W pogodny dzień przed zachodem słońca Klotylda siedziała z Magdzią na ulubionym swoim ganku, gdy Marylka oznajmiła, że pani Grodzicka z N. pragnie ją widzieć.
– A, pani Grodzicka! ta właśnie, o której synu mówił mi zawczoraj ksiądz proboszcz. Proś, proś ją tutaj! – rzekła Klotylda.
Po chwili wprowadzona przez Marylkę weszła na ganek pani sędzina w swoim nieśmiertelnym, oszytym wytartym aksamitem kaftaniku i z niezbędnymi filutkami na skroniach. Mimo przepychu, którym ujrzała się otoczoną w Jodłowej, jak przystało na ekswłaścicielkę Wólki, karety i budoaru433, pełnym godności ukłonem powitała panią Warską. Klotylda powstała uprzejmie z kanapki, usiadła na fotelu, a zaszczytne miejsce wskazała przybyłej.
– Przyjechałam, aby podziękować pani – ozwała się Grodzicka – za łaskawie udzielone mi przyrzeczenie pomocy w wychowaniu mego syna…
– Ja to właśnie – żywo przerwała Klotylda – winnam dziękować pani za przyjemność, jaką mi to sprawi, że będę jej użyteczną, przyczyniając się zarazem do wychowania dzielnego może na przyszłość człowieka. Słyszałam, że syn pani ma wielkie zdolności.
– A, już to, pani dobrodziejko, odziedziczył po swoich przodkach. Kiedy był jeszcze małym dzieckiem, mąż mojej siostrzenicy, marszałek X., lubił bawić się z nim w moim budoarze434 w Wólce i zawsze mówił, że Mieczek będzie tak rozumny jak dziad jego, a mój nieboszczyk ojciec. Mam, pani dobrodziejko, bogatą familią i sama niegdyś jeździłam karetami i mieszkałam w pałacu, ale teraz… kiedy, skutkiem nieszczęśliwych okoliczności, straciłam fortunę, mój Mieczek byłby się zmarnował, gdyby nie starania pana Lucjana, a teraz łaskawe względy pani dobrodziejki…
– Mówił mi właśnie ksiądz Stanisław, że pan Dolewski uczył przez lat parę syna pani mimo licznych zajęć, jakich powołanie jego wymaga. Bardzo to zapewne pięknie z jego strony, ale od końca wakacji syna pani wyślemy435 do szkół wileńskich, a potem, da Bóg, do uniwersytetu.
Twarz Grodzickiej rozjaśniła się wielką macierzyńską radością, łzy wdzięczności nabiegły do jej oczu.
– Dokończysz pani – rzekła drżącym od wzruszenia głosem – szlachetnego czynu zaczętego436 przez poczciwego pana Lucjana. Niech was oboje Pan Bóg i Najświętsza Panna błogosławi, a z wami i księdza Stanisława, który umiał przemówić do twego serca, pani, za mną i za moim dzieckiem.
To mówiąc, powstała pani sędzina i miała już żegnać Klotyldę, gdy nagle, jakby sobie coś437 przypomniała, rzekła:
– Czy pani dobrodziejka nie będzie jutro w N. na odpuście?
– Jakiż to będzie odpust, kochana pani?
– Dzień Świętego Stanisława, patrona kościoła naszego i księdza proboszcza.
– Dzień ósmego maja – wtrąciła Magdzia.
– A, kiedy tak, to będę koniecznie. Pomodlę się i powinszuję księdzu proboszczowi, dla którego mam prawdziwy i głęboki szacunek.
Grodzicka wyszła, a Klotylda spojrzała na Magdzią438, która siedziała w cieniu zielonych gałęzi i patrzyła na wschodzące gwiazdy.
– O czym tak myślisz, Magdziu? – spytała.
– Myślałam o tym – odparło dziewczę – że gdyby te dwie gwiazdy, co tak pięknie świecą, połączyły się ze sobą, byłoby z nich słońce.
Klotylda uśmiechnęła się.
– Marzysz, dziecko – odrzekła – pójdź ze mną do biblioteki, poczytamy trochę.
Tymczasem Grodzicka, wróciwszy do N., nie miała nic pilniejszego do zrobienia, jak podzielić się z kimkolwiek wieścią, że pani Warska podjęła się wychowania jej syna i że nazajutrz ma być w kościele na nabożeństwie i u księdza proboszcza z powinszowaniem.
W miasteczku i okolicy mało osób widziało panią Warską. Niektórzy pamiętali ją, gdy, dzieckiem będąc małym, przyjeżdżała do kościoła ze swoją matką, a wszyscy tyle rzeczy nasłuchali się o niej, wyobrażali ją sobie tak piękną, tak światową, tak niepodobną do nich wszystkich, że wzbudzała ogólną ciekawość. Wieść o jej dobrym czynie względem syna Grodzickiej ciekawość tę powiększyć jeszcze musiała.
Pani sędzina z opowiadaniem swoim pobiegła do pani Owsickiej, u której w owej chwili obecną była panna Zuzanna. Szeherezada podreptała co prędzej, aby o tym, co nastąpić miało nazajutrz, oznajmić „pani aptekarzowej dobrodziejce”.
U pani Dolewskiej znalazła grubą panią Jęczmionkowską, obywatelkę z sąsiedztwa, z dwiema dorosłymi córkami, bywającą u aptekarzowej z powodu syna jej doktora, który by się wielce zdał na męża pełnoletniej Elfrydy albo Zenobii. Pani Jęczmionkowska wysłuchała wszystkiego, a wracając do domu, spotkała w drodze Harasimowicza młodszego. Wychyliła się z krytej nejtyczanki i zawołała do szlachcica jadącego bryczką:
– Panie Onufry! jutro na odpuście będzie pani Warska z Jodłowej.
Pan Onufry odpowiedział, jak tylko mógł najgłośniej, że zna już panią Warską, i pojechał dalej, rozmyślając nad wyborem pieśni, z którymi się jutro popisywać będzie; ale gdy dojeżdżał do bramy swego domu, ujrzał jadącego konno pana Barszcza i, zawoławszy na furmana, aby się zatrzymał, spytał sąsiada, czy będzie na jutrzejszym odpuście, a otrzymawszy twierdzącą odpowiedź, dodał niby od niechcenia:
– Byłem onegdaj w Jodłowej i poznałem panią Warską. Mówiła mi, że będzie na jutrzejszym odpuście.
Pan Barszcz otworzył szeroko oczy ze zdziwienia.
Tak, tak – potwierdził Harasimowicz – poznałem panią Warską; śpiewała przy mojej gitarze Już księżyc zaszedłTekst piosenki to być może, nieco zmieniony, fragment sielanki Franciszka Karpińskiego Laura i Filon, opublikowanej w 1780 r. W oryginale: „Już miesiąc zaszedł”. i zapraszała mię do siebie. Ale już to sąsiad wiesz, że ja do bratania się z panami nie bardzo skory. Niech wprzódy się naproszą. Szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie. Ale pani Warska ładna, dalibóg ładna.
To powiedziawszy, pojechał Harasimowicz, a Barszcz na swoim kasztanowatym, o białym ogonie koniku galopem puścił się ku dworowi młodego pana Rodryga Wiercińskiego. Wpadł do Wiercina, przebiegł przez zapylone pokoje439 panicza, u którego był totumfackim i pieczeniarzem, i znalazł gospodarza domu stojącego przed lustrem i pogrążonego w studiach nad udoskonaleniem nowo wynalezionego sposobu zawiązywania krawata na węzeł o jednej kokardzie, a dwóch końcach.
Barszcz śpiesznie go uwiadomił, że na jutrzejszym odpuście w N. będzie przybyła niedawno z Warszawy dziedziczka Jodłowej. Pan Rodryg ucieszył się niezmiernie tą nowiną.
– Młoda wdówka – zawołał, klaskając w palce jak w kastaniety. – Wiesz co, Barszczu, że to partyjka nie lada. Pojadę, pojadę. Tylko ten przeklęty węzeł, nie mogę zawiązać go jak należy. Barszcz! zawiąż mi krawat tak, żeby była jedna kokarda, a dwa końce.
Serwacy Barszcz wspiął się na palce, bo był niski, a pan Rodryg wysoki, i wziął w obroty szyję swego mecenasa. Po kwadransie mozołu i sapania wynalazek został udoskonalony, węzeł miał jednę kokardę, a dwa końce i Barszcz dostał za to na kolacją kotlety baranie i kieliszek madery.
Tak w wigilią odpustu cała niemal okolica czekała jutrzejszego pojawienia się w kościele pani Warskiej i mówiła o niej. Jeden tylko człowiek w dniu tym nie posłyszał z niczyich ust jej nazwiska i nie dowiedział się o niczym. Lucjan Dolewski był nieobecny w N., bo od dni kilku siedział nieodstępnie nad łóżkiem jednego z sąsiednich mieszkańców, chorego ojca licznej rodziny. W zasłonionym zielonymi roletami440 pokoju, śród ciszy otaczającej zwykle łoże chorego młody doktor441 siedział dniem i nocą, śledząc wszystkie poruszenia pacjenta, doglądając go z całym poświęceniem kapłana czynu i nauki. Niekiedy tylko, gdy chory usypiał, młody człowiek zamyślał się z czołem na dłoni wspartym, a wtedy śród ciemnozielonego tła pokoju łzą brylantową błyskały ku niemu wielkie, ciemne oczy i uśmiechem purpurowych, wilgotnych ust wabiła twarz biała.
I młodzieniec dumaniem z tych oczu i z tego lica wysnuwał całą postać ślicznej kobiety; obejmował ją gorącym marzeniem, muskał grube warkocze jej włosów, tonął w pałających oczach i dotykał miękkiej, drżącej w jego uścisku ręki. A z dumań tych budził go jęk chorego, przypominający młodemu doktorowi, że dla czynu, który go wzywał, miał odtrącić od siebie powabne mary wyobraźni swojej.
Zaledwie jednak dobroczynna dłoń doktora dała chwilę spokoju złożonemu chorobą, marzenia wracały do Lucjana coraz uporniejsze, bo skąpane w gorączce kilku nocy bezsennych i w męce daremnego walczenia ze sobą.
Łatwiej powstrzymać w biegu bystry prąd wód spienionych, niż stłumić wzrost namiętności szybko ogarniającej serce młode, a uczuć spragnione.
Łatwiej zbadać kierunek, w którym płyną pod niebem obłoki białe, niż odgadnąć, kędy zawiodą człowieka marzenia jego w długim skąpane pragnieniu.
Łatwiej, o łatwiej było rozumowi ludzkiemu odkryć prawdę, że słońce stoi nieruchome śród krążących wkoło niego planet, jak powiedzieć sercu: stój! gdy ono ogarnięte płomieniem leci ku źródłu miłości…
***
Nadszedł dzień ósmego maja, pogodny i ciepły. Kościół w N. od samego rana oblężony był mnóstwem chłopskich wozów i szlacheckich parokonnych bryczek. Z wozów zsiadali chłopi w szarych świtach, od święta przepasanych czerwonymi pasami, zdejmowali z głowy słomiane o szerokich brzegach kapelusze i z niskim ukłonem przed zamkniętymi jeszcze drzwiami kościoła, naznaczywszy pierś wielkim krzyżem, zasiadali wkoło parkanu, śmiejąc się, gwarząc i witając sąsiadów z pobliskich wiosek.
Nieco z dala od mężczyzn, z drugiej strony parkanu i na kościelnym cmentarzu rozsiadły się kwieciste, barwne grona mołodyc i dziewek. Głowy miały strojne w pąsowe, białe i żółte chusty, a nad czołami sterczały pęki zieleni zmieszanej z polnymi kwiatami. Szlachta, zsiadłszy z bryczek, odprawiała furmanów z końmi do karczmy, a sama gromadą szła do plebanii winszować księdzu proboszczowi imienin. Po krótkiej tam bytności wychodzili wszyscy na miasteczko i przechadzali się grupami po placu. I tu tworzyły się podziały na sfery i klasy. Dzierżawcy wielkich dóbr z góry patrzyli na drobnych posiadaczy, drobni posiadacze imponowali małym dzierżawcom, a ci zadzierali nosy przed oficjalistami, którzy znowu ze wzgardą spoglądali na chłopów.
O, nigdzie i nigdy nieznikająca pycho ludzi, głupia pycho robaków!
Gwar więc pod kościołem był wielki. Sejmikowała drobna szlachta, gwarzyli chłopi, śmiały się i swawoliły dziewczęta, na rękach mołodyc w niebogłosy wrzeszczały dzieciaki. A śród tłumu często gęsto ukazywały się rude pejsy i wyszarzane jarmułki Żydów chodzących od szlachty do oficjalistów, od oficjalistów do chłopów i prawiących jednym o urodzajach, innym o koniach i bydle, innych na koniec częstując tabaczką i zapraszając na gorzałkę.
Między tym tłumem przecisnęła się do kościoła pani Owsicka ze swymi worami napakowanymi książkami do nabożeństwa; panna Zuzanna w watowej salopie, mimo ciepła; pani Dolewska w czarnej wełnianej sukni, jedwabnej mantyli i czarnej jedwabnej chusteczce zawiązanej na świeżo wygarnirowanym czepeczku. Za nimi niebawem przeszła plac i weszła do kościoła pani sędzina Grodzicka, z bardziej niż kiedy wypomadowanymi filutkami i z dwunastoletnią Walerką ustrojoną w różową muślinową sukienkę, dar panien Jęczmionkowskich, które, wiedząc o szczególnym współczuciu Lucjana Dolewskiego dla rodziny Grodzickich, chciały tą ofiarą wydać się filantropkami w oczach powabnego doktora.
Wreszcie o godzinie jedenastej ozwał się głos dzwonu oznajmujący bliskie nabożeństwo; jednocześnie dało się słyszeć kilkakrotne klaskanie z bata i wnet ukazała się amerykanka zaprzężona czterema końmi w lejc, a z niej wysiedli przed kościołem pan Rodryg i pan Barszcz.
Wierciński miał ubranie jakby zdjęte z żurnalu: piękny węzeł krawata o jednej kokardzie, a dwóch końcach, piękną fryzurę wyszłą tylko co z objęć żelazkaWłosy układane na gorąco, za pomocą żelazka do włosów (urządzenie podobne do współczesnej prostownicy do włosów). i najpiękniejsze ze wszystkiego pince-nez tkwiące na zadartym nosku. Barszcz z miną tryumfatora wysiadł z eleganckiej amerykanki swego amfitriona i stanął w bramie kościelnego ogrodzenia w postawie greckich bohaterów, z góry spoglądając na nędzne robaki, które przypełzły na własnych wozach i bryczkach, a nie przyjechały jak on elegancką cudzą amerykanką.
Ale jakby dla zaćmienia szumnego ekwipażu pana Wiercińskiego i jego pieczeniarza z przeciwnej strony wjechał na plac miasteczka kocz zaprzężony czterema pękatymi i pstrokatymi konikami. Kocz ten stanął także naprzeciwko bramy kościelnej; lokaj wyglądający na pasterza i ubrany w cóś, co miało oznaczać liberią, zgramolił się z kozła, stęknął i, otworzywszy z trudem drzwiczki o zardzewiałych zawiasach, począł odkładać stopnie powozu.
Z wysokości na ziemskie niziny powoli i majestatycznie poczęła spuszczać się najprzód pani Jęczmionkowska, jaśniejąca zieloną suknią w kraty i pąsowym piórem u kapelusza. Za nią leciuchna jak motylek wionęła na ziemię panna Elfryda, fruwając falbanami żółtego muślinu niby motylimi skrzydły, a za tą jeszcze chwiejnym i sentymentalnym krokiem zstąpiło na padół płaczu bóstwo i piękność rodziny, panna Zenobia, ciągnąc za sobą krzywo wykrojony, ogromny kawał błękitnego bareżu mający reprezentować ogon u sukni. Trzy panie przeszły przez tłum, matka sapiąc i patrząc z góry, Elfryda fruwając, Zenobia chwiejąc się i płynąc. Panny oglądały się wkoło i szeptały między sobą:
– Właściwa francuska pisownia to Elfriede.Elfride! nie widzę tu nikogo comme il faut.
– Sam gmin, Właściwa francuska pisownia to Zénobie.Zenobie! niższa klasa.
Zniknęły w głębi kościoła, a arka Noego, skrzypiąc i piszcząc, posunęła się do karczmy, ku wielkiemu zadowoleniu pstrokatych koni.
Potem zajechał Harasimowicz młodszy, piastując pudło z gitarą; potem Harasimowicz starszy, z dłonią przyciśniętą do szklanego puklerza; z plebanii wyszedł wąsaty organista, a w końcu ukazał się i sam ksiądz proboszcz w towarzystwie kilku przybyłych na odpust księży.
W tej samej chwili dał się słyszeć głuchy turkot lekkiego powozu; zza domów na placu ukazały się najprzód cztery wielkie siwe konie, brzękające z cicha kółkami angielskich szorów, potem służba bez liberii, czarno ubrana i w białych rękawiczkach, nareszcie bardzo niska i mała podwójna karetka. Wszyscy zwrócili wzrok na piękny powóz, który stanął przed kościołem.
– Kto to? kto to? – szeptała między sobą szlachta.
– Dzielne konie!
– Co za pojazd, niech go licho!
– Kto to przyjechał?
– To znajoma moja, pani Warska z Jodłowej – odpowiedział Harasimowicz młodszy, dodając:
– Przypatrzcie się jej tylko; ładna dalibóg bestyjka!
Z karetki wysiadła Klotylda, a za nią Magdzia Dembowska.
Pani Warska ubraną była w suknią442 z ciemnego jedwabiu; na głowie miała takiejże barwy kapelusik, zdobny tylko cieniuchną czarną koronką. Nic na niej nie błyszczało, wszystko było ciemne i bez ozdób, a jednak wytworne. Magdzia, ubrana ręką Klotyldy, w białej, przezroczystej sukience i w słomkowym kapeluszu zdobnym jedną tylko różyczką, wyglądała obok świetnej i wytwornej kobiety jak jej anioł stróż.
Pan Rodryg, spojrzawszy na Klotyldę, oniemiał, wcisnął mocniej pince-nez, aż mu nos poczerwieniał, i poniósł rękę do wysokiego kapelusza. Chłopi i szlachta otworzyli szeroko oczy i usta, a Harasimowicz młodszy szepnął do sąsiadów:
– A co, czy nie mówiłem, że niczego sobie kobiecina? A jak śpiewa Już księżyc zaszedł to cudo! Już ja się na tym znam!
Klotylda i Magdzia weszły do kościoła. Tam koło wielkiego ołtarza, więc na arystokratycznym miejscu, zasiadła pani Jęczmionkowska z córkami i kilka pań z wyższej klasy. Środek kościoła był pusty prawie, bo lud zaczynał dopiero napływać. Przy wejściu Klotyldy wszystkie panie siedzące przed wielkim ołtarzem zwróciły na nią oczy, a domyślając się, że widzą panią Warską, jedne się wyprostowały, inne poprawiły sobie suknie, bo były pewne, że dziedziczka Jodłowej nie zaniedba przejść pompatycznie przez kościół i usiąść na arystokratycznym miejscu, tak jak one zwykły były czynić. Pan Rodryg tego samego snadź443 był zdania, bo szybko przeszedł boczną nawą kościoła pod wielki ołtarz i stanął przy balustradzie w pozycji najdogodniejszej dla pokazania swojej fryzury i węzła o dwóch końcach.
Ale Klotylda przy wejściu obejrzała się po kościele i, postąpiwszy kilka tylko kroków, usiadła z Magdzią w jednej z najbliższych ode drzwi ławek. Panie spod wielkiego ołtarza poruszyły się na ten widok, spojrzały znacząco na siebie i szepnęły jedna do drugiej:
– Czy widzisz, czy widzisz pani, gdzie usiadła? To dlatego, aby móc lepiej strzelać oczyma po kościele.
– Imponuje, moja pani, nie chce obok nas usiąść.
– Niby to taka skromniutka, a diabeł za skórą siedzi.
– Oho! albo to nie wiadomo, co z niej za ptaszek?
– Wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi.
Pan Rodryg, widząc, że źle obrał punkt strategiczny, chciał uczynić rejteradę, ale już było za późno, bo lud ogromną masą szybko napłynął do kościoła i zagrodził drogę odwrotu młodzieńcowi. Mógł wprawdzie za pomocą łokci utorować sobie przejście ku ławeczce, w której usiadła pani Warska, ale żal mu było narażać na niebezpieczeństwo zetknięcia się z siermięgami swoję piaskową marynarkę; został więc na niefortunnym stanowisku i przez cały ciąg nabożeństwa był w smutnej konieczności prezentowania swego pięknego węzła i zapiekanej fryzury paniom Jęczmionkowskim et compagnie.
Wkrótce rozległy się poważne akordy organów, spod ołtarza chóralną pieśnią uniósł się pod sklepienie kościelne śpiew księży; obłoki dymu z kadzielnic owiały obraz Najświętszej Maryi, a lud upadł na kolana, czołami uderzając o posadzkę ceglaną. Całe zebranie zamodliło się gorąco, prócz pań siedzących pod wielkim ołtarzem i pana Rodryga z gracją opartego o balustradę. Pierwszym przeszkadzały w modlitwie wzajemne lustracje pomarańczowych, zielonych i błękitnych sukien i myśl o tej kukietce, która nie chciała obok nich usiąść; drugiemu sprawiała roztargnienie kokarda własnego krawata, która wydawała mu się ciągle dłuższą od końców, i dogryzała złość na to, że ani on pani Warskiej, ani pani Warska jego widzieć nie może.
W niebie utonęli myślą prostaczkowie, w niebie też utonęły Klotylda i Magdzia, a ci, którzy na pretensjach swoich zawieszeni między niebem a ziemią zaparli się prostoty, nie doszedłszy do światła Bożego, zostali, jak zwykle, wodno-ziemnymi istotami.
W parę godzin potem skończyło się nabożeństwo; miasteczko roiło się ludem, który nie odjeżdżał do domów, czekając wieczornych nieszporów; karczma wrzała hulanką i pijatyką chłopów, a przed gankiem plebanii stało kilka bryczek szlacheckich, arka pani Jęczmionkowskiej, amerykanka pana Rodryga i karetka pani Warskiej.
Ksiądz Stanisław przyjmował gości, którzy po nabożeństwie przyjechali złożyć mu w dniu jego imienin życzenia.
W niewielkim bawialnym pokoju, na kanapie naprzeciw drzwi wchodowych rozsiadły się pani Jęczmionkowska i dwie znajome jej panie. Na jednym z fotelów obok kanapy siedziała Grodzicka, na drugim Dolewska; trochę dalej pąsowiały wory z książkami Owsickiej i tuliła się w kątek Szeherezada. Pod oknami na niskich ławeczkach zasiadły panny Jęczmionkowskie z dwiema czy trzema podobnymi sobie towarzyszkami, a między nimi bledsza niż zwykle Magdzia. Nieco opodal, pod ścianami i piecem stali i rozmawiali z sobą bracia Harasimowiczowie, pan Barszcz i dwóch Jęczmionkowskich, ojciec i syn; przez drzwi otwarte widać było w drugim pokoju przechadzającego się proboszcza z dwoma czy trzema księżmi i panem Dembowskim.
Klotylda siedziała profilem zwrócona do drzwi wchodowych tuż obok pani Dolewskiej, a obok niej okręcał się na jednej nodze pan Rodryg, coraz więcej wciskając pince-nez na zadarty nosek. Zaraz po wejściu do plebanii prosił on księdza proboszcza, aby go przedstawił pani Warskiej, i od tej chwili nie opuszczał jej krzesła, mało jednak mając zręczności zamienienia z nią choćby słów kilku, bo Klotylda z wielkim zajęciem rozmawiała z panią Dolewską.
Mały pokój zapełniony był licznym zebraniem, gwar w nim panował wielki.
– Przyznam się sąsiadce – mówiła, szepcąc444, pani Jęczmionkowska do siedzącej obok wyczepierzonej damy – że nic tak dalece pięknego nie widzę w tej pani Warskiej. At sobie, wystrojona lalka, nic więcej.
– Sławny bęben za górami – odparła sąsiadka.
– A czy pani Sylwestrowa widziałaś, jak to ona w czasie nabożeństwa strzelała oczyma445 po kościele?
– A jakże, i na własne oczy widziałam, jak w kościele chichotały się z tą Dembowską, co to już teraz nosa do góry zadziera, dlatego że z wielką panią jeździ.
Biedna Magdzia, ani spodziewając się, iż była przedmiotem czyjej rozmowy, szukała tymczasem spojrzeniem kogoś, którego ciągle jak nie było, tak nie było, a panie, mówiąc o chichotaniu i strzelaniu oczyma, zapomniały o tym, iż tłum ludzi nie dozwolił im nawet ani razu ujrzeć pani Warskiej w czasie nabożeństwa.
– Albo i teraz – zaszeptała jeszcze Jęczmionkowska – czy sąsiadka widzisz, jak spod oczka patrzy na pana Wiercińskiego?
– Zwyczajnie kukietka! Zaprowadzi z nim zaraz romans, sąsiadka zobaczysz.
– Zenobie! Zenobie! – ozwała się Elfryda do siostry siedzącej blisko drzwi wchodowych – fermez la porte, car il fait des vents.
– Bien, ma chére – odrzekła Zenobia, płynąc ku drzwiom.
– Boże mój, Boże! – szepnęła panna Zuzanna pani Owsickiej – jakaż to śliczna ta pani Warska! Rychtyk taka sama śniła się mnie w dzień Świętych Aniołów Stróżów, niby to przyszła do mnie i mówi…
– A czy wiesz, panno Zuzanno – przerwała Szeherezadzie Owsicka – że ja z panią Warską jechałam w przeszłym roku do Warszawy w jednym wagonie i nie wiedziałabym o tym, panie mój kochany, ale powiedziała mi to dziś siostrzenica moja Marylka, co to u niej jest panną służącą.
– A jaka pani Warska dobra! – wtrąciła Grodzicka – mego Mieczka na wychowanie wzięła.
Tymczasem Harasimowicz młodszy spoglądał spod oka przez okno na swoję bryczkę, na której leżało pudełko z gitarą, a Harasimowicz starszy oglądał się, rozmyślając, którymi by drzwiami najłatwiej się wymknąć, aby na ustroni dać buzi szklanej kochance.
– Gdzież to syn pani dobrodziejki? – protekcjonalnie ozwała się z wysokości kanapy pani Jęczmionkowska do pani Dolewskiej, mając sobie za obowiązek względem własnej godności zaciągnięty przymrużyć zapadłe w tłustych policzkach oczy przy publicznym przemawianiu do aptekarzowej.
– Nie wrócił jeszcze od pana B., który na tyfus choruje, i Bóg wie, kiedy wróci – odrzekła matka Lucjana.
Na te słowa Dolewskiej Zenobia Jęczmionkowska mdlejąco opuściła głowę na piersi, Elfryda rozpaczliwie wionęła żółtymi falbanami, a Magdzia smutnie pochyliła główkę.
– Miałam przyjemność poznać syna pani – rzekła Klotylda do Dolewskiej – był nawet tak grzeczny, że mię odwiedził i kilka godzin bardzo mile przepędziłam w jego towarzystwie.
Twarz matki Lucjana rozjaśniła się radością, jak zwykle, gdy słyszała pochlebne o synu swoim wyrazy.
– A mówił mi Lucjan, że był u pani dobrodziejki – odrzekła. – Opowiadał mi o Jodłowej, że tam istne cuda…
Nie dokończyła mówić, bo otworzyły się drzwi i wszedł Lucjan.
Kilkotygodniowy pobyt w ciemnym i smutnym pokoju chorego, kilka nocy bezsennych, ciągła praca przerywana marzeniami i marzenia przerywane pracą powlokły446 mu twarz lekkim wyrazem zmęczenia, pięknie kontrastującym z blaskiem jego szafirowych, głęboko osadzonych oczu.
Pierwszą osobą, którą ujrzał, wchodząc, była siedzącą naprzeciw drzwi Klotylda. Na widok jej strojnej, lecz poważnej postaci, pochylonej z uprzejmym uśmiechem ku jego matce doświadczył uczucia nagłej radości. Uczucie to odbiło się uśmiechem na smutnych jego ustach447 i rozpromieniło blade od zmęczenia czoło. Klotylda także spojrzała na niego, gdy wchodził, i przez chwilę spotkały się z sobą ich oczy.
Między pannami ruch się zrobił: naiwna Magdzia zarumieniła się po uszy, Elfryda szerzej wionęła falbanami i zasznurowała usta, Zenobia melancholicznie oparła łokieć na stole, a czoło na dłoni i rzekła do siostry:
– Elfride! il me se fait faible!
Elfryda nic nie odpowiedziała, aby nie popsuć układu ust.
Ale Lucjan nie spojrzał nawet na dziewicze grono, lecz podszedł do stojącego we drzwiach drugiego pokoju księdza Stanisława i, ściskając ręce proboszcza, winszował mu imienin.
Potem zwrócił się do matki, a całując jej rękę z miłością, spojrzał w jej twarz i rzekł:
– Moja droga mateczka pewno swoim zwyczajem niepokoiła się o mnie.
– Żebyś się ty nie zaraził tylko tym tyfusem – odrzekła Dolewska, całując czoło syna.
