Nazajutrz po przybyciu pani Warskiej do Jodłowej w mieszkaniu dzierżawcy Dembowskiego panował ten smutny ruch i zachód, który znamionuje zwykle wejście do domu nieproszonego gościa – choroby. Pani Dembowska leżała w silnej gorączce, a zapłakane jej córki, zapomniawszy już o tak zajmującym je wczoraj przybyciu dziedziczki i o swoich świeżych niebieskich sukienkach, krzątały się na palcach około chorej matki i szeptały z sobą po cichu, znosząc jej do łóżka słoiczki i buteleczki z domowymi lekami.
Magdzia wybiegała często na ganek i, ręką zasłaniając wzrok od słonecznego światła, patrzyła w stronę szerokiej drogi wiodącej z N., a gdy ją pustą ujrzała, wzdychała, ocierała łzy pąsową na szyi zawiązaną chusteczką i, wróciwszy do pokoju, szeptała siostrom:
– Jeszcze nie widać doktora.
A w domu dziedziczki cicho było i spokojnie. Od dziedzińca smugi słonecznych promieni przez okna płynęły na lśniące posadzki salonów, od ogrodu przez drzwi otwarte wiała do wschodniego gabinetu woń wiosennych kwiatów.
Około południa do gabinetu tego weszła z ogrodu pani Warska. Ubrana była w biały kaszmirowy szlafroczek, przewiązany w pasie grubym sznurem z niebieskiego jedwabiu i takiż sznur w misternych skrętach zdobił jej głowę, niby wąż opasując warkocze i wijąc się między włosami. Wbiegła do gabinetu, śpiewając arią z Śpiewana przez Warską aria z aktu III (Kobieta zmienną jest) w oryginale jest partią męską, wykonywaną przez rozwiązłego libertyna, księcia Mantui. Aria miała obnażać przed zakochaną w księciu Gildą jego prawdziwą naturę.Rigoletta333: La donna è mobile; rękawiczki i parasolkę rzuciła na otomankę, a sama usiadła na taborecie przy drzwiach otwartych, wpatrując się w śnieżny i drżący rosą kielich narcyzu zerwanego w ogrodzie.
Uchyliła się portiera i we drzwiach stanął Ignacy.
– Co powiesz, mój stary? – żartobliwie spytała, zwracając się ku niemu, Klotylda.
– Pan Dembowski pyta, czy może panią widzieć.15-334
– Proś, proś, niech wejdzie tutaj.
Po chwili w przyległym salonie dały się słyszeć ciężkie kroki i niebawem ogromna statura szlachcica pojawiła się na tle wschodniej draperii gabinetu.
– Dzień dobry panu – rzekła Klotylda, powstając nieco i podając mu rękę – niech pan siada. – I wskazała mu taboret naprzeciw swego.
Dembowski pocałował rękę pięknej dziedziczki i usiadł tak lekko, aż taboret jęknął; ale nie zaśmiał się swoim serdecznym ha, ha, ha!335 tylko przygryzał siwego wąsa i dwie zmarszczki zrysowały jego zwykle rozpogodzone, otwarte czoło.
– Przyszedłem – rzekł, usiadłszy – zdać pani dobrodziejce sprawę ze stanu gospodarstwa w Jodłowej i zasięgnąć jej zdania, a raczej zezwolenia, co do pewnych zmian, jakie uczynić myślę.
Cały ten okres wypowiedział, nie wtrąciwszy ani razu „mosanie tego”, co było u niego oznaką niezmiernego zakłopotania czy zmartwienia.
– Wiem, panie Dembowski – uprzejmie odpowiedziała Klotylda – że Jodłowa nie może być w lepszych ręku jak w pańskich336 i że wszystko, coś pan uczynił lub uczynić zamierzasz, musi być dobre. Wszakże nie uchylam się od osobistego wejrzenia w stan mego majątku, tylko odkładam to na potem. Za kilka dni przejrzymy z panem wszystko i wspólnie się naradzimy; dziś mam kilka korespondencji do napisania i czuję się nieco zmęczona podróżą.
– Jeżeli tak – rzekł, powstając, Dembowski – wielką mnie robi pani łaskę tą zwłoką, bo, Bogiem a prawdą mówiąc, przyszedłem dziś z moim sprawozdaniem tylko przez poczucie obowiązku, ale, mosanie tego, łeb mam dziś czym innym zajęty.
I energicznie uderzył się dłonią w czoło.
– Cóż to? czy nie zmartwienie jakie? – życzliwie spytała Klotylda.
– Zmartwienie, zmartwienie, pani dobrodziejko!337 Żonisko mi się rozchorowało, mosanie tego, ni stąd, ni zowąd, a nim doktor338 przyjedzie, Bóg wie, co się stać może.
Łzy zakręciły się w oczach starego szlachcica i chciał pożegnać dziedziczkę.
– A czy daleko mieszka doktor339? – spytała ona.
– Dobrą milę stąd, w N.
– Posłałeś pan po niego?
– Od kilku godzin, mosanie tego, ale widać go w domu nie znaleźli.
– A to nim doktor340 przyjedzie, ja pójdę chorą zobaczyć i może tymczasem poradzę cokolwiek, aby jej ulgę przynieść. Idę z panem.
Mówiąc to, szybko włożyła rękawiczki, wzięła parasolkę i po chwili była z dzierżawcą na dziedzińcu.
– Bo to, widzisz pan – mówiła, idąc – gdym mieszkała w wielkich miastach, nieraz godziny całe rozmawiałam o medycynie z uczonymi doktorami i czytałam też trochę książek traktujących tę naukę; dlatego zdarza mi się niekiedy, w nagłej potrzebie, tymczasową przynajmniej dać radę choremu.
– Jak to, i pani dobrodziejka nad takimi rzeczami łamała sobie głowę? – spytał Dembowski z pewnym niedowierzaniem, spoglądając na piękną główkę, strojną w warkocze i sznur błękitny.
– A dlaczegóżby nie? – odparła Klotylda. – Przecież choć małą wiedzą w tym względzie można czasem komuś pomóc. Nie jest to zresztą nic nadzwyczajnego, bo są kraje na świecie, w których kobiety wiele się uczą i zostają na przykład doktorami, profesorami itd., tak dobrze jak i mężczyźni. A i mnie bardzo często przychodziła myśl i ochota oddać się341 wyłącznie jakiemu naukowemu zawodowi, tylko, niestety! zawsze mi zabrakło342 wytrwania.
Dembowski uszom swoim nie wierzył; kobieta doktor343 nie mogła się pomieścić w jego głowie.
