Lucjan Dolewski siedział w swoim hotelowym pokoju, przeglądając nabyte przed chwilą książki, gdy we drzwiach ukazał się Cyprian Karłowski.
– Cyprianie! – wpół żartem, wpół serio powitał go Lucjan zdaje mi się, żeś zmizerniał od dnia wczorajszego. Byłżebyś już naprawdę zakochany?...
– No, zakochany jeszcze niezupełnie, ale widzisz, Lucjanie, ciekawość mię dręczy. W całym spotkaniu moim z tą kobietą jest coś niezwykłego, coś, co zakrawa na awanturę; a możeż być rzecz bardziej drażniąca i powabna nad awanturę i tajemnicę w naszym wieku, którego realizm ze wszystkiego uroku dawnej romantyczności odarł towarzyskie stosunki ludzi?
– Może żałujesz, żeś się nie urodził w średnich wiekach? – zaśmiał się Lucjan – dzielnie byś kruszył, zaprawdę, kopie za damę swoich myśli... ach, omyliłem się, swoich marzeń!...
– Mów, co chcesz, a ja wiem, że dałbym kilka lat życia, aby się dowiedzieć szczegółów o tej kobiecie, aby móc ją poznać.
Po półgodzinnej rozmowie, Cyprian oddalił się niespokojny, rozdrażniony spotykanym niepowodzeniem, a Lucjan bez celu wyszedł na ulicę. Mijając jeden z wielkich i pięknych kościołów, przypomniał sobie, że jako o arcydziele sztuki rzeźbiarskiej, słyszał i czytał o złożonym tam, a wyszłym spod dłuta znakomitego artysty, Opis pasuje do XVI wiecznego posąg Chrystusa z kościoła św. Aleksandra na Placu Trzech Krzyży. Jednak w dalszej części powieści mowa jest o kościele Karmelitów. posągu Chrystusa. Rozmiłowany w pięknie, młody doktor kochał sztukę i lubił ją badać w rożnych jej przejawach. Wszedł więc do kościoła. Świątynia, w godzinach owych otwarta dla pobożnych, chcących odmawiać wieczorne modlitwy, pustą jednak była; głąb jej cicha, wspaniała, tonęła w mroku, na którego tle lśniły tylko białe u ołtarzy posągi i złociste skrzydła zawieszonych nad nimi aniołów.
Lucjan wiedział, że posąg, który go tam sprowadzał, znajdował się w jednej z bocznych kaplic; dążąc więc ku niej, szedł z wolna przez kościół, a kroki jego, uderzając o kamienną posadzkę, głuchym i przeciągłym echem rozlegały się śród milczenia wysokich sklepień. Ta cisza głęboka, pogwarze, jakim przed chwilą otoczony był na ulicy, uