VIII. Kobieta zagadka
W imię zdrowego rozsądku, świętej spokojności i rozstrojonych wrzawą nerwów pytam: czego się ci ludzie tak szalenie po mieście ruszają? Czy Warszawa zapaliła się na wszystkich swoich końcach? Czy się gdzie jaki cud ukazał?… Na chodnikach tłumy biegną, potrącają się i, nie mając czasu na przeprosiny, biegną dalej… Środkiem ulic powozy pędzą jak szalone, furmani krzyczą, konie galopują, a błoto, odskakując od kół i kopyt końskich, bryzga i ludzi idących piechotą zamienia w nieznany dotąd zoologii gatunek centkowanych dwunożnych. Dorożki208 do najęcia nigdzie ani znaleźć, bo ile tylko jest ich w całym mieście, wszystkie zajęte przez wyfrakowanych panów, w wysokich kapeluszach i białych rękawiczkach, którzy jeżdżą od domu do domu, wysiadają z dorożek209, wchodzą w bramy i na piętra, wymawiają z ukłonem sakramentalny wyraz: „winszuję!”, wsiadają znowu i dalej pędzą, z kartami210 wizytowymi w ręku. Kiedy między piechotą idącymi ludźmi spotykają się znajomi, brzmi po sto razy wyraz: „winszuję!”, a mniej elegancki świat starym zwyczajem dodaje: „daj Boże za rok szczęśliwie doczekać!”.
Kto by nie wiedział o przyczynie tej całej radości i tych wszystkich powinszowań, sądziłby, że wyrok niebieski zdjął z ludzkości klątwę pierworodnego grzechu albo że jaki najazd barbarzyńców został zwycięsko przez Europę odparty, albo, co najmniej, że się wszyscy tego ranka pożenili lub że się wszystkim ubiegłej nocy urodzili pierworodni. A to po prostu ludność Warszawy obchodzi uroczystość Nowego Roku.
Taką jest moc zwyczaju. Ileż razy ludzie dziękują sobie, nie wiedząc za co, winszują, nie wiedząc czego, wierzą, nie wiedząc w co, dlatego że tak dziękowali, winszowali, wierzyli i robili ich praojcowie. I dziwić się tu Chińczykom!…
Nie wszyscy jednak bawią się, winszują i przyjmują powinszowania. Oto spoza rogu jednej z ulic, na szeroki i pełen ludzi chodnik wysuwa się biedne małe chłopię, skostniałe od zimna, blade i z zapadłymi policzkami. Łachmany lichej sukmanki niezupełnie zakrywają mu nagą szyję i pierś; zmięty i brudny, o szerokich brzegach kapelusz ocienia splątanymi włosami orzucone czoło. Jakby ukradkiem wysuwa się ze schyloną głową na chodnik, zda się, przepraszając ulicę, że śmie po niej stąpać, przyciska się do muru i drży cały, tuląc ręce w łachmany sukmanki. Mnóstwo ludzi go mija, a on, wyciągając niekiedy dłoń, woła jękliwym głosem:
– Wielmożny panie! piękna pani! dajcie grosik na chleb!
Precz z drogi, nędzne dziecię!211 Czy nie widzisz, że panowie i panie winszują sobie uroczystości Nowego Roku? Jak śmiesz przeszkadzać im w tym zatrudnieniu? Choćbyś tu stał do dnia sądnego, tobie nikt nie powinszuje twoich łachmanów i twego głodu, a jednak tobie to właśnie i tobie podobnym najbardziej by należało winszować, że o rok jeden skróciła się nędzna wasza po tej ziemi wędrówka.
