– Co ci jest, Cyprianie? – pytał Lucjan Dolewski, przygotowując się do bliskiej podroży i spoglądając na przyjaciela swego, który siedział przy oknie z głową na ręku wspartą i patrzył na ulice oczyma, które wyraźnie patrzyły na daleki jakiś a nieobecny w tej chwili przedmiot.
– Co mi jest? – odparł Cyprian. – Nic, nic – a po chwili dodał: – ot wiesz, dręczy mię to, że nie mogę dowiedzieć się, kto jest ta kobieta.
– Cierpliwości trochę, mój drogi – mówił Lucjan, zajęty starannym obwiązywaniem paki z książkami.
– Warszawa nie jest przecie tak wielkim miastem, aby nie można było w niej dowiedzieć się o mieszkaniu osoby, którą się spotyka. A gdy będziesz wiedział, gdzie ona mieszka, łatwo ci już przyjdzie zabrać z nią znajomość. I jam ciekawy bardzo, kto jest ta pani.
Wymawiając ostatnie słowa, Lucjan, nie myśląc o tym, użył jezuickiego wybiegu, bo mniej daleko stosowały się one do damy myśli Cypriana, niż do kobiety, którą on sam widział płaczącą w kościele.
– Bo gdybym ja tę kobietę – mówił dalej Cyprian, po dość długiej chwili milczenia – gdybym tę kobietę spotkał po prostu w jakim salonie, został jej przedstawiony według wszelkich prawideł konwenansowego kodeksu i nawzajem dowiedział się o jej nazwisku, położeniu, miejscu urodzenia, zamieszkania itd., może bym się tak żywo nią i nie zajął. Ale tajemnica, która ją otacza, która dla mnie tylko może jest tajemnicą, to dziwne nazwisko, to pojawianie się jej i znikanie, drażni mię i pociąga ku niej siłą nowości, a szczególnej jakiejś sympatii. Czuję, że nie będę spokojny, aż ją znajdę i poznam, aż się przekonam, czy odpowiada wyobrażeniom, jakie sobie o niej stworzyłem.
– Zepsute jesteś dziecko, Cyprianie – z uśmiechem rzekł doktor.
–Tak, to prawda – odparł Karłowski, białą swą rękę topiąc w gęstych, wijących się w pierścienie, jasnych włosach, – tak, jestem rozpieszczony przez los, to prawda. Syn najlepszego ojca i namiętnie mię kochającej matki, od dzieciństwa bogaty, kochany przez jedyną siostrę̨, kochany przez krewnych i przyjaciół domu, wzrosłem wśród dostatku i miłości. Wszystko mi przyszło łatwo: nauka, stanowisko w świecie, wszystko zawsze uśmiechało się do mnie: przyszłość, przyjaciele, kobiety. Byłem w główniejszych stolicach Europy, bawiłem się, uczyłem, używałem. Jestem więc rzeczywiście dzieckiem szczęścia, Lucjanie. Ale ty, mój najdawniejszy i najlepszy przyjacielu, zanadto mnie znasz, abyś sądził, że, pod lekką powierzchownością, nie ma we mnie myśli i pragnień, przekraczających granice łatwego użycia. Nad wielu rzeczami boleję nieraz szczerze, może trochę i nad sobą... mimo całego mojego szczęścia. Mais il faut faire bonne mine au mauvais jeu; w braku więc czego innego, zalecam się do panny Heleny, panny Julii, pani Klary itd. Powiem ci jednak, mój drogi, że od pewnego czasu przestają mnie już bawić te łatwo zrywane kwiatki, i niekiedy, gdy przyjeżdżam do rodziców i widzę ich święte, zgodne, zacne życie domowe, bierze mię chęć wstąpienia w ślady praojców i, ni mniej ni więcej, poprowadzenia do stopni ołtarza jakiej pięknej osóbki, z serduszkiem mnie wyłącznie oddanym. Lucjanie, i cóż ty myślisz o tych moich matrymonialnych zapędach?
– Myślę, żeś do nich wcale niestosownie przygotowany, ze swoim amatorstwem wszystkich na świecie czarnych i błękitnych oczu.
– Do licha, nudzi mnie już ta mieszanina czarnych i błękitnych oczu! – zawołał Cyprian. – Powiadam ci, że nie na żart przychodzi mi często zachcianka, żeby mieć jednę tylko parę oczu, ale wyłącznie moich; jedno tylko dobre kobiece serduszko, ale wyłącznie moje; a wyobraźnią widzę już siebie szanownym patriarchą, otoczonym rodzinnym gronem, palącym popołudniową fajkę i słuchającym czytania żony o sprzeczkach lorda Palmerstona z lordem Russelem i o owym nieodgadniętym Sfinksie (jak go dzienniki nazywają̨), cesarzu Napoleonie.
– A jednak, mimo tych patriarchalnych marzeń, z młodzieńczym zapałem i swawolą nieledwie, gonisz kobietę nieznaną... i kto wie, jaką? – zarzucił Lucjan, który końca mowy swego przyjaciela słuchał z pełnym niedowierzania uśmiechem.
– I cóż stąd? – zawołał Cyprian – Podobała mi się bardzo i dlatego chcę ją poznać. Nie jesteś tak naiwnym, przypuszczam, abyś myślał, że podobała mi się tylko z piękności, bo napatrzyłem się już niemało na piękne kobiety; ale uderzył mnie wyraz jej twarzy, kameleonowa gra jej oczu, ogień, który się zda tryskać z całej jej osoby, to cóś, jednym słowem, nieokreślone, które przemawia niekiedy i do zmysłów, i do myśli naszej zarazem, harmonią jakąś nieujętą, a jednak magnetycznie pociągającą. Przypatrywałem się jej tak w teatrze, że gdybym nie znał opery Trubadura, nie mógłbym powiedzieć, czy Miserere, aria z opery Trubadur G. Verdiego. Miserere, owę według mnie pieśń nad pieśniami, na początku przedstawienia, czy przy końcu śpiewają. Przypatrywałem się jej i dojrzałem, iż jest ona jedną z tych istot, u których więcej się jeszcze domyślać można, niż widzieć. Ile tam ognia w oczach, gry w fizjognomii! Kto wie, może ona będzie właśnie tą, o której mówi przysłowie: śmierć i żona od Boga przeznaczona.
– Więc czymże ma być ona? śmiercią̨, czy żoną?
– No, już, że nie śmiercią, to pewno, bo z miłości nie umrę; podobniejsze to do ciebie, stoiku o werterowskich oczach.
– A więc żoną – najspokojniej ciągnął dalej Lucjan. Zaczynam doprawdy spostrzegać, że gotów jesteś choćby dziś przed ołtarzem stanąć. Ale jeżeli kobieta, która cię tak żywo zajęła, jest lekka, zalotna, rzucająca serce na wszystkie wichry?
– A gdyby i tak było – odpowiedział Cyprian. – Jeśli tylko znajdę w niej umysł jasny i zdrowy, jeśli rozbudzę w niej przywiązanie ku sobie, czyż nie przypuszczasz, że własnym rozumem i miłością będę mógł ją uzacnić, wzmocnić jej wolą, wyrwać z koła złych uniesień lub próżności? A sam czy nie rzucałem także serca mego na wszystkie wichry i gdy, miłostkami znudzony, zapragnąłem nareszcie miłości, mamże prawo za nieodzowny warunek wymagać od kobiety niepokalanej czystości serca i myśli, której sam już nie posiadam?
Wierzysz że ty w to, że mężczyzna może podnieść się i spoważnieć w uczuciach swoich, a kobieta nie może? że mężczyźnie wolno rozrzucać po świecie najświętsze uczucia i najświętsze myśli, a potem śmiało sięgać po poczciwe szczęście, lecz gdy kobieta uczyni to samo, już ją tylko zdeptać należy i odepchnąć na zawsze od rodzinnego życia, albo pobawić się z nią i wyrzucić, jak cacko zepsute. Ja myślę, Lucjanie, że zło dla kobiety jest również złem dla mężczyzny, i że w pierwszej jak w drugim, mimo zboczeń i błędów, może być jeszcze wiele dobrego, które, poruszone żywym i poczciwym uczuciem, wypłynie w życiu ponad wszelkie skazy, rozbudzi i w ruch wprawi wszystkie dobre sprężyny natury. Jeżeli oboje zło popełnili, dla obojga równie winna być otwartą droga pokuty i przebaczenia, a że droga ta trudna, zamiast pogardzać sobą, powinni sobie wzajem przebaczać i pomagać.
