Było to już po ósmym czerwca.
Około zachodu słońca
pani Dolewska siedziała na ganku swego mieszkania z pończochą w ręku, gdy tuż za nią ozwał się pokorny głosik:
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
– Na wieki wieków, amen!
– Pokój temu domowi!
– I temu, kto to mówi!
Po tym preludium
pani Dolewska wskazała przybyłej
pannie Zuzannie ławeczkę naprzeciw siebie.
– Pokornie dziękuję
pani aptekarzowej dobrodziejce – z dygami odrzekła
Szeherezada – siądę, siądę, bo zmordowałam się porządnie, jadąc w taki upał i do tego prostym chłopskim wozem.
– Gdzież to
panna Zuzanna była? – spytała
Dolewska, przerywając sobie głośne liczenie oczek.
– A w
Jodłowej.
Grodzicka mi poradziła, żebym udała się do
pani Warskiej z prośbą o pomoc w mojej biedzie.
– No i cóż? widziałaś
panią Warską?
Ach,
moja pani aptekarzowo dobrodziejko – zawołała
panna Zuzanna, składając ręce i kiwając swoją małą główką – co ja widziałam, co ja widziałam! śliczności! śliczności! Czy
pani aptekarzowa dobrodziejka pamięta mój sen zaraz po Bożym Narodzeniu, że niby to był taki piękny pałac i taki piękny ogród jak raj niebieski i że niby to po tym ogrodzie pan konsyliarz chodził pod rączkę z jakąś taką piękną panią, że aż oczy trzeba było mrużyć, patrząc na nią, i że niby to wyskoczyła na nich bestia i pan konsyliarz rozdarł ją na dwoje?
– Pamiętam, i cóż stąd?
– Otóż rychtyk słowo w słowo ja dziś wszyściutko to na własne oczy widziałam.
– Jak to, i bestią? – spytała
pani Dolewska z uśmiechem.
– A, broń Panie Boże! bestii nie było, ale taki sam pałac, taki sam ogród i po tym ogrodzie tak samiuteńko
pan konsyliarz chodził pod rączkę z
panią Warską. A
pani Warska to taka była dziś piękna, niby to anioł, w białej sukni i z różowym kwiatuszkiem we włosach.
– A mój
Lucyś chodził z nią po ogrodzie?
– A jakże!… Boże mój, Boże!
pani aptekarzowo dobrodziejko, ta
pani Warska to anioł! Przywitała się ze mną jak ze swoją równą, prosiła siedzieć i rozmawiała i obdarowała mnie tak, że przez trzy miesiące przynajmniej będę miała wszystkiego po uszy. I
pan konsyliarz przywitał się ze mną, a potem nic nie mówił, tylko przewracał karty jakiejś książki i spoglądał czasem na panią Warską. A potem wzięli się pod rączki i poszli w aleję, a ja poszłam do garderoby z
Marylką i tylko z daleka słyszałam, jak
pan konsyliarz coś
pani Warskiej opowiadał. A co,
pani aptekarzowo dobrodziejko, czy nie sprawdził się mój sen?
Podczas tych słów
panny Zuzanny kilka oczek spadło z drutów
pani Dolewskiej, a twarz jej miała wyraz to zadowolenia, to obawy; ostatnia snadź
zwyciężyła, bo odrzekła
pannie Zuzannie dość markotnie:
– Daj Boże tylko,
panno Zuzanno, żeby tam na niego żadna bestia nie wyskoczyła.
– Broń Boże! Ogród naokoluteńko zagrodzony i zamknięty; gdzieby tam jaka bestia dostała się do takiego raju.
–
Marysiu! Marysiu! – zawołała przeze drzwi
pani Dolewska – a podawaj no samowar! Pewno zaraz pan
Lucjan przyjedzie. Pójdź tylko pierwej po bułki, a żwawo, nie tak, jak to ty zawsze łazisz niby żółw.
I uderzyła po obu kieszeniach.
– A gdzie są moje klucze?
Marysiu, ty mazgaju, poszukaj mi moich kluczów!
W tej chwili w bramie podwórka ukazał się
Lucjan jadący na gniadoszu i, zeskoczywszy z konia pod gankiem, wesoło powitał
matkę i jej
wielomówną sąsiadkę.
Dzień ów przeszedł mu w
Jodłowej bardzo mile. Przybył tam z rana, po trzydniowej niebytności.