W dużym domu stojącym na jednej z szerszych ulic Warszawy, w niewielkim, ale pełnym smaku salonie przechadza się piękna kobieta. Suknia jej długa, jedwabna, z lekkim szelestem sunie się za nią po kobiercu pokrywającym posadzkę. Głowę schyliła nieco w zamyśleniu, czy może pod ciężarem grubych, ciemnokasztanowatych warkoczy, które otaczają jej czoło i w misternych zakrętach opływają szyję i ramiona, lśniąc wplecionym w nie sznurem dużych białych pereł. Przed bramą jej od kilku godzin stawały ciągle powozy, przyjęła już212 dnia tego mnóstwo wizyt, dowiedziała się, że wszyscy jej znajomi serdecznie się cieszą, iż o rok jeden została starszą, wzajemnie tego samego szczęścia winszowała innym, a teraz213, gdy cały ten gwar uciszył się już nieco, chodzi samotna po swoim salonie i może rozmyśla nad dniem prawie minionym. W jednym końcu jej salonu stoi palisandrowy fortepian, w drugim marmurowa konsola z wielkim zwierciadłem, a ona przechodzi od fortepianu do konsoli i od konsoli do fortepianu z wyrazem twarzy, w którym dosadnie maluje się myśl: o, jakże mię ci ludzie znudzili!… Raz stanęła przed zwierciadłem; białą214, przedziwnych kształtów rękę przesunęła po błyskających perłami warkoczach i odwróciła się niechętnie, jakby i do lustra rzec chciała: nudzisz mię!
I znowu rozpoczęła swoję monotonną przechadzkę, a jakby pod wpływem jakiegoś ciężkiego wewnętrznego uczucia brwi jej ściągnęły się, wzrok błądził machinalnie po barwnych kwiatach kobierca i ręce, skrzyżowane na piersi, zacisnęły się lekko, drobnymi palcami mnąc bezwiednie grubą materią rękawów.
Rozsunęła się powoli aksamitna portiera, we drzwiach stanął lokaj i zaanonsował:
– Pan Pantaleon Kwiatkowski215!
Piękna kobieta stanęła na środku salonu, lekko ironiczny uśmiech ożywił jej usta i odpowiedziała:
– Prosić!
Po chwili o długiej i cienkiej, we frak obciągniętej postaci, w bladoróżowych rękawiczkach i z długimi włosami woniejącymi jaśminowym olejkiem wszedł do salonu Konwalius Konwaliorum, zbliżył się ku gospodyni domu i, patrząc w sufit, wypowiedział uroczyście zniżonym głosem:
– Pani! kiedy ziemia nasza, obracając się na swej osi, raz jeszcze uczyniła krąg około życiodawczego słońca; kiedy ścięty kosą czasu jeszcze rok przepłynął w przeszłości niepowrotnej ocean; przychodzę216 u stóp twoich, pani, złożyć życzenia, które powstały w podbitym twymi wdziękami sercu wieszcza.
– Dziękuję panu, dziękuję – przerwała piękna kobieta – i wzajemnie życzę panu pomyślności i najszczęśliwszych poetycznych natchnień. Niechże pan siada.
I, sama siadając na małej kozetce, wskazała gościowi swemu fotel stojący naprzeciw.
– Dziwnie, zaprawdę, losy rządzą drogami ludzkimi – mówił poeta, siadając i wstrząsając włosami, przy czym rozlewała się woń jaśminowego olejku. – Oto na przykład dziś ja pragnąłem pierwszy złożyć u stóp twych, pani, kwiaty życzeń, które rozkwitły na gruncie mojego serca, i kilka już chwil zaledwie dzieliło mię od upragnionego celu, do którego dążyłem, a którym był przybytek twojego mieszkania, gdy nagle jeden z rydwanów przemykających się po forum naszego grodu orzucił mi oblicze kałem tej ziemi. Byłem więc zmuszony szukać strumienia wód, aby obmyć z mej twarzy to nieczyste dotknięcie zewnętrznego świata, a tymczasem Saturn kosą swoją ściął dwie godziny dnia dzisiejszego i oto jestem, jako człowiek, który mówi: „przybędę pierwszy”, a przybywa ostatni…
Ciężkie westchnienie wydarło się z piersi poety i pochylił głowę pod strasznym ciosem, który go dotknął.
– O, nic nie szkodzi – powiedziała gospodyni domu – wierzę w dobre chęci i życzenia pana. Jakże pan czas przepędzał od chwili, jakem go nie widziała?
Konwalius rozpaczliwie wstrząsnął włosami.
– My, pani – odrzekł – my męczennicy najświętszych uczuć, my wiecznie zapoznani przez pełzającą po nizinach prozy i materii ludzkość żyjemy dlatego tylko, aby cierpieć.
– Jednakże – wtrąciła kobieta – zdaje się, że poezja nie jest tak znowu wzgardzoną, jak pan utrzymujesz…
– Ród ludzki – przerwał, kiwając głową, Konwalius – ród ludzki dąży do swej zguby; bo boska poezja przestała być jego matką karmicielką, bo nikczemna proza…
– Zdaje mi się, panie Kwiatkowski217, że jeżeli ludzie w rzeczywistych barwach świat widzą, nie przeszkadza to, aby prawdziwa poezja…
– Pani! – zawołał poeta, gwałtownie cofając się z fotelem – i z twoichże to boskich ust przychodzi mi słyszeć najstraszniejsze bluźnierstwo? O, teraz poezja powiedzieć może tobie pani: et tu, Brute, contra me?
– Owszem, ja kocham poezją – przerwała kobieta i figlarnie dodała: – szczególniej mistyczną.
– O, mistycyzm! – zawołał ułagodzony wieszcz – mistycyzm to kwiat poezji! Łatwo napisać coś tak, aby wszyscy śmiertelnicy ciasnym swoim umysłem zrozumieli myśl wieszcza; ale wydobyć z jaźni swojej akordy niezrozumiałe pojęciu lichych robaków, a śpiewać dla gwiazd, obłoków, strumieni, śpiewać dla kwiatów, aniołów i duchów… to jest218 dopiero szczyt, do którego wznieść się musi wyłoniona z piersi prawdziwego wieszcza poezja. Mistykami byli Juliusz, Zygmunt…
– Toteż poezje pana – rzekła znowu z udaną powagą gospodyni domu – mają głębokie piętno mistycyzmu; zbliżają się one formą do arcydzieł Krasińskiego…
– Jak to, pani – z nowym oburzeniem zawołał drażliwy wieszcz – jak to! ja, ja! miałbym naśladować! jak to! pani posądzasz mego ducha o niewolnicze zginanie hardego czoła przed modłą chociażby mistrzowską! Widzę, że, jak zwyczajnie, jestem zapoznany… Nie, pani219 – dodał z goryczą i godnością – nie naśladuję nikogo, jestem zawsze wierny sobie samemu i zawsze oryginalny.
I opierając zbolałą głowę o tylną poręcz fotelu, pogrążył się w gorzkiej ironii milczenia, a w braku rzymskiej togi, której poważnymi fałdy mógłby owinąć swój obrażony majestat, pełnym godności ruchem zapiął frak aż po samą szyję.
– Któżby mógł zaprzeczyć panu zupełnej, wyłącznej oryginalności? – rzekła gospodyni domu. – Ale zostawmy na później rozprawy o poezji – dodała – bo dziś mam pana zapytać…
– Tak, pani – przerwał poeta – tak, pani, jestem zupełnie, wyłącznie oryginalny i nawet śmiem twierdzić, że danym mi będzie na nowe a nieznane dotąd tory wprowadzić poezją polską. Czego ażeby dać pani dowód, przeczytam jej mój najnowszy, bo wczoraj dopiero ukończony poemat o diable Borucie.
I mówiąc to, sięgnął do kieszeni fraka, z której sterczał zwój papierów.
– Z przyjemnością posłucham poematu pana o diable Borucie inną razą, ale teraz chciej mi pan powiedzieć, czy nie znasz…
– Diabeł Boruta – rozpoczął wieszcz.
– O mój Boże! – tupiąc nóżką i odbierając poecie rękopis, zawołała piękna kobieta. – Ależ ja w tej chwili nie jestem usposobiona do słuchania najpiękniejszych nawet poezji. Daj to pan, przeczytam sama; a teraz staraj się pan zebrać swoje wieszcze myśli i posłuchaj uważnie mojego pytania.
Tak była piękna ze swoją figlarną minką i nakazującym tonikiem, że Konwalius zapomniał o diable Borucie i rzekł uroczystym głosem:
– Bogini, rozkazuj słudze twojemu!
– Otóż pytam pana, czy nie znasz w Warszawie jakiego pana Karłowskiego?
Poeta pochylił głowę, palec w różowej rękawiczce przyłożył do czoła i zamyślił się.
– Pana Kar-łow-skie-go – powtórzyła kobieta, kładąc nacisk na każdej zgłosce. – Młody, wysoki, szczupły, blondyn z błękitnymi oczyma221. Pytam o niego wszystkich moich znajomych, ale nikt go nie zna.
– Ja go znam – rzekł wieszcz, tryumfalnie podnosząc głowę i palec wskazujący posyłając w powietrze – ja go znam – powtórzył i dodał uroczyście: – to bardzo przyjemny człowiek.
– Czy pan bywasz u niego?
– Nie, pani, widziałem go raz tylko. Jest to młodzieniec bardzo piękny i, jak wnieść mogłem, uczuciowy.
– Skądże pan znasz jego uczuciową stronę?
– O ile dostrzegło wieszcze oko moje, był on zachwycony twymi, pani, wdziękami.
– Gdzież to było?
– W teatrze. Pytał mię, pani, o twoję nazwę doczesną.
– I powiedziałeś mu pan moje nazwisko?
– Powiedziałem, że mianem twym jest piękność.
– Niewiele się dowiedział.
– Powiedziałem mu także, iż tłum nazywa cię Kameleonem, ale że ja wieszczo odgadłem twoje prawdziwe imię, które jest… bogini.
– To wszystko bardzo pięknie, ale czy pan wiesz, gdzie pan Karłowski mieszka?
– Nie powiedział mi, kędy ma siedlisko swoje, a w moje progi nie wstąpił, mimo żem go wzywał, aby przyszedł nakarmić się owocami mojego ducha.
– A więc, panie Kwiatkowski222 – mówiła piękna gospodyni, powabnie opierając się o podnóżki kozetki i końcami paluszków dotykając rękawiczki poety – a więc, ponieważ pan znasz pana Karłowskiego, chciej wyszukać jego mieszkanie i powiedzieć mu, że pragnę go poznać bliżej.
Poeta patrzył na nią szeroko rozwartymi oczyma, a ona mówiła dalej:
– Bo to widzisz, panie Kwiatkowski223, ostatnią moję podróż do Warszawy odbyłam w towarzystwie pana Karłowskiego, a choć mało rozmawialiśmy z sobą, oddał mi ważną przysługę znalezieniem mojego pierścionka, który zgubiłam, a który mi jest drogą pamiątką… chciałabym224 raz jeszcze podziękować mu w moim domu.
I mówiąc to, patrzyła na poetę najpiękniejszym spojrzeniem swoich wielkich ciemnych oczu i paluszków nie zdejmowała z jego rękawiczki.
– Stanie się, pani, według woli twojej – uroczyście wyrzekł Konwalius. – Choćby mi trupem lec przyszło, przyprowadzę go do stóp twoich jak scytyjskiego niewolnika.
– O! miły poeto – zawołała, wyraźnie rada z niego kobieta – nie legniesz trupem, a pan Karłowski jako gość pożądany, nie jako niewolnik przybędzie tutaj.