– O, zdrów jestem jak nigdy! – odpowiedział Lucjan i zwróciwszy się ku Klotyldzie, podał jej rękę na powitanie.
– Co to za in-dy-wi-du-um? – spytał pan Rodryg Barszcza.
– To doktor448 – odszepnął totumfacki.
– Aha! fel-czer!
– Nie, doktor449.
– To wszystko jedno.
Tak zdecydowawszy450, panicz z pince-nez zwrócił się znowu ku Klotyldzie; ale o zgrozo! ujrzał ją, ją, która nie raczyła do niego dziesięciu słów przemówić, zajętą żywą rozmową z fel-cze-rem.
Lucjan stał za krzesłem pani Warskiej i pochylony nieco ku niej opowiadał jej o czymś z uśmiechem, a ona zwrócona ku niemu słuchała go z zajęciem i odpowiadała z widocznym ożywieniem. Rozmowa ta, bardzo zresztą naturalna, ściągnęła baczność wszystkich.
– Uważasz sąsiadka, dwóch razem łowi! – szepnęła Jęczmionkowska matka.
– Dwa grzyby w barszcz – odrzekła ta sama pani, która wprzódy wypowiedziała przysłowie: „sławny bęben za górami”. Wyraźnie wcielił się w nią duch nieboszczyka Szanso Pansa.
A wzrok panien Jęczmionkowskich, w miarę jak się przedłużała rozmowa Klotyldy z Lucjanem, zapalał się niechęcią. Zenobia melancholicznie wyrzekała w duchu na niewdzięczność mężczyzn, a Elfryda zaczęła żałować różowego muślinu darowanego córce Grodzickiej w celu zwabienia powabnego doktora okazaną dobroczynnością.
– Elfride! il me se veut dormir – ozwała się z przekąsem Zenobia.
– Możesz się położyć i spać, pewno nikt na ciebie nie spojrzy – ze złością odrzekła siostra.
– Nawiązanie do przysłowiaNowe sitko na kołku – wtrąciła obok Odwołanie do giermka Don Kichota należy odczytywać jako ironię. Może wskazywać na chęć podkreślenia przez Orzeszkową, że Zenobia byłą wierną popleczniczką Elfrydy, niejako kolejnym wcieleniem Sancho Pansy.siedząca panna, córka Szanso Pansa w metampsychozie, wskazując na Lucjana i Klotyldę.
– Patrz sąsiad, jak ta ładna bestyjka bałamuci naszego doktora – zauważył Harasimowicz młodszy na ucho panu Barszczowi.
– Będzie romansik! – odrzekł ten, uderzając językiem w podniebienie.
O prowincjo! piękna jesteś ze swymi wioskami o szerokich polach i ciemnych, wonnych lasach; piękna prostotą serc ludowych, rzewna mozołem i łzami biednych.
Na tle twoim poeci snują sielanki, śród ciszy twej mędrzec lubi w badaniach utonąć, a kochankom błogo przepędzać chwile miłosne.
Lecz, o prowincjo! straszna jesteś przesądami swymi, okropna plotkami i pretensjami swoich mieszkańców, które jak ospa szpecą i psują piękne twe oblicze. Plagą jesteś dla tych, którym pozazdrościsz piękności lub wyższego rozumu.
I nie wstydzić się tobie śmiesznostek płynących z niezgrabności zewnętrznej i braku ogłady, bo pod grubą powierzchnią może się kryć serce złote; ale wstyd niech ci będzie twoich żądeł kąsających boleśnie, twoich zazdrości, potwarzy i nieprzełamanych przesądów!…
O, gdyby serca twoich mieszkańców były tak szerokie jak twoich pól rozłogi; gdyby ich umysły rozjaśniły się światłem prawdziwym tak promiennie, jak pod wiosennym słońcem rozjaśniają się złote kobierce łąk twoich i drżące młodymi listkami głębie twoich gajów; gdyby ludzie, którzy cię zamieszkują, żyli ze sobą w takiej zgodzie jak ptaszki unoszące się nad głowami rolników i byli tak pełni prostoty jak piękna przyroda twoja – wtedy, prowincjo, byłabyś rajem na ziemi!
Ale niestety! póki nie przechorujesz swojej ospy, dopóki panie Jęczmionkowskie, panny Elfrydy i Zenobie, panowie Wiercińscy i Barszcze istnieć i puszyć się będą na łonie twoim, – póty, prowincjo, od wschodu do zachodu słońca codziennie módl się do Boga słowami poety: „Światła! światła! i jeszcze światła, o Panie!”Nie udało się zlokalizować cytatu. Być może jest to nawiązanie do słów przypisywanych Johannowi Wolfgangowi Goethemu: „Więcej światła!”, wypowiedzianych na łożu śmierci..
Bóg wie, do jakiego stopnia doszłyby sentymentalno-rozdraźnione451 komplikacje sprawione między gośćmi księdza proboszcza tym, że dwoje ludzi z zajęciem rozmawiało ze sobą, gdyby na szczęście organista z pomocą wiejskiej dziewczyny nie wniósł na środek bawialni stołu nakrytego, na którym po chwili ukazała się przekąska.
Ksiądz Stanisław zapraszał gości na podaną wędlinę, sery, mleko kwaśne i zrazy zawijane.
– Czym chata bogata, tym rada – mówił proboszcz, wskazując stół gościom – a może panowie wódeczki napiją się przed śniadaniem? – dodał, zwracając się do mężczyzn.
– Broń Boże! ani kropeleczki – zawołał z oburzeniem Harasimowicz Dionizy. – Doktorowie pod karą śmierci zabronili mi używać trunków.
To mówiąc, cofał się ku drzwiom i zniknął w sieniach.
– Czemuż to pan Lucjan nie był na nabożeństwie? – pytała pani Jęczmionkowska, półukryta za górą zrazów, które sobie położyła na talerz.
– Nie mogłem, pani, odstąpić wcześniej od chorego, bo o jedenastej dopiero nastąpiło przesilenie gorączki, a że to dobre dwie mile…
– A cóż ksiądz proboszcz mówi na taki brak nabożeństwa w panu Lucjanie? – zagadnęła inna dama, piastując w ręku olbrzymią porcją chleba razowego z masłem i wędliną.
– Ja na to powiem – odrzekł ksiądz Stanisław – że wiara bez uczynków martwą pozostaje i że najmilszą Bogu modlitwą jest czyn poczciwy.
– Czy będę dość szczęśliwy, aby móc prezentować pani cokolwiek? – spytał pan Rodryg Klotyldy, do której raz przecie mógł dostąpić.
– Dziękuję panu, mam już wszystko, czego mi trzeba – odpowiedziała pani Warska, nie odwracając głowy.
– Sądzę, że pani tego jeść nie będzie, to degutujące! – rzekł, wskazując zrazy.
– Owszem, jest to rzecz wyborna – odpowiedziała dziedziczka Jodłowej i, posuwając swój talerz w stronę Lucjana, rzekła z uśmiechem:
– Panie Dolewski, czy mogę pana prosić o położenie mi na talerz tej potrawy?
Pan Rodryg wzdrygnął się cały, widząc, że jeść będzie zrazy i że prosiła o nie felczera. Spojrzał na Lucjana przez pince-nez wzrokiem bazyliszka i znowu rozpoczął rozmowę z piękną swoją sąsiadką.
– Jakże się pani podoba seżurnowanie na wsi?
– Ja bardzo wieś lubię.
– Co do mnie, jestem zdegutowany i jedynie tylko potrzeba skomparowania raportów ludzi zarządzających mymi dobrami mogła mnie zobligować do prolongowania mego tu pobytu. Podobna rekluzja nie może kontentować gustu człowieka, który strawersował całą Europę. Pani zapewne podziela moję opinią? n’est-ce pas, madame?
To powiedziawszy, spojrzał na Klotyldę, czekając odpowiedzi; ale śmiertelna zdjęła go zgroza, gdy ujrzał, że nie uważając na jego tyradę, jadła w najlepsze swoje zrazy, z uwagą słuchając opowiadania siedzącej obok niej pani Dolewskiej o tym, jaki jej Lucyś dobry, jaki rozumny, jak ją kocha itp.
Ale panny Elfryda i Zenobia nie jadły zrazów, broń Boże! nie jadły nawet mleka, choć miało minę poetyczniejszą, więcej jakoś pasterską od mięsa. Umierały z głodu, patrząc na zastawione przed nimi proste, lecz smaczne potrawy, a niczego nie tknęły, bo za nic w świecie nie zdecydowałyby się jeść przy licznym zebraniu, a szczególniej w obecności powabnego doktora. Więc nic nie jadły biedne ofiary dziewiczej idealności, a w duchu pocieszały się myślą o kołdunach, które miały być w domu na obiad.
Każda z nich obiecywała sobie, że zje ich najmniej piętnaście i zakąsi porządnym kawałem baraniej pieczeni.
Za to mama Jęczmionkowska nie spuszczała się na przyszłość, ale, używając w teraźniejszości tego, co Bóg dał, połykała zrazy jeden po drugim jak pigułki, kiedy niekiedy złośliwe spojrzenie rzucając na Klotyldę.
Harasimowicz Onufry, siedząc452 obok panny Zenobii, starał się z całej siły rozweselić melancholiczną sąsiadkę, obiecywał jej zaśpiewać po śniadaniu: Pytasz mnie, Klimeno i zapytywał, czy nie ma niestrawności, że nic nie je. Na co Zenobia odwróciła twarz panieńskim rumieńcem zalaną i rzekła przez ząbki:
– Otóż pięknie bardzo! jakie pan Onufry dziś głupstwa gada!
A Harasimowicz Dionizy stuknął łokciem Barszcza i szepnął:
– Braciszek, panie, w umizgach; piękny mi Adonis! he?
Nareszcie całe towarzystwo wstało od stołu i, o zgrozo! płeć piękna ujrzała znowu Lucjana stojącego za dwoma krzesłami453, na których obok siebie usiadły Klotylda i jego matka, i prowadzącego z panią Warską żywą rozmowę, do której mieszała się też i Dolewska.
Na twarzy staruszki rozlewała się radość; dojrzała ona, że Klotylda bogatego i wymuskanego pana Rodryga traktowała bardzo obojętnie, a z synem jej rozmawiała prawie ciągle i z widoczną przyjemnością.
Serce matki uderzyło dumą na widok tej kobiety pięknej, rozumnej, świetnej i bogatej, publicznie okazującej jej synowi tyle szacunku i życzliwości.
Lucjan dojrzał to rozpromienienie twarzy swej matki i wzrok jego zdawał się do niej mówić:
– Nieprawda, że ona jest śliczna i dobra jak anioł?
– Niechże pani sama osądzi – rzekła wesoło Klotylda, zwracając się do pani Dolewskiej – czy to jest grzecznie ze strony pana Dolewskiego, że mię dotąd raz tylko odwiedził?
– On zawsze taki zajęty… – tłumaczyła matka.
– Za karę musisz pan być u mnie dzisiaj na obiedzie.
– Rad bym serdecznie korzystać z zaproszenia pani, ale dziś nie mogę.
– Dlaczego pan nie możesz? – spytała, badawczo patrząc w twarz młodego człowieka.
– Stan pacjenta mego, pana B., wymaga jeszcze mojej obecności i chociaż przesilenie choroby szczęśliwie wróży, muszę przecież wracać doń na dni parę.
– I pan dziś tam pojedziesz?
Lucjan spojrzał na zegarek.
– Za godzinę, pani – odpowiedział.
– I niczym nie można odwieść pana od tego postanowienia?
– Niczym, pani.
– Panie Dolewski, szanuję pana za to – rzekła Klotylda po krótkiej chwili milczenia, przez którą z dziwnym wyrazem patrzyła w twarz doktora – jesteś pan człowiekiem czynu – dodała i wyciągnęła do niego rękę.
Twarz Lucjana zajaśniała takim wyrazem szczęścia, jakby się niebo przed nim otworzyło. Ujął podaną sobie rękę i poniósł ją do ust. W tej chwili zapomniał o istnieniu otaczających go ludzi: widział tylko jednę kobietę, słyszał tylko jeden głos.
O kilka jednak kroków od nich stał ktoś, co widział i słyszał wszystko, i, zachmurzywszy czoło, dziwnie badawczo a podejrzliwie spojrzał na Klotyldę.
Był to ksiądz Stanisław.
Reszta zebrania nic nie widziała i nie słyszała, bo właśnie w tej chwili rozległy się prośby zwrócone do pana Harasimowicza młodszego, aby zaśpiewał.
– Czy pan Onufry ma z sobą gitarę? – pytała z kanapy pani Jęczmionkowska.
– Nie pamiętam dobrze, czym ją wziął ze sobą, pani dobrodziejko – odpowiedział, rumieniąc się z radości, pan Onufry.
– O, niechże pan zobaczy w swojej nejtyczance! – zawołała Elfryda, fruwając ku niemu falbaną.
– Prawdziwie, pani dobrodziejko… nie wiem, czy śpiew mój… – zaczął Onufry, zacierając niby z zakłopotaniem ręce.
– O, niechże pan będzie łaskaw, niechże pan będzie łaskaw! – ozwało się kilka głosów.
– Nie należy odmawiać bliźnim Bożych darów, które się posiada – zawyrokowała z kanapy skarbnica przysłów.
– Och – westchnęła Zenobia, zerkając na Lucjana – pan zaśpiewasz nam coś454 melancholicznego; ja tak lubię śpiew melancholiczny, szczególniej w pewnych chwilach.
Skonwinkowany tymi błaganiami wiejski artysta ukłonił się damom z wszelką możliwą galanterią, wykonał zręczną piruetę na jednej nodze i wyszedł za drzwi; po chwili ukazał się znowu w pokoju z gitarą w objęciu, z głową pochyloną i powolnym krokiem przeszedłszy pokój, usiadł obok panny Zenobii i zanucił smętnie:
Po stracie szczygła nieszczęsna szczyglica…
Gdy przebrzmiały ostatnie dźwięki znakomitej arii, Klotylda pierwsza pożegnała księdza proboszcza i po chwili karetka jej znikła z dziedzińca plebanii.
Po niej szybko rozjechali się wszyscy. Arka pani Jęczmionkowskiej poważnie toczyła się po piaszczystej drodze, piszcząc żelastwem jak dusza w czyścu cierpiąca, a rozgniewana mama mówiła:
– Przebrzydła kukietka! swymi minami i strojami zakasowała was. A ten głupi Dolewski to już dla niej tylko miał oczy. Myśli, że poumieracie z desperacji, czy co? Ot, wielka mi osobliwość, syn aptekarza! a że się dochrapał doktorstwa, to już zaraz i do wielkiej pani w pretensjach!
– Mamo – ozwała się sentymentalna Zenobia – czy tylko z pewnością mama kazała Małgosi kołduny dziś na obiad zrobić?
A w eleganckiej amerykance Rodryg Wierciński pienił się ze złości.
– A to scena prawdziwa! – wołał do Barszcza, burząc zapiekaną fryzurę – czy widziałeś? Wszak traktowała mię en chien, miała455 oczy tylko dla tego felczera. No, zje diabła, jeżeli mnie zobaczy w Jodłowej! Żeby teraz uklękła przede mną, prosząc, nie pojadę!
– Tego ona i chce podobno – pomyślał w duchu Barszcz, a głośno dodał:
– Naturalnie, że nie warto; albo to pan taką partią możesz zrobić, jak zechcesz. A czy nie zajedziemy do Lejby, wziąć buteleczkę tego doskonałego miodu, co to onegdaj przywiózł go do Wiercina?
A pani Dolewska szła z plebanii do domu w towarzystwie Owsickiej i syna.
– Czy wie pan Lucjan – wołała pani Anna – że ja z panią Warską jechałam w jednym wagonie do Warszawy i nic nie wiedziałam o tym?
– A to kiedy?
– A wtedy, kiedy to i przyjaciel pana Lucjana jechał, jak456 się nazywa?…
– Karłowski?
– To, to, to, Karłowski! Otóż ja jechałam, panie mój kochany, on jechał i ona jechała, ale tak zasłoniła się welonem, że i twarzy jej widać nie było.
– Czy to było wtedy, jak Karłowski wracał z N. do Warszawy?
– A wtedy, wtedy, jak dziś pamiętam.
Lucjanowi dziwnie się jakoś zrobiło. Przypomniał sobie historią o kameleonie i poczuł ściśnienie serca na myśl, że kameleonem tym mogła być właśnie Klotylda.
– A skądże pani wie, że to była pani Warska? – zapytał.
– Marylka mówiła mi, że ona sama, ubierając się raz, powiedziała jej: czy wiesz, że jechałam do Warszawy z twoją ciotką w jednym wagonie?
– Czy nie było z państwem innej jeszcze damy?
– Nikogusieńko, tylko ja, ona i pański przyjaciel.
– A czy miała wtedy jaki pierścień na ręku? nie uważałaś pani?
– A jakże, ten sam co i dziś, panie mój kochany, od razu poznałam.
Lucjan przypomniał sobie, że w istocie widział dziś na palcu Klotyldy pierścień z wielkim brylantem. Nie było wątpliwości: pani Warska była tą samą kobietą, która tak żywo zajmowała Karłowskiego.
– Co ty się tak dopytujesz o to, Lucysiu? – spytała Dolewska, ze zdziwieniem słuchając żywej rozmowy syna z Owsicką.
– To długa historia, moja matko – odpowiedział Lucjan i szedł dalej zamyślony i milczący.
– Lucysiu, trzeba koniecznie, żebyś pojechał do Jodłowej. Pani Warska tak uprzejmie cię zapraszała – rzekła na ganku swego mieszkania pani Dolewska.
– Pojadę tam, moja matko, jak tylko wrócę od pana B. – stanowczo odrzekł Lucjan.