Klotylda spotkała go we wschodnim gabinecie, strojna, uśmiechnięta i radością zarumieniona, podała mu obie ręce i, patrząc mu w twarz swymi wielkimi ciemnymi oczyma
, rzekła:
– Tak dawno pana nie widziałam! Coś pan tam robił przez te wiekuiste trzy dni?
Usiedli oboje obok siebie na otomance naprzeciw drzwi od ogrodu i zaczęli opowiadać sobie wzajem o swoich trzydniowych zajęciach. A mówiąc, patrzyli na kwiaty kołyszące się pod powiewem wiatru, na rojące się wkoło nich żółte i białe motyle, na opromienione słońcem posągi, a
niekiedy patrzyli też i na siebie.
Lucjan namiętnym okiem orzucał smukły stan i strojne w różowe kwiaty włosy kobiety; ona wpatrywała się chwilami w jego płonące oczy. Potem przybiegła
Magdzia. Gospodarzyła snadź
dzieweczka, bo przy swojej błękitnej perkalikowej sukience miała fartuszek biały. Przybladła nieco w ostatnich czasach i niekiedy w spojrzeniu jej przebijał się jakiś smutek, wesoło jednak śmiała się i szczebiotała.
Podano śniadanie na ganku od ogrodu; jedli je we troje, rozmawiając swobodnie. W godzinę po śniadaniu
Magdzia odbiegła do gospodarstwa, a
Klotylda rzekła do
Lucjana:
– Pójdźmy czytać w ogrodzie.
– Dobrze, a
co będziemy czytali?
I poszli do biblioteki.
Klotylda była dnia tego wesoła jak dziecię, a wesołość jej ogarnęła i
Lucjana. W bibliotece żartowali ze sobą i śmieli się jak dwoje dzieci, które nie wspominają przeszłości, o przyszłości nie myślą, lecz cieszą się pięknością teraźniejszej chwili, jakby ona wieki trwać miała. Nareszcie, wybrawszy jednę z angielskich powieści, poszli do altany i czytali, a raczej Lucjan czytał głośno. Dźwiękowi głosu jego wtórowały śpiewy ptaków w gęstwinie i cichy szum gałęzi splecionych nad ich głowami.
Nic tak nie zbliża dwojga myślących ludzi jak wspólnie czytana książka. Za jej pośrednictwem patrzą oni na jedne obrazy, doświadczają jednych wrażeń, razem się smucą i razem się śmieją, a po odczytaniu ostatniej karty spostrzegają, że nie tylko przeczytali książkę, ale i siebie wzajem głębiej poznali, ściślej niż
wprzódy, jednocząc się ze sobą najważniejszym i najtrwalszym ze związków – braterstwem myśli.
Wracając z ogrodu,
Klotylda i
Lucjan układali plan konnej przejażdżki o zachodzie słońca, gdy w większym salonie
Ignacy podał
Klotyldzie otrzymane z poczty dzienniki i list.
Klotylda spojrzała na adres listu i
Lucjan dojrzał wyraźnie lekkie zsunięcie brwi i szybki rumieniec. Przeprosiła gościa, iż go zostawi na chwilę samego, i z listem otrzymanym wybiegła do swego gabinetu.
Lucjana niemiłe ogarnęło uczucie, które przeczuciem raczej nazwać by można. Nic nie mogło być prostszego jak niezadowolenie
pani Warskiej z jakiegoś tam listu i chęć przeczytania go w samotności. A jednak
Lucjan dziwnie się zaniepokoił czymś… czym? nie umiał sobie zdać sprawy. Może przelotnym, dojrzanym przez niego rumieńcem Klotyldy. Zresztą któż potrafi dokładnie określić te nagłe smutki i obawy, które nieraz bez wyraźnej przyczyny, śród chwil najsłodszych nawet ściskają serce człowieka, jakby przypominając mu, że żyje na ziemi, że zatem wszędzie niespodzianie może ujrzeć przed sobą ciemną twarz nieszczęścia?
Lucjan z dziennikiem w ręku wszedł do mniejszego salonu i na lśniącej posadzce ujrzał rzucony papier. Machinalnie, nie myśląc o tym, co czyni, podjął ten papier i spojrzał nań. Była to koperta tylko co przez
panią Warską otrzymanego listu, którą ona rozdarła i rzuciła.