– Szczęsny sto razy, kogo okują kajdany twoich, pani, wdzięków – wygłosił poeta i zabierał się do wyjścia.
– No, kochany wieszczu – wdzięcznie rzekła gospodyni domu, podając mu rękę – nie zapomnijże o moim poleceniu i powiedz panu Karłowskiemu, że Kameleon chce go widzieć u siebie.
A gdy Konwalius wyszedł już z salonu, pobiegła ku drzwiom, rozchyliła portierę i zawołała za nim:
– A jak się pan dobrze sprawisz, będziesz miał prawo przeczytać mi poemat o diable Borucie.
Po wyjściu poety młoda kobieta stanęła na środku salonu, złożone ręce opuściła na ciemną suknią225, głowę pochyliła, a po twarzy jej przebiegały jak błyskawice różne wrażenia. Usta uśmiechały się to figlarnie, to dumnie lub szydersko nieco, w oczach błyskały ogniki złote, migocąc spoza długich rzęs. Tak stała zamyślona przez chwilę; nareszcie podniosła głowę, szybkim ruchem osunęła z ramion226 warkocze, zaśmiała się srebrzystym, cichutkim, figlarnym śmieszkiem i szepnęła:
– To on, jak uważam, naprawdę mi się podobał. Tym lepiej! pobawię się trochę. – I znowu stanęła, spuściła głowę i rzekła: – Pobawić się… ach, mój Boże! kiedyż ja się przestanę bawić? O, kiedyż będę miała siłę przestać się bawić!…
W owej chwili twarz jej była posępna, tragiczna niemal; w mgnieniu oka jednak wyraz ten minął i, szybko pobiegłszy ku drzwiom, pociągnęła taśmę dzwonka.
We drzwiach stanęła ładna i z całym wykwintem, właściwym służącej wielkiej pani, ubrana subretka.
– Marylko – rzekła do niej pani Kameleon – suknia moja na dzisiejszy wieczór czy przyniesiona z magazynu?
– Wczoraj jeszcze, proszę pani.
– To dobrze, a kwiaty?
– Oto są, pani. – I z małego pudełka, które trzymała w ręku, wyjęła wdzięcznie i misternie uwity wieniec z ciemnych gałęzi cyprysu i pączków białych róż.
– Taki smutny wieniec, proszę pani – zauważyła służąca.
– Smutny!? – machinalnie powtórzyła za nią piękna pani – smutny?… masz słuszność. Cyprys to kwiat grobowy, ale za to pączki róż to młodość i nadzieja. Owszem, ten wieniec jest piękny i mądry – mówiła dalej jakby do siebie – bo ileż razy w życiu człowieka cyprys łączy się z różami. Na pozór same róże błyszczą, a wkoło nich wiją się ciemne cyprysu gałązki…
Milczała chwilę, patrząc wciąż na fantastyczny wieniec, a twarz jej znowu była posępna.
– Schowaj to, Marylko – rzekła wreszcie, oddając kwiaty. – A co się tam dzieje z tym chłopcem, którego dziś kazałam z ulicy przywołać?
– Dałam mu obiad, proszę pani – odpowiedziała służąca – a teraz zasnął w moim pokoju. Strasznie był zgłodniały i zziębnięty.
– Biedne dziecko! – rzekła pani Kameleon – jak się przebudzi, przyprowadź go tu do mnie, rozpytam się o jego rodziców. Jeżeli nie ma ojca ani matki, to go odeślę227 do siebie na wieś. A twoja siostra, Marylko, czy idzie za mąż?
– Pojutrze ślub jej, proszę pani.
– Weźże sobie na to wesele moję suknią228, którą miałam onegdaj na wieczorze u pani N. Chcę, żebyś mi ładnie tam wyglądała.
Uszczęśliwiona dziewczyna ucałowała ręce pięknej swojej pani.
– Ach, jaka pani dobra! – rzekła i wybiegła z pokoju.