Cyprian był pięknym, gdy to mówił; w owej chwili przestał być wesołym motylem i eleganckim salonowcem; oczy błysnęły mu zapałem poważnej i zacnej myśli.
Lucjan nic nie odpowiedział i zamyślił się; przed wyobraźnią stanęła mu znowu kobieta płacząca w kościele. Zdało mu się, że usłyszał uderzenie pięknego czoła o kamienną posadzkę, że zobaczył duże, załzawione oczy, wpatrzone w niego z wyrazem boleści i słodyczy. I pomyślał, że może kobieta owa była właśnie jedną z tych istot, które płaczą nad własnym upadkiem i powstać zeń pragną, które, uniesione na rozdroża szałem i burzami życia, potrzebują̨ tylko dłoni opiekuńczej i silnej, aby wejść na takie wyżyny jakich dosięgnąć często nie mogą najczystsze nawet a mniej żywotną̨ i bogatą naturą obdarzone istoty.
I myślał, co by było, jeśliby on pokochał tę rozpłakaną kobietę, którą widział w kościele, i gdyby w jej przeszłości zobaczył skazy i plamy. Myślał o tym dość długo, aż spostrzegł, że szczególnej jakoś zajmuje się kobietą, raz tylko widzianą i, zapomniawszy o obecności Cypriana, zaśmiał się głośno z samego siebie. W śmiechu tym była ostra nuta: poznał, że w namiętny uścisk pochwycić może widmo i zaśmiał się ostrym dźwiękiem rozdrażnionego serca.
– Co to jest? – zawołał Cyprian. – Lucjanie czego się śmiejesz?
– Myślałem o tym, co mówiłeś – odpowiedział doktor – i choć przyznaję ci zupełną słuszność, jednak, co do siebie, jestem pewny, że byłbym szalenie zazdrosny o przeszłość kobiety, którą bym kochał.
– Ba, mój drogi, z tobą rzecz inna, a ze mną inna; tyś nigdy nie kochał jeszcze, siły twoich uczuć dziewicze są świeże zupełnie, naturę masz nierównie wrażliwszą i namiętniejszą od mojej. Dla ciebie potrzeba jakiegoś szerokiego pola działania, na którem mógłbyś w ruch wprawiać i zużywać całą energią, której jesteś pełen, inaczej wszystkie te siły swoje włożysz kiedyś w miłość dla kobiety i zobaczysz, przepowiadam ci to, że rozkochasz się szalenie, strasznie!
Lucjan, w miejsce odpowiedzi, wydobył zegarek i rzekł:
– Komu w drogę, temu czas.
– Prawda – odpowiedział Karłowski – lokomotywa nie czeka nawet na doktorów medycyny. Siadaj do mego powoziku, który stoi przed bramą, odwiozę cię na stacją kolei.
W niespełna godzinę po tej rozmowie, pociąg kolei żelaznej uwoził Lucjana Dolewskiego z Warszawy ku wileńskim stronom. Ale losy nie dały mu tak miłej towarzyszki podroży, jaką w ostatniej wycieczce swojej miał pan Karłowski. W wagonie, w którym jechał, siedziały same zaspane i bezbarwne fizjognomie; miał więc możność oddania się swobodnie swoim myślom! Myśli te przywodziły mu często na pamięć słowa przyjaciela: – zakochasz się kiedyś szalenie, strasznie, – i uśmiechał się, odpowiadając sam sobie. Alboż nie mam silnej woli, zdrowego rozsądku? Ale wówczas koła wagonów, tocząc się po żelaznych szynach, jednostajnym swoim turkotem zdawały się powtarzać: nie mów hoc, póki nie przeskoczysz! nie mów hoc, póki nie przeskoczysz!...