Na niej były proste słowa adresu: „
Pani Klotyldzie Warskiej, przez
Wilno w
Jodłowej”, napisane kształtnym i wprawnym pismem. Wzrok
Lucjana przylgnął do nich z takim wytężeniem, jakby w nich wyrok swój miał czytać. Powstał z krzesła, na którym siedział, rzucił kopertę na stół i rzekł prawie głośno do siebie:
– Tak! to jest
jego pismo! Więc oni pisują do siebie!
Przy tych słowach silne cierpienie odbiło się na jego twarzy.
Po godzinie
Klotylda wyszła z gabinetu swego. Wesołość jej poranna pierzchnęła; była zamyślona i nieco smutna, ale wydawała się zupełnie spokojną. Przy obiedzie poważnie rozmawiali ze sobą o kwestiach ogólnych, a gdy
Lucjan przypomniał z rana ułożoną przejażdżkę,
Klotylda odpowiedziała, że nie ma usposobienia do konnej jazdy i, siadłszy przy fortepianie, zaczęła śpiewać. Gdy skończyła wielką jakąś arią,
Lucjan rzekł od niechcenia niby:
– Czy pani słyszała kiedy śpiew
Karłowskiego?
– Słyszałam – żywo odparła
Klotylda i z pośpiechem dodała:
– Lubisz pan śpiew
Schuberta Prawdopodobnie chodzi o pieśń Lebewohl (franc. Adieu, pol. Pożegnanie) Franza Schuberta. Kompozytor jest też autorem kilku innych pieśni mówiących o pożegnaniu, noszących tytuł Abschied (pol. Żegnaj).Les adieuxLes adieux?
I nie czekając odpowiedzi, pieśń tę śpiewać zaczęła.
Lucjan poczuł znowu niewytłumaczoną wewnętrzną obawę. Uderzyła go szybka zmiana rozmowy i przykro dotknęły wyrazy.
Ale
Klotylda, skończywszy śpiewać, usiadła obok niego i rozpoczęła się między nimi jedna z tych poufnych, serdecznych a spokojnych rozmów, które tak miłe są dla pojmujących się wzajem ludzi.
– Nic w sercu moim – mówiła
Klotylda – zatrzeć nie może słodkiego obrazu
mojej matki. Dziecinne lata upłynęły mi obok niej, owiane tchnieniem jej anielskiej dobroci, a sto razy szczęśliwszym byłoby życie moje całe, gdyby jej kochająca i mądra ręka dłużej przewodniczyła moim krokom.
– Szczęśliwszym? – zapytał
Lucjan – alboż pani nie jesteś szczęśliwą?
– Tak – z wolna odrzekła – na zewnątrz wszystko każe się domyślać, iż zupełnie szczęśliwą jestem; ale pan wiesz zapewne, że nie tylko z zewnętrznych okoliczności, ale i z samych siebie czerpiemy zasoby szczęścia lub nieszczęścia. Są ludzie, którzy śród cierpień nawet, śród ubóstwa, boleści posiadają niezmącony niczym spokój ducha; są inni, którym natura wlewa w pierś zarody wiecznego niepokoju. Ci otoczeni największymi rozkoszami ziemi, zawsze czegoś pragną, za czymś gonią, rwą się do przeczutych, a niedoścignionych ideałów; zda się, że już chwytają je niekiedy, ale zawodzą się i znowu biegną w świat z radością i pragnącą piersią. Takim trudno o szczęście; do takich należał
ojciec mój i należę
ja.
I w ten sam sposób poważny mówiła długo o
ojcu swoim. Potem mówiła o podróżach swoich i ludziach spotykanych, a w rozmowie tej była tak piękna powagą i mimo jej woli przebijającym się smutkiem, że
Lucjan zapragnął uklęknąć przed nią i pocałować skraj jej białej sukni.
A gdy tak rozmawiali ze sobą, naprzeciw nich słońce zachodziło i przez otwarte okna, spoza gałęzi jodłowych słało im pod stopy krwawe promienie.
Gdy po rozmowie tej
Lucjan powracał do domu, wszystkie obrazy dnia minionego stawały przed nim tak wdzięczne, tak rozkoszne, że pod ich wpływem twarz jego nabrała wyrazu spokojnej radości.
Zaledwie powitał matkę i
pannę Zuzannę,
Marysia wniosła na ganek samowar i
pani Dolewska, brząkając kluczykami, zajęła się urządzeniem herbaty.
– Jakże ci czas przeszedł w
Jodłowej, moje dziecko? – spytała, nie podnosząc oczu od bułki, którą krajała.
– Wybornie, moja matko – swobodnie odpowiedział
Lucjan. –
Pani Warska jest osobą tak grzeczną i miłą, że znudzić się w jej towarzystwie niepodobna.
– A spodziewam się, spodziewam, panie mój kochany. Chyba byłby malowany kawaler, który by się znudził z tak śliczną osobą jak
pani Warska – zabrzmiał blisko ganku głos
pani Owsickiej, która nadchodziła niespostrzeżona przez nikogo. – Spodziewam się, że z
panią Warską nudzić się nie można – mówiła dalej, zasiadając po przywitaniu się przy stole z herbatą. – Już to i wtedy, jak to ja z nią razem do
Warszawy jechałam, choć była zasłonięta i nic nie mówiła, zaraz zmiarkowałam, że to cóś pańskiego. Bo to, panie mój kochany, dobrze mówił mój
nieboszczyk Wicuś, świeć Panie nad jego duszą, że
pana po cholewach poznać.
– Ale że też
pani Wincentowa nie dowiedziałaś się wtedy, z kim jechałaś – wtrąciła
Dolewska.
– Już to ja, panie mój kochany, zachodziłam i stąd, i zowąd, ale ciągle odpowiadała tak, nie, tak, nie, i więcej nic. A właśnie
fonetyczny zapis wyrażenia vis-à-vis.wizawi siedział ten
przyjaciel pana Lucjana – jak się nazywa?…
–
Karłowski.
– A tak,
Karłowski, to ja z nim rozmawiałam, bo b
ardzo grzeczny i przyjemny z niego kawaler.
– A
pani Warska nie rozmawiała z
panem Karłowskim? – zapytał
Lucjan.
– W wagonie ani słóweczka, panie mój kochany, ale potem na foksalu widziałam, że rozmawiali ze sobą; a piękna z nich para była, choć malować.
I długo jeszcze ciągnęła o tym przedmiocie rozmowę
pani Owsicka, a po głowie
Lucjana przebiegały dziwne myśli.
Postacie
Cypriana i
Klotyldy, pierścionek jej znaleziony przez pierwszego, rozmowa ich na banhofie, koperta z pismem
Cypriana, rumieniec
pani Warskiej przy wzmiankach o nim, wszystko
to utworzyło w wyobraźni jego zamęt obrazów kręcących się wirem w myśli. Toteż nieruchomym wzrokiem wpatrzył się w przestrzeń i zapomniał o stojącej przed nim szklance z herbatą.
Przy każdym wspomnieniu o
Karłowskim czuł jakby przedsmak gorzkiego obudzenia się z pięknego snu.
Po kilku godzinach, gdy kukawka zegaru oznajmiała północ,
Lucjan kończył list następującej treści:
„Dawnom już nie miał wieści od ciebie,
kochany Cyprianie, i piszę, aby cię zapytać, co się tam z tobą dzieje. Spodziewam się, żeś zdrów i wesół jak zwykle, i serdecznie tego ci życzę. Ja tu
w mieścinie mojej egzystuję jak mogę i nie jest mi tak znowu źle. Zobowiążesz mnie bardzo, jeśli, nie zwlekając, doniesiesz mi o sobie, boć przecie starymi jesteśmy przyjaciołmi, a dawne i dobre stosunki tak wrastają w serce, że czas i oddalenie zniszczyć ich nie mogą. Napisz mi na przykład o tym, jak się skończyła historia twoja z
ową panią Kameleon, którą się tak zajmowałeś w czasie bytności mojej w
Warszawie. Czyś znalazł tę kobietę, czyś ją poznał i zbliżył się do niej?
Oświadcz ode mnie pełne szacunku ukłony rodzicom swoim, a sam przyjm serdeczny uścisk ręki od przyjaciela twego –
Lucjana.
P.S. Ale, ale, o mało nie zapomniałem ci donieść, że w strony nasze, a nawet w bliskie sąsiedztwo
N., przybyła przed kilku tygodniami
pani Klotylda Warska. Możeś słyszał o niej na wielkim świecie. Niepospolita to osoba”.
Zapieczętował list i kładąc go na stole, rzekł do siebie:
– Rzuciłem pytanie, niech los odpowiada!