, im starsza jestem, tym wyraźniej widzę, że to, zaczem gonię, jest śmieszne i głupie. Poklask ludzi, zdobyty blaskiem piękności zewnętrznej i bogactwa, owe hołdy salonów, słowa najwyszukańszej grzeczności, to są niby87 podeszłe w latach zalotnice, u których, pod świetnym strojem, szpetność i próżnią, znajdziesz. Zaczynam postrzegać, że ludzie wyrazy uwielbienia i miłości, jak tuzinkowe towary, bez myśli rzucają na woskowane posadzki salonów, że mówią oni o miłości gdy za chwilę zapomnieć mają, o uwielbieniu, gdy za chwilę błotem obrzucą.
Widzę to wszystko i dlatego świat błyszczący, gwarny, traci dla mnie powab, dlatego coraz bardziej zasłona opada mi z oczu. Nieraz, gdy patrzę na otaczających mnie ludzi, wydaje mi się, że jestem na maskaradzie: pod maskami dopatruję rzeczywistych twarzy i często przed badawczym moim wzrokiem dzwonki brzmiących wyrazów i błyskotki pożyczanych blasków opadają z arlekinów i ukazują mi nagie szkielety głupstwa i nicości.
Widzę więc jasno ten świat, który mię otacza, a jednak oderwać się odeń nie mogę. W latach szału i swawoli rozkołysała się wola moja i nie może teraz odnaleźć swego punktu ciążenia, aby się na nim, jak na kotwicy, raz już zatrzymać.
Zmęczoną się czuję, smutną a bezsilną. Powiadają, że nieraz miłość prawdziwa podnosi z upadku. O, gdyby miłość taka przyszła ku mnie!
Nieraz już w życiu, pod wpływem wrażeń, którym, jak wiotka trzcina, poddawać się zwykłam, gorącą rękę składałam w ręku mężczyzny i drżącymi usty szeptałam wyraz: „kocham”. Ale czym istotnie kochała? Sądzę, że wyobraźnią tylko i krwią, nigdy sercem; bo jeden podmuch wiatru, jedno nic, dostateczne było, aby myśli moje, wrażenia i pragnienia w inną stronę zwrócić a po tym, co minęło, zostawał mi albo niesmak głęboki, albo przelotne zaledwie wspomnienie. Ale poddając się tak uniesieniom chwilowym, oblekając w formy uczucia to, co wrażeniem tylko było, musiałam zapewne wiele serc skaleczyć, wiele bólów sprawić. Chociaż̇ znowu z drugiej strony wiem najpewniej, że nikt z mojego powodu nie zastrzelił się i nie zwariował.
Choroba
Alboż ludzie umierają dziś z miłości, a nawet alboż umierali z niej kiedykolwiek?!...
Możem już tak rozproszyła wszystkie siły mojego serca, że inaczej niż dotąd kochać nie potrafię. Alboż ja wiem?... O mój Boże, tak źle chyba nie będzie, czuję, że mam jeszcze gorące, bardzo gorące pragnienie dobra; a jeśli nie omyje mię chrzest miłości, nigdy dosięgnąć tego dobra siły mi nie stanie!...