– A to, Panie odpuść, piękni tam doktorowie: baby! – pomyślał344 i dodał głośno:
– I na cóż by to się zdało pani dobrodziejce, za pozwoleniem, mosanie tego?
– Na co? – odparła Klotylda. – O! panie Dembowski, szczęśliwy każdy, czy to mężczyzna, czy kobieta, kto serce i umysł swój zajmie poważnymi rzeczami, nauką, pracą; bo przez to wiele dobrego innym zdziałać może i sam nierównie lepszym się staje
W tej chwili weszli oboje do szarego domu dzierżawcy.
W bawialnym pokoju trzy panny Dembowskie, zarumienione i nieśmiałe, spotkały dziedziczkę Jodłowej, którą nadchodzącą ujrzały przez okno.
– Dzień dobry paniom – rzekła uprzejmie Klotylda, ujmując je z kolei za ręce. – W przeszłym roku widziałyśmy się parę razy, ale króciutko; spodziewam się, że tego lata częściej widywać się będziemy. Z góry wpraszam się do waszych młodziutkich serduszek i sama już kocham was jako córki najzacniejszego ojca.
Elżusia i Antosia ze spuszczonymi oczyma345 oddały Klotyldzie nieśmiały uścisk ręki; jedna tylko Magdzia z zachwytem wpatrzyła się w jej twarz, po czym schyliła się nagle i gorąco ucałowała jej rękę. Klotylda podniosła jasnowłosą główkę dziewczęcia i na ustach jej złożyła serdeczny pocałunek.
– Zaprowadźcie mnie do swojej mamy – rzekła po chwili – nim doktor346 przyjedzie, może ja jej co pomogę.
Dziewczęta zdziwione spojrzały po sobie, a pierwsza Magdzia wskazała drzwi sypialnego pokoju matki.
Klotylda stanęła przed łóżkiem Dembowskiej, która w gorączce nie poznawała nikogo. Twarz bogatej i świetnej pani wyrażała w tej chwili serdeczne spółczucie i powagę.
Ujęła rozpaloną rękę chorej, położyła dłoń na jej czole i przez chwilę stała tak pogrążona w głębokim namyśle. Potem zwróciła się do Magdzi i rzekła z cicha:
– Niech pani każe przynieść lodu; matce pani trzeba lód do głowy przykładać, inaczej zapalenie rozwinie się szybko, nim doktor347 przyjedzie.
Magdzia wybiegła. Klotylda znowu zamyśliła się nad chorą, a Elżunia i Antosia szeptały między sobą:
– Jaka ona piękna!
– Jaka dobra, serdeczna!
– Czy ona się zna na doktorstwie?
– Zapewne, musi być bardzo rozumna.
Dembowski wysunął się po cichu z pokoju. Przyniesiono lód i córki podeszły do łóżka.
– Już ja to sama zrobię – rzekła Klotylda – a do pomocy biorę tylko Magdzią348. Wszakże tak ci na imię, miłe dziecię?
– Tak, proszę pani – odpowiedziała dziewczyna, podnosząc znowu z zachwytem do ust rękę pani Warskiej.
Klotylda uklękła przy łóżku chorej i z pomocą Magdzi zaczęła przykładać lód do jej głowy.
Dobra godzina tak minęła, gdy pod gankiem dał się słyszeć turkot kół i otworzyły się drzwi sypialnego pokoju.
Magdzia pokraśniała, a Klotylda zwróciła głowę ku drzwiom, w których pojawił się Lucjan Dolewski.
Wzrok młodego doktora padł najprzód na klęczącą u łóżka chorej i twarzą zwróconą ku niemu kobietę w bieli. Wąski promień słońca, przekradając się zza rolety349 zasłaniającej okno, wyraźnie rozświecał na mrocznym tle pokoju jej strojną i piękną głowę.
Lucjan zatrzymał się u drzwi przez krótką chwilę i patrzył; nie znał on kobiety, którą ujrzał niespodzianie, nie wiedział kto ona, a jednak był pewny, że gdzieś, kiedyś ją widział. Twarzą jej wywołana stanęła w mgnieniu oka przed wyobraźnią jego ciemna głąb kościelnej kaplicy i o biały filar oparta, zgięta boleścią postać kobiety. Byłażby to ta sama? pomyślał i przypomniał sobie jeszcze, że tę samę twarz, tę samę postać kobiecą widział raz już w przeszłości… w jakimś pięknym, gorącym śnie…
Na widok wchodzącego doktora Klotylda powstała i odeszła z Magdzią ku oknu, a pan Dembowski zbliżył się z Lucjanem do łóżka.
Lucjan badał przez chwilę chorą, a w końcu rzekł do Dembowskiego:
– Choroba nie rozwinęła się jeszcze zupełnie; mam nadzieję, że będziemy mogli zapobiec złemu jej kierunkowi. Ale – dodał – któż to z państwa tak trafnie zastępował mię dotąd przy chorej? Podziwiać należy niekiedy dobre przeczucie, bo przykładanie lodu do głowy niezmiernie tu było potrzebne i o wiele wstrzymało postęp choroby.
Dembowski rozjaśnił czoło i za całą odpowiedź pocałował w rękę Klotyldę350.
Klotylda patrzyła ciągle na doktora z wyrazem, który oznaczał lekkie podziwienie; zdawało się, jakby przypominała sobie także, gdzie i kiedy go widziała.
– Ja to – ozwała się w końcu, widząc, że doktor351 ze zdziwieniem patrzy na oznakę milczącej wdzięczności Dembowskiego – ja to odważyłam się w nieobecności pana udzielić rady352, której pomyślne skutki widziałam wiele razy.
Lucjan skłonił się lekko i całą uwagę swą zwrócił na chorą, obok której usiadł, a Klotylda z Magdzią wyszły do bawialnego pokoju i, chodząc, rozmawiały ze sobą. Prostota w obejściu się i serdeczność świetnej pani Warskiej tak ośmieliły wiejską dziewczynę, iż z całą naiwnością i szczerotą oddała się sympatii, jaką poczuła do dziedziczki Jodłowej, i, trzymając jej rękę, opowiadała o swoich zatrudnieniach, sposobie życia, sielskich przyjemnościach itd.
– Jak się nazywa doktor353, który leczy twoję mamę? – spytała Klotylda.
– Pan Lucjan Dolewski – odpowiedziała Magdusia, a świeża, choć opalona jej twarzyczka zapłonęła354 żywym rumieńcem. Uśmiechnęła się, spostrzegłszy to, Klotylda.
– Czy pan Dolewski dawno tu mieszka? – spytała znowu.
– Zdaje mi się, że właśnie za miesiąc trzy lata się skończą od czasu, jak przyjechał do N.
Klotylda poruszyła głową, jakby namyślając się nad czymś, i szepnęła do siebie:
– Dziwna rzecz! więc chyba to nie on tam był.
– Co pani mówi? – spytała Magdzia.
– Nic, nic, moja droga. Powiedz mi, dlaczego pan Dolewski wybrał sobie miejsce pobytu w takiej mieścinie jak N.?
– Bo tam, proszę pani, mieszka jego matka, staruszka, której smutno by było rozstać się albo z synem, albo z miejscem, w którym całe życie przepędziła. Pan Lucjan bardzo kocha swoję matkę i dla niej pozostał w N.
– To bardzo pięknie z jego strony – odrzekła Klotylda i myślą pytała siebie ciągle: gdzie ja jego widziałam? czy to był on, czy ktoś do niego podobny?
Przeszło dobre pół godziny, nim pan Dembowski wyszedł z Lucjanem z pokoju chorej. Doktor355 poważny był i zamyślony, twarz Dembowskiego rozjaśniła się nadzieją.
– Oto jest, pani dobrodziejko – rzekł, zbliżając się do Klotyldy i wskazując jej doktora – nasz kochany eskulap, mosanie tego, Lucjan Dolewski, a to, Lucysiu, śliczna moja dziedziczka, pani Warska, której ja od lat dziewięciu jestem najpokorniejszy sługa i podnóżek, mosanie tego.
– Miło mi powitać w pani sąsiadkę – rzekł, kłaniając się Lucjan – o ile zaś wnosić mogę z tak trafnie udzielonej przed chwilą rady, trochę… kolegę w zawodzie medycznym.
– Gdybym była mężczyzną – odrzekła Klotylda – miałbyś pan ze mnie niezawodnie kolegę, bo w hierarchii nauk medycynę niezmiernie wysoko stawiam, a ludzi, którzy z zamiłowaniem oddają się trudnemu lekarskiemu powołaniu, bardzo wysoko szacuję. Jakże pan znajduje stan pani Dembowskiej?
– Choroba jest dość ważna, ale środki zaradcze nie będą spóźnione. Mam nadzieję, że niebezpieczeństwo nie zagrozi chorej.
Gdy Lucjan to mówił, Magdzia z nieopisanym wyrazem patrzyła na niego. Błękitne jej oczy, zaszłe mgłą łez na myśl o chorobie matki, wpatrywały się w twarz doktora z rodzajem wielbiącej wdzięczności. Spojrzeniu temu towarzyszył ciągle znikający i odradzający się rumieniec. Ale ani rumieńca, ani wyrazu oczu356 Magdzi nie widział Lucjan, bo patrzył ciągle na panią Warską, a w myśli krążyły mu ciągle wyrazy:
– Byłażby to ta sama?
I Klotylda patrzyła na niego, ale inaczej niż Magdzia. Ciemne jej oczy, w tej chwili bardzo czarne i migocące złotymi w głębi ognikami, wpatrzyły się w twarz doktora badawczo, uparcie, a w myśli jej krążyło ciągle pytanie:
– Byłżeby to ten sam?
Cudowną jest gra oczu357 ludzkich! Kto umie w nich czytać, może z nich wysnuć całą historią serc, minioną i przyjść dopiero mającą. Inaczej patrzą szczęśliwi zawsze; inaczej ci, co wiele cierpią; inaczej tacy, których uczucia burzliwe są i namiętne; inaczej ci358, którzy czują głęboko, ale łagodnie i słodko. A zawsze dla badacza język spojrzeń wymowniejszy być może niż mowa ludzka, której wyrazy według słów poety:
W wydaniach późniejszych przywołany wers kończy się nie kropką (jak w pierwodruku), ale pytajnikiem.W ustach wietrzeją, na powietrzu stygną.
Po kilku chwilach rozmowy Lucjan skłonił się lekko dwom paniom i odszedł do stołu, na którym leżały przyrządy do pisania. Spojrzenie Klotyldy szło za nim ciągle, a on, jakby pociągnięty magnetyczną jego siłą, odwrócił się i spotkał się z jej oczyma359. Wyraz twarzy jego nie zmienił się, tylko ręka rozdzierająca papier lekko zadrżała.
Po zapisaniu recepty spojrzał znowu na Klotyldę, która, profilem zwrócona ku niemu, z zamyśleniem patrzyła w okno. Profil ten bardziej jeszcze przypomniał mu mroczną kaplicę i rozpłakaną kobietę.
W tej chwili Klotylda, której się zdawało, że nikt na nią nie uważa, przesunęła z wolna rękę po czole i lekko westchnęła. Lucjan orzucił wzrokiem całą jej postać, kształtną i smukłą; potem oczy jego od błękitnej przepaski przeniosły się na pochyloną nieco głowę, utonęły w bogactwie włosów strojnych w smugi błękitne i zatrzymały się na białym profilu, którego linie byłyby rozkoszą Fidiaszowego oka. Nikogo nie było w pokoju; Klotylda stała nieruchoma, sądząc zapewne, że doktor zajęty był jeszcze pisaniem; w końcu360 zwróciła nagle twarz ku niemu i dojrzała jego błyszczące, przykute do niej spojrzenie. Oczy jej nie były już w owej chwili tak płonące ani tak czarne jak wprzódy, ale stały się ciemne, łagodne i smutne. Lucjan powstał i chciał się do niej zbliżyć, gdy wtem ona sama postąpiła ku niemu i, podając mu rękę, rzekła:
– Mam nadzieję, że zechcesz pan zostać moim znajomym. Gdy mieszkam w Jodłowej, przepędzam czas samotnie jak pustelnica i każdemu, kto mnie odwiedza, rada jestem bardzo.
Lucjan ukłonił się w milczeniu, Klotylda wydobyła zza przepaski zegarek i, patrząc nań, dodała:
– Jeżeli chora nie potrzebuje ciągłej obecności pana, to może pan zechcesz zjeść ze mną obiad. Jadam o godzinie szóstej, a w tej chwili jest trzecia.
– Z przyjemnością skorzystam z zaproszenia pani, jeśli tylko pozwoli mi na to stan chorej – odpowiedział Lucjan z ukłonem.
Klotylda skinęła wdzięcznie głową, uśmiechnęła się i wyszła, a po chwili Lucjan słyszał, jak w przyległym pokoju żegnała Dembowskiego i jego córki. Stał jakby czarem przykuty do miejsca, na którym z nią rozmawiał, i, słuchając jej głosu, pomyślał:
– Tak, najpewniej jest to ta sama!
W godzinę potem Lucjan oznajmił rodzinie Dembowskich, że chora nie jest i prawdopodobnie nie będzie zagrożona żadnym niebezpieczeństwem, a uspokojona tym Magdzia rzekła do niego:
– Nieprawdaż, panie Lucjanie, że pani Warska jest bardzo piękna?
– Tak – odpowiedział doktor361 – ale jakim sposobem znalazła się ona u państwa przy łóżku chorej?
– O, pani Warska taka jest dobra! Gdy się tylko dowiedziała od ojca, że mama chora, natychmiast przyszła, zaczęła pocieszać nas, serdecznie z nami rozmawiać, poszła do mamy i tak się nią zajmowała, że doprawdy mnie aż łzy wdzięczności w oczach stawały.
– Więc o tyle jest dobrą, o ile piękną – rzekł jakby do siebie Lucjan i dodał, zwracając się do Magdzi:
– Czy pani wie, co najwięcej podoba się w kobiecie i co najczęściej ku niej pociąga?362
Magdzia oderwała wzrok od zielonej gałązki, z którą bawiła się machinalnie, i spojrzała na niego z lekkim zdziwieniem.
– Dobroć i smutek – dodał z dziwnym oddźwiękiem w głosie i wyszedł do pokoju chorej.
Magdzia siedziała przez chwilę zamyślona, oskubując listki gałązki, a w końcu szepnęła:
– Więc jemu podobać się może kobieta dobra i smutna. Mój Boże! ja363 przecież nie jestem zła, i smutna bywam nieraz, o nieraz! a jednak364…
Wstała i powoli podeszła do zwierciadła. Spojrzała na swoję okrągłą i opaloną twarz, na swoję ciemną perkalikową i niezbyt świeżą sukienkę i porównała siebie myślą z delikatną, strojną, pełną wytwornego piękna panią Warską365. Daleko odrzuciła od siebie gałązkę zieloną i zakryła twarz rękoma366, szepcąc:
– Jaka ja jestem straszna! on mnie nie może nigdy kochać! On ją będzie kochał, tak, niezawodnie, przeczuwam, że ją będzie kochał!…
Z zakrytymi oczyma stała przez chwilę, potem podniosła głowę, jak do modlitwy złożyła ręce i, wznosząc oczy ku błękitnemu niebu, które za oknem lśniło pogodą, rzekła cicho:
– Boże mój, Boże! nie patrz na łzy moje i smutek i jemu tylko daj szczęście!
W tej chwili rumiana i niezbyt ładna twarz wiejskiego dziewczęcia opromieniła się aureolą wielkiej, bezsamolubnej miłości i bohaterskiego zaparcia się siebie.
Tak niekiedy w sercach ludzi, żadną, zda się, niezasiane ręką, wyrastają cnoty wielkie, niby przez naturę pielęgnowane kwiaty na czystym polu. Co tchnęło je w piersi człowieka, on sam o tym nie wie; zaczął367 kochać, poświęcać się, wyrzekać się siebie, tak jak kwiat zaczyna kwitnąć i woń rozlewać, z wyższego rozporządzenia jakiegoś, z rozkazu natury, na świadectwo368 czystości ludzkiego ducha.
Około godziny szóstej po południu Lucjan wchodził do wytwornego mieszkania pani Warskiej. Stary Ignacy, który otrzymał był widać od swej pani rozkaz w tym względzie, z ganku wprowadził go do jadalnej sali i szedł dalej przed nim, wskazując mu drogę i podnosząc ciężkie u każdych drzwi portiery.
Stanąwszy we drzwiach wschodniego gabinetu, kamerdyner z ukłonem wymówił nazwisko gościa i sam się cofnął, a Lucjan ujrzał półleżącą na otomance Klotyldę.
Powstała na jego widok, postąpiła kilka kroków i podała mu na powitanie ciepłą, miękką dłoń.
Drzwi od ogrodu były otwarte, woń narcyzów płynęła przez nie i łączyła się z silnym zapachem kwiatów ustawionych po rogach pokoju w dwie spiralne kolumny. Zachodzące słońce złociło głowy białych posągów stojących naprzeciw drzwi w ogrodzie i, przekradając się przez lustrzane szyby okien, rzucało czerwonawe smugi na barwną draperią ścian. Cisza głęboka otaczała miękki i wonny pokój; tylko z ogrodu dochodził lekki szum jodeł i kiedy niekiedy przerywany śpiew słowika, który w jednym z brzozowych gajów odbywał pierwsze wiosenne próby swego głosu.
Wszyscy ludzie w ogólności, a szczególniej wrażliwi i namiętni podlegli są niezmiernie wpływom zewnętrznego otoczenia. Klotylda, stojąca na środku wytwornego pokoju, otoczona grą barw i świateł, owiana upajającą wonią kwiatów, ukazała się Lucjanowi piękniejszą jeszcze niż wprzódy. Przez chwilę wydało mu się, że siłą jakąś magiczną został przeniesiony do jednego z tych bajecznych, zaklętych pałaców, w których przedziwnie piękne mieszkają księżniczki.
Wytworne piękno, śród którego się znalazł, silnie działając na estetyczny smak i gorącą wyobraźnią369 jego, upoiło go na chwilę jak opium; ale szybko otrząsnął się z tego odurzającego wrażenia i, zaczynając pierwszy rozmowę, rzekł, iż bardzo się cieszy, mogąc udzielić pani Warskiej dobrych wieści o chorej, którą tak żywo zajmować się zdawała. W końcu dodał:
– Jeżeli niebezpieczeństwo stanowczo usunięte zostało, pani przyczyniłaś się w części do tego trafną radą, która uprzedziła moje przybycie.
– Podwójnie więc zadowolona jestem – odrzekła Klotylda. – Innych środków nie odważyłabym się używać dla chorej bez zatwierdzenia medycznego autorytetu, ale ten, jaki radziłam, wiedziałam z pewnością, że jest niezbędny i pomocny.
– Czyś pani studiowała medycynę? – z uśmiechem spytał Lucjan.
– Zawsze miałam szczególną predylekcją do tej nauki. Kilkakrotnie już zamyślałam ekspatriować się do Anglii lub Ameryki i oddać się371 wyłącznie temu zawodowi; nigdym jednak nie wytrwała w zamiarze i skończyło się na tym, żem nie opuszczała żadnej sposobności słuchania kursów publicznych medycyny372, oddając się przy tym z wielkim zamiłowaniem naukom przyrodniczym373, które są jej podstawą.
Lucjan przypatrywał się jej już nie tylko z zajęciem, ale i z ciekawością.
– Pani więc jesteś rzadkim wyjątkiem między kobietami, które ogólnie mało oddają się nauce i poważnej pracy – rzekł po chwili.