– Dobra, dobra – cicho powtórzyła pani Kameleon – tak, mogłabym kiedyś, a może i dziś jeszcze mogę być dobrą, ale229 czyż nią jestem?…
I z wolna przechodziła przez salon230.
– Tak – cicho mówiła dalej – są w piersi mojej skarby słodyczy, ukochania, dobroci; są one, słyszę je tam w głębi, jak szepcą231 mi dobre rady i natchnienia, jak, niby anioły stróże, bronią mię od ostatniego upadku; ale zarazem ile tam w tej piersi mojej demonów złego, ile uniesień grzesznych, płochych próżności, jak tam szamocą się i targają te gorące, nieposkromione wrażenia, które mię porywają w coraz nowe szały, w coraz nowe błędy!… Dobra! dobra!… Nie, ja nie jestem dobra, ja jestem Kameleon, igraszka chwili, straszne moralne nic!232
Bezwiednie usiadła przed fortepianem i pogrążona w dziwnych rozmyślaniach swoich jakby w analizie samej siebie oparła czoło na ręce, a usta jej poruszały się cichym szeptem:
– Dobra!233 nie, ja nie jestem dobra, ja jestem dwoista: dobra i zła, wesoła i posępna, poważna i szalejąca, myślą i pragnieniem w wyżynach, ciałem w nicestwie ziemskim. Anioły i szatany zeszły się na walkę w piersi mojej i wcielił się we mnie odwieczny mit dwóch sprzecznych potęg: dobrego i złego.
Niżej jeszcze pochyliła głowę i machinalnie przebiegała ręką klawisze, które pod jej dotknięciem zabrzmiały tonami jakichciś dzikich akordów. Te bolesne i jakby szydercze dźwięki na twarz jej również szyderczo-bolesny wywołały wyraz. Umilkły klawisze i ręka kobiety upadła między fałdy jedwabnej sukni.
– Ha – mówiła znowu – cóż nie jest dwoistym na świecie? Przejechałam wzdłuż i wszerz cały prawie świat oświecony, widziałam wiele rzeczy i znałam wielu ludzi, a wszystko było dwoiste i wszyscy byli dwoiści. Za każdym szczęściem kryje się niedola, bogactwo podszyte bywa nędzą moralną, piękne słowa kryją brzydkie myśli, pod uśmiechniętymi maskami są zapłakane twarze. Człowiek jedną ręką dopełnia dobrego czynu, drugą występku, jednym okiem patrzy w niebo, drugim w otchłań bezdenną, jednę połowę serca oddaje miłości, drugą nienawiści. Cóż na świecie nie jest dwoiste?…
Znowu umilkła i ręką przebierała klawisze, które tą razą ozwały się smutnie, ale łagodnie, błagalnymi, jakby miłosnymi akordy.
– Jest jednak na ziemi rzecz jedna niedwoista – mówiła znowu, niby wsłuchując się w przebrzmiałe tony – jest jedno uczucie, szerokie jak świat, czyste jak niebo w poranku, szczere jak modlitwa dziecka; tą piękną, tą bez skazy i dwoistości rzeczą jest prawdziwa, wielka, bezgraniczna miłość. Błogosławiony, kto ją czuć może, komu ona pierś oczyści ze wszystkich grzesznych tchnień życia, myśl podniesie ku szczytom cnoty i poświęcenia. Ale miłość taka istniejeż dla mnie? Czym jej godna jeszcze? Czy w długich latach szałów i próżności nie rozsiałam, nie zmarnotrawiłam wszystkich skarbów tego serca, które niegdyś takie było młode, takie ciepłe, takie marzące?…
Westchnęła i znowu uderzyła w klawisze, które jeden już tylko akord wydały tą razą, ale przeciągły, głęboki, jakby boleśnie pytający.
Po raz drugi ten sam uderzyła akord i, podniósłszy głowę, zawtórowała mu pytaniem:
– I gdzie teraz to moje dawne serce?
Potem obu rękoma234 już grać zaczęła, a melodia płynęła spod jej palców dziwna, żałosna, – niekiedy235 odzywając się tęskną, jakby echa ubiegłe przywołującą nutą, niekiedy236 przeciągłym, niby żałosnym tonem. Po chwili otworzyły się jej usta i wydobył się z nich śpiew łzawy, głęboki.
Zmrok zaczynał zapadać, bogate sprzęty i barwne kobierce coraz bardziej tonęły w cieniu wkoło pięknej kobiety, a ona, owinięta tym cieniem i ciszą swego salonu, śpiewała:
Gdzie moje serce, takie przeczyste
Jak modre wiosną niebiosy?
Gdzie moje serce, takie przejrzyste
Jak kropla krysztalnej rosy?
Gdy śród rozmyślań smutnych godziny
Snuję nić zmarłej przeszłości,
Zstępuję w ducha mego głębiny,
Szukając wiary, miłości.
I gdy szyderstwo znajduję w łonie,
Próżnią i pustych win roje,
W odmęcie bólu myśl moja tonie
I wołam: gdzie serce moje?…
Zaledwie umilkła nuta smutnej piosenki, gdy we drzwiach z kilkoramiennym świecznikiem w ręku stanęła Marylka. Strumień światła spłynął na salon i na siedzącą przy fortepianie kobietę i przejrzał się w dwóch grubych łzach, które po jej przedziwnie białej spłynęły twarzy.
– Wszystko już gotowe, proszę pani – ozwała się stojąca na progu ze świecami w ręku subretka. – Może się pani już zacznie ubierać na wieczór.
Po chwili w wytwornym budoarze237 pani Kameleon stała przed wielkim zwierciadłem, które odbijało jej postać od stóp do głowy.
Rozplecione włosy snopami ciemnozłotych promieni opływały białe fałdy muślinu, którymi się owinęła; przed nią leżała suknia z pajęczych koronek i wianuszek z róż i cyprysu, a obok zwierciadła, na tle pąsowego aksamitu wiły się grube sznury pereł.
Piękna kobieta rozjaśniła czoło, oczy jej błysnęły weselem, na ustach zawisł uśmiech zadowolenia. Z pomocą Marylki zaczęła misternie splatać swoje miękkie i wonne włosy, a wkrótce w budoarze238 brzmiała nuta lekkiego, wesołego walca.
Przed błyskiem próżności pierzchnęły poważne rozmyślania, uśmiech zastąpił łzy, wesoła nuta walca spędziła z ust żałosny śpiew tęskniącej za niepokalaną młodością kobiety.
Nie darmo świat ją nazwał Kameleonem, nie darmo byli tacy, którzy ją nazwali239 kobietą sfinksem. Sfinksem była ona nie tylko dla drugich, ale niestety… i dla siebie.
A biada temu, kto zawczasu nie nauczy się badawczo zaglądać w głąb samego siebie i ściśle rachować złe i dobre potęgi władnące jego istotą! Biada temu, kto, nie posiadłszy wielkiej mądrości samopoznania, sam dla siebie zostanie zagadką; bo, nie odnalazłszy w sobie gwiazdy przewodniej, kierowniczej busoli, pójdzie na oślep po drogach życia jak po manowcach. Wolą nie ujmie on popędów swych i namiętności, bo nie będzie wiedział, jak się poczynają i kędy ich koniec, bo złe głosy wydadzą mu się dobrymi, a dobre zapozna i odrzuci jak nie swoje. Smutna igraszka wrażeń, instynktu, trafu mimo woli kaleczyć będzie i siebie, i drugich, wrażenia biorąc za uczucia, uczuciom nie dowierzając, błędne ogniki przelotnych myśli poczytując za gwiazdy przewodnie, a głębokie i dobre natchnienia tłumiąc jak kaprys chwilowy.