– O! i jam374 się też mało, zbyt mało jej oddawała. My, kobiety, w niedogodnych pod tym względem zostajemy warunkach. A jednak nauka i praca podnosi tak kobietę, jak i mężczyznę, tak jej, jak i jemu bywa pociechą w cierpieniu, dźwignią w upadku, hamulcem w namiętności. Panowie szczęśliwsi jesteście, że się możecie uczyć wiele i gruntownie, że macie pole do wprowadzania w czyn waszej wiedzy i rozwinięcia całej energii waszej działalności. To was zbawia… podczas kiedy my, jeśli życie nas zawiedzie, nie zapełniwszy nam serca miłością żony i matki, nic już więcej na świecie do czynienia nie mamy i wszystkie siły nasze żywotne musimy wkładać w błahe próżnostki, we fraszki, w zboczenia nieraz, które opłakujemy same, ale w które wpadamy; bo taką jest nieubłagana logika życia ludzkiego, iż każdy człowiek w cośkolwiek wlać musi całą energią swoję i miłość.
– Nie zawsze tak bywa, jak pani mówi – odpowiedział doktor375 po chwili milczenia. – I my, mężczyźni, ustrojem społecznym, niezależnymi od nas okolicznościami, zbyt często skrępowani bywamy i, nie mogąc rozwinąć energii i myśli naszej, rzucamy się jak w klatce i targamy nasze pęta, nie mogąc ich rozerwać. W podobnych położeniach jedni z nas rezygnują się i, poprzestając na szczupłym zakresie, umieją jako tako w mikroskopijnym swoim kółku stać się spokojnymi i użytecznymi. Innych ogarnia apatia, sen moralny. Tacy, zdobywszy jaki taki dobrobyt, usypiają w wygodnym fotelu, po smacznym obiedzie, śmiejąc się z tych idei, które niegdyś tak bardzo kochali, i starając się przekonać siebie samych, że ludzkość, kraj, nauka, są to mrzonki, za którymi w pogoni376 nóg sobie łamać nie warto. Inni jeszcze, najnieszczęśliwsi, ani zrezygnować się, ani usnąć w klatce nie mogą. Nie potrafią oni zgasić w sobie płomienia własnego ducha; więc w ciasnych ścianach klatki swojej targają się nieustannie; pragnienia ich i myśli odlatują daleko, unosząc z sobą spokój, dręcząc ich obrazami szerokiego świata, w który im ulecieć nie wolno. Na takich czyhają straszne hydry namiętności, zgubnych często, w których objęcia377 rzucają się z szałem, radzi, że się upoją, że zapomną, że w cokolwiek wlać będą mogli ogniste siły swojej natury. Tacy ludzie stają się czasem pijakami, a czasem – dodał z uśmiechem – zabijają się lub umierają z miłości dla kobiet.
– Więc pan sądzisz, że z miłości dla kobiet umierają ludzie tylko wtedy, gdy w miłość tę wleją siły, których gdzie indziej zużytkować nie mogli? – spytała, śmiejąc się, Klotylda.
– Nie inaczej – odpowiedział młody doktor378. – Jestem daleki od lekceważenia indywidualnych uczuć, wiążących nieraz tak pięknie i trwale dwoje ludzi. Ale wierzę także, że uczucie takie nie ma być alfą i omegą ludzkiego istnienia, że ugiąć się, złamać się pod nim może tylko taki człowiek, któremu ono zastąpić musiało wszystko: czyn, ideę, sławę. W klatce nie ma wyboru pożywienia;379 zgłodniały bierze w niej taki pokarm, jaki spotyka; a jeżeli pokarm ten jest trucizną, żyje nią czas jakiś, a potem… umiera, i tym się kończy jedna z tragikomedii ludzkich na świecie.
Klotylda patrzyła z zajęciem na rozumną i ożywioną twarz doktora.
– Masz pan słuszność – odrzekła po chwili namysłu. – Pod wpływem złego ustroju społecznego ileż najlepszych usposobień psuje się i krzywi, ileż bogatych zasobów ducha upada w kał albo przynajmniej marnuje się bezużytecznie! A z tego wszystkiego wynika przekonanie, iż największym nieszczęściem ludzi są… klatki.
– Straszniejsze stokroć od owych klatek żelaznych krwawej pamięci Ludwika XI – rzekł, uśmiechając się, Lucjan.
W tej chwili podjęto portierę i we drzwiach stanął Ignacy, oznajmując380 podany obiad.
Niewielki stolik nakryty był na ganku od ogrodu, między drzewami pomarańcz, mirtu, kwitnących datur i kamelii.
Oboje młodzi ludzie zasiedli do stołu nieco wzruszeni i zamyśleni. Nie chcąc i sami nie wiedząc o tym, wypowiedzieli sobie wzajem skryte udręczenia swoje; jedno drugiemu poruszyło struny na dnie ich piersi drgające.
Tak na instrumencie dusz ludzkich gra przeznaczeń ręka; porusza ona strunę jednego serca, aby nią głos drugiego rozbudzić, a gdy się ozwą już obadwa tony381, łączy je w wiekuistą harmonią albo… w fałszywy akord niezgody i zawodu.
Obiad był wytworny; przy stole rozmowa między Lucjanem i Klotyldą toczyła się nieustanna.
– Dawno pan był w Warszawie? – spytała od niechcenia niby pani Warska; ale w oczach jej błysnęła ciekawość, z jaką zadawała to pytanie.
– Byłem tam po raz ostatni w październiku zeszłej jesieni.
– Jam także w tym samym miesiącu przyjechała tam ze wsi.
Lucjan pomyślał, że właśnie w październiku widział kobietę płaczącą w kościelnej kaplicy; Klotylda przypomniała sobie, że właśnie w październiku widziała w kaplicy młodego człowieka, do którego Lucjan był niezmiernie podobny.
– Jakie piękne posągi! – rzekł młody doktor382 po chwili, wskazując na marmurowe postacie stojące naprzeciw ganku pod jodłami. – Przywodzą mi one na myśl jedno z najlepszych dzieł sztuki, jakie posiada Warszawa, posąg złożonego w grobie Chrystusa, w kaplicy kościoła Karmelitów.
Mówiąc to, patrzył badawczo na Klotyldę.
– W kościele Karmelitów? O!383 widziałam, widziałam nieraz; lubię tam się modlić – odpowiedziała Klotylda.
Spostrzegła badawcze spojrzenie Lucjana i przezroczysty rumieniec przebiegł po twarzy jej i czole.
Spuściła oczy, niby poprawiając fałdy swojej sukni, i pomyślała:
– Tak, to on tam był!
A Lucjan, spostrzegłszy jej rumieniec i lekkie zmieszanie, pomyślał również:
– Tak, to ona tam była!
Przez chwilę milczeli oboje. Klotylda, nie patrząc na gościa swego, obiegła wzrokiem parter kwiatowy, a gałęź mirtu, pod którego drzewem384 siedziała, spadając na jej głowę, wieńczyła ją drobnymi listkami.
Lucjan nie odrywał od niej spojrzenia; mimo woli pomyślał, że z tym mirtem nad czołem, z lekkim rumieńcem, który parę razy wrócił na twarz jej jakby pod wpływem myśli tajemnej, w białym stroju swoim podobna była do młodej, idealnej oblubienicy idącej ku ołtarzowi ślubnemu.
Myśl ta jak ognista błyskawica przebiegła mu przez głowę; nie zdawał sobie sprawy z uczucia swego, ale czuł instynktownie jakieś ściśnienie serca, bolesne czy rozkoszne, sam tego rozpoznać nie mógł. Powiódł ręką po czole, które zapłonęło mu nagle.
W tej samej chwili Klotylda, ciągle zamyślona, podniosła rękę i uchyliła znad czoła gałęź mirtową; ale gdy ta ugięła się znowu w dawnym kierunku, wyciągnęła rękę i odłamała ją od drzewa.
– Po coś pani złamała tę gałązkę? – mimo woli rzekł Lucjan.
– Ciężyła mi na głowie, a nie chciała ugiąć się w innym kierunku. Pan żałujesz roślin? Wierzysz pan pewno, że one czują i cierpią.
– Zapewne, pani… – zaczął Lucjan.
A więc – przerwała mu Klotylda – na wynagrodzenie chwilowej przykrości, jaką panu sprawiłam, ofiaruję panu tę gałązkę…
I, śmiejąc się, wyciągnęła do niego rękę z gałązką…
Lucjan ukłonił się z uśmiechem i wziął gałązkę, przy czym ręka jego dotknęła palców Klotyldy, a spojrzenie padło na karminowe, wilgotne jej usta, które roztwarte śmiechem ukazywały dwa rzędy białych, drobnych zębów. I poczuł znowu takie samo ściśnienie serca, jakiego przed chwilą doświadczył, i znowu płomień przesunął mu się po czole. Otrząsnął się jednak szybko z wrażenia i zaczął mówić o… teatrach warszawskich.
Dziwne to serce ludzkie! Gdy jest młode, niezużyte, namiętne, wszystko nim wstrząsa. Uśmiech, spojrzenie, kwiatek podany, dotknięcie ręki czyjejś porusza w nim struny, które nie prześpiewały jeszcze pieśni swojej. Drobnostka zda się nieraz rzucać w nie zaród potężnego uczucia, a ileż razy z kwiatka, którego oddanie i przyjęcie rozpoczyna dwojga serc związek, wysnuwa się długi wieniec cierniowy, mający się zakończyć kwiatem u stóp grobowego krzyża rozkwitłym!
Po obiedzie zaraz zmrok zapadł; we wschodnim gabinecie, między zielenią wazonów zapłonęły dwie szafirowe lampy, przeglądając się385 w naprzeciw stojących zwierciadłach. Uchylona portiera ukazywała salon oblany półświatłem, a za nim żywiej nieco oświetloną bibliotekę. Zawsze tu ta sama cisza panowała w domu i za domem, ta sama woń rozlewała się po salonach, ten sam szum jodeł i daleki śpiew słowika dochodził z ogrodu.
Klotylda usiadła na otomance; błękitne światło okrywało jej twarz przezroczystą bladością i na białą suknią386 rzucało smugi jakby niebieskawej mgły.
Wyglądała jak huryska owinięta w obłoki.
Lucjan zatrzymał się we drzwiach ogrodu i w milczeniu patrzył wokoło. Przed nim były wielkie salony tonące w ciszy i półświetle, pokój wschodni pełen woni kwiatów, piękna kobieta owiana błękitnymi promieniami; za nim, na pogodnym niebie zapalały się gwiazdy, jodły szumiały, posągi bielały na mrocznym tle i ciszę głęboką przerywał tylko daleki śpiew słowika.
Niechby starożytny stoik, owinięty we wspaniałą togę powagi i zbrojny w stalowy pancerz hartu, znalazł się w otoczeniu takim, a bogowie tylko wiedzą, czy nie rozmarszczyłoby się jego zamyślone czoło, czy wyobraźnia, serce, zmysły nie zawołałyby: teraz kolej i na was!
Lucjan czuł się pochłonięty pięknością, upojony wrażeniami; patrzył na Klotyldę długim, dziwnym spojrzeniem i milczał przez chwilę. W końcu, czyniąc wysilenie, aby zawładnąć sobą, rzekł:
– Ten dom duży, cichy, pełen kwiatów i światła przywodzi mi na myśl bajeczne, czarnoksięskie pałace…
– A ja zaklętą księżniczkę, nieprawdaż? – śmiejąc się, przerwała Klotylda.
– Którą z zaklętego pałacu wywieźć ma jakiś rycerz – dodał Lucjan.
– O, średnie wieki minęły – zaśmiała się znów Klotylda. – Ja z mego zaklętego pałacu wyjadę sama, gdy się tylko w nim… znudzę.
Lucjan na tę wzmiankę o wyjeździe poczuł znowu ściśnienie serca, ale tą razą wyraźnie już boleśne.
Spojrzał na Klotyldę: nie patrzyła na niego, tylko wzrokiem obiegała wkoło pokój, a oczy jej miały w owej chwili kolor zielonawy jakiś i wyraz jakby nieco szyderczy.
W ogóle uderzała Lucjana dziwnie zmienna gra jej fizjognomii i barwy oczu. Cały prawie dzień z nią przepędziwszy, nie mógłby powiedzieć, czy była smutna, czy wesoła, i jakiego koloru były jej oczy. Mimo woli przyszedł mu na myśl przyjaciel jego, Cyprian Karłowski, który przed kilku miesiącami tak zawzięcie szukał kobiety nazywającej się Kameleon.
– Znalazłby tutaj prawdziwą kobietę kameleona387 – pomyślał – i głośno dodał:
– Czy pani nie znasz w Warszawie pana Cypriana Karłowskiego?
Na te słowa Klotylda poruszyła się żywo na otomance, zawahała się z odpowiedzią, a w końcu odrzekła z wolna:
– Tak… znam pana Karłowskiego… Ale – przerwała nagle – może pan zechcesz zobaczyć obrazy, które mam w salonie urządzonym jeszcze przez mego dziada i bibliotekę posiadającą kilka bardzo rzadkich dzieł.
Mówiąc to, powstała i poprowadziła gościa swego ku obrazom i bibliotece.
Nie uszło uwagi Lucjana żywe poruszenie się Klotyldy na jego pytanie i szybka zmiana rozmowy; sądził jednak, iż może niestosownie trochę zapytał ją tak nagle o swego przyjaciela, a zresztą przypisywał wszystko kameleonowemu układowi pięknej pani.
Przed obrazami i w bibliotece rozmawiali wiele o szkołach malarstwa i piśmiennictwie różnych narodów. Lucjan był wymowny i ożywiony; Klotylda ukazywała mu się coraz piękniejsza wiedzą i szeroką, szlachetną myślą. Czuł się coraz żywiej, coraz magnetyczniej pociągany ku niej; nie zdawał sobie sprawy z niczego, ale bezwiednie wydało mu się, że był przeniesiony w świat inny niż ten, w którym żył dotąd, że coś zmienia się w nim i koło niego, że silniejszym tętnem uderzają wszystkie pulsy jego istoty.
W parę godzin Lucjan, śród tej czarownej nawet atmosfery, jaką był otoczony, przypomniał sobie obowiązek lekarza i żegnał panią Warską.
– Nie zatrzymuję pana – rzekła – bo miałabym sobie do wyrzucenia, jeśliby z mojej przyczyny biedna pani Dembowska ucierpiała. Ale mam nadzieję, że się będziemy widywali. Pan zostaniesz pewno w Jodłowej aż do wyzdrowienia chorej?
– Nie, pani, mam wielu chorych w N. i w okolicy i jednej pacjentce wyłącznie oddać się nie mogę; ale często, codziennie może przez czas jakiś przyjeżdżać tu będę.
– I zawsze dom mój zastaniesz pan otwartym dla siebie – rzekła Klotylda… – Zresztą – dodała – zresztą… – I zawahała się, jakby nie była pewna, czy ma dokończyć.
Lucjan stał przed nią, urokiem do miejsca przykuty, owładnięty żalem, że już opuścić ją musi.
– Zresztą – kończyła Klotylda – znamy się z panem dawniej niż od dzisiaj… Czy pan nie przypominasz sobie, żeśmy się już raz widzieli… kiedyś?…
Serce Lucjana uderzyło gwałtownie na to przypomnienie, które wydało mu się jakby zwierzeniem, dowodem zaufania.
– W kościele Karmelitów nad posągiem… – rzekł cicho.
– Tak – odpowiedziała i głos jej trochę zadrżał.
– Pani musiałaś być w owej chwili bardzo nieszczęśliwą.
– Byłam wtedy – odrzekła z wolna – w jednej z tych chwil, w których zaciężają nam na ramionach wszystkie przeszłości bóle i… grzechy… w których człowiek pyta się: po co388 żył, po co żyje, jakie są jego cele i drogi?
– Tak – mówiła znowu po krótkim milczeniu – byłam w chwili owej bardzo smutna. Pan, nieznajomy, obcy, podałeś mi rękę, a w głosie i w oczach pana widziałam współczucie.
Odtąd, ile razy byłam tam nad tym posągiem, stawałeś mi pan w pamięci; a teraz, gdyśmy się spotkali, chcę widzieć w panu dawnego znajomego i… przyjaciela – dodała ciszej, podając mu rękę.
Lucjan ujął za tę rękę miękką i białą, przycisnął ją silnie do ust gorących i wyszedł. Niepodobna mu było nic mówić; pocałunkiem tym powiedział wszystko, powiedział jeszcze wiele błyskiem oczu, który strzelił mu spod powiek i oblał żarem rumieńca twarz Klotyldy.
Szybko przebiegł salony i dworski dziedziniec. Przed gankiem Dembowskiego zatrzymał się przez chwilę, aby ochłodzić płonące czoło. W głowie mu wirem kręciły się myśli bezładne; w piersi czuł płomień, ogarniała go gwałtowna namiętność, pierwsza namiętność życia…
Klotylda po wyjściu jego szybko przebiegła salon. Twarz jej wyrażała niepokój i niezadowolenie, niezwykły rumieniec ją zalewał.
– Znowu, znowu to, co już być nie miało! – mówiła cicho do siebie. – Znowu wrażenie inne, znowu zmiana! Nie, to być nie może… ja się nie poddam… dziś już mi nie wolno!…
– Ależ jaki on piękny!… – mówiła dalej – ile ognia w oczach, szlachetności w układzie, energii w mowie!… Mój Boże! i po cóż ja o tym myślę? A tamten… Ach! ręka mi się pali od tego pocałunku!
Wbiegła do swej sypialni, uklękła przed obrazem Madonny, czołem uderzyła o ziemię i ze łkaniem wyrzekła:
– O Maryjo! siły, siły dla mnie biednej! Czyż nigdy nie uspokoją się wewnętrzne burze moje? Ratuj mię, o przeczysta!
I w tej kornej postawie, z rękoma389 splecionymi nad głową, długo została; potem usiadła przed biurkiem i napisała list, a gdy skończyła i powstała, spokój na twarz jej powrócił; zawołała Marylki i, oddając jej list, rzekła:
– Jutro, bardzo rano, niech list ten na pocztę odwiozą.
Zwinna subretka, przechodząc koło lampy, spojrzała na pismo i figlarny uśmiech przebiegł jej usta. Po chwili, oddając list Ignacemu wraz z załączonym doń rozkazem pani, wspięła się na palce i, wskazując adres, szepnęła coś na ucho staremu słudze.
Ten zrazu się zmarszczył, ale po drugim słownie Marylki, rozsunął brwi i rzekł:
– Daj Boże! daj Boże! Ale przypomnę pannie Mariannie przysłowie: „jest to cnota nad cnotami” itd. Wie panna Marianna koniec?
– Wiem, wiem – odpowiedziała garderobiana – ja też tylko panu Ignacemu powiedziałam.
I rozeszli się w różne strony.
A Lucjan około północy wjeżdżał do N. W oknach ubogich domów ciemno już było, mieszkańcy ich spali znużeni dniem pracy i ubóstwa; w plebanii tylko błyskało światło. Pod gankiem właśnie proboszcza stanęła bryczka Lucjana i po chwili młody człowiek znalazł się w cichym, oświetlonym lampą pokoju księdza.
Pokój ten był dość obszerny, skromnie, choć wygodnie urządzony; na białych ścianach wisiało kilka obrazów świętych, a w głębi pokoju, nad grubą otwartą książką, z czołem opartym na dłoni siedział ksiądz Stanisław. Zatopiony w czytaniu nie słyszał wejścia młodego człowieka; łagodny i blady profil jego wyraźnie rysował się w świetle lampy, które rzucało mu na włosy srebrne promienie, niby aureolą okalając mu czoło.
Głęboka cisza tego pokoju, otaczająca człowieka spokojnie zatopionego w księdze i rozmyślaniach, dziwną sprzecznością z jego własnym w owej chwili usposobieniem uderzyła Lucjana.
Stał przez chwilę i patrzył, potem zbliżył się i powitał księdza.
– A, to ty, Lucjanie – rzekł proboszcz, podnosząc głowę i podając mu rękę. – Skądże tak późno przybywasz?
– Z Jodłowej. Pani Dembowska chora; wzywano mnie.
– Czy bardzo chora?
– Choroba dość jest ciężka, ale niebezpieczeństwa nie ma.
– To dobrze – odpowiedział ksiądz, uważnie patrząc w twarz Lucjana, na której niezwykłym rumieńcem i wyrazem ust odbiły się wrażenia dnia tego.
Przez chwilę milczeli obadwa390. Ksiądz Stanisław ujął za rękę391 doktora i rzekł:
– Lucjanie, co tobie jest?
– Nic, nic – odpowiedział żywo młody człowiek – zmęczony trochę jestem. Cóż by mi mogło być? Owszem, dzień mi zszedł użytecznie i miło. Poratowałem chorą matkę rodziny i poznałem panią Warską.
– A, poznałeś panią Warską? – rzekł ksiądz przeciągle i z kolei jego czoło nieco się zachmurzyło. – I jakże ją znajdujesz?
– Bardzo miła – obojętnie odrzekł Lucjan; ale ksiądz postrzegł, że usta mu lekko zadrżały.
– Przyjechałem, aby spytać się ciebie, księże Stanisławie – mówił dalej Lucjan – czy zechcesz pojechać do Jodłowej poprosić panią Warską o zaopiekowanie się synem Grodzickiej.
– Owszem, pojadę z chęcią. A czy sądzisz, że ona zechce dopełnić tego dobrego czynu?
– O, niezawodnie! – zawołał z ożywieniem doktor392. – Dziwnie ona jest dobrą.
– Skądże wiesz o tym?
– Wystaw sobie, księże Stanisławie, że znalazłem ją klęczącą przy łóżku Dembowskiej i własnymi rękoma393 okładającą lodem głowę chorej. Dodaj do tego, że mało znała Dembowską i że wczoraj dopiero wróciła z podróży, więc musiała być zmęczona.
– Prawda, że to pięknie z jej strony – z wolna rzekł ksiądz – ale…
– Dziwna to kobieta – przerwał Lucjan – bez żadnych przesądów trzymających się tak uparcie394 klasy, do której należy; serdeczna, uprzejma, cudnie piękna, a z tym wszystkim jakaś taka smutna chwilami…
– Dobrze, Lucjanie – wzajemnie przerwał mu ksiądz – ja pojadę do Jodłowej i co będę mógł, zrobię dla syna Grodzickiej; ale ty tam nigdy już nie jedź!
– Dlaczego? – zawołał Lucjan – i jak mogę to zrobić, mając tam pacjentkę?
– Do pacjentki jedź, ale u pani Warskiej nie bywaj. Syrena cię już oczarowała.
Po czole Lucjana przesunęła się chmura niezadowolenia; miał coś odpowiedzieć, ale ksiądz mu przerwał.
– Słuchaj, Lucjanie, nie gniewaj się za to, co ci mówię. Sam młodość miałem burzliwą i wiem, jakie męki przynosi szlachetnemu sercu uczucie nie w porę powzięte albo niewłaściwie skierowane. Dziś jestem kapłanem; serce moje, moja wyobraźnia ukołysały się u stopni ołtarza; duch mój uspokoił się myślą o życiu lepszym397 niż ziemskie. Ale pamięć przebytych bólów została i boję się ich dla ciebie, Lucjanie, bom twój przyjaciel, bo nie chcę, aby szlachetne twoje serce zmęczyło się bezowocnymi i krwawymi walkami. I dlatego ostrzegam cię: z ogniem nie igraj, bo dla ciebie to niebezpieczne. Znam trochę panią Warską i wiele o niej słyszałem. Mnóstwo ludzi ją kochało, a ona nikogo. Jest to jedna z tych kobiet, które grają na świecie rolę rusałek: pociągają za sobą ludzi, a potem ich topią. Zastanów się i badaj siebie. Jeżeli zgubne wrażenie wpadło już w piersi twoje, broń się póki czas, nie jedź tam, unikaj jej, bo z naturą swoją będziesz musiał potem wiele cierpieć…
Lucjan słuchał księdza w milczeniu, chodząc po pokoju. Po chwili rzekł:
– Zobaczymy! Tymczasem dobranoc ci, księże Stanisławie, bo już jest późno, a moje poczciwe matczysko pewnie swoim zwyczajem na mnie czeka. A pojedź, proszę cię, do Jodłowej, bo mi ten Mieczek na sercu leży.
W kilka chwil potem w oknie Lucjana błysnęło światło, a on, z czołem na dłoni opartym, usiadł przy swoim biurku. Przed nim leżała mirtowa gałązka.
W bawialnym pokoju kukawka zegaru odzywała się donośnie, oznajmując pierwszą i drugą godzinę po północy, a młody doktor398 siedział jeszcze nieruchomy, wpatrzony w siebie. Powstał nareszcie i rzekł:
– Tak, to szaleństwo, to gra niebezpieczna! Nie będę już u niej wcale, a przynajmniej nieprędko.
Mówiąc to, wziął w rękę gałązkę, popatrzył na nią przez chwilę ze smutnym uśmiechem, potem oberwał jej drobne listki i ogołoconą łodygę daleko od siebie odrzucił.
– Był to sen piękny, ale tylko sen, o którym zapomnieć trzeba… – rzekł do siebie.
Zgasło światło w pokoju doktora; na posadzce leżały śród cieniów rozsypane listki mirtowe. Ślady te miały mu nazajutrz przypomnieć to, co on snem nazywał.
Niestety! łatwiej jest obedrzeć z liści gałązkę zieloną, niż wyrwać z serca raz tam zrodzone uczucie; łatwiej powiedzieć: zwyciężę! niż zgasić w sobie kipiący ogień wewnętrzny.
Kiedyż ludzie będą mogli rozkazywać własnemu sercu, tak jak już w części rozkazują żywiołom? Kiedy, zawładnąwszy własnymi namiętnościami jak władają ogniem, wodą i parą, rzucą zaprzeczenie słowom poety: „Najstraszniejsze dla człowieka są sieci, które mu własne jego zastawia serce”?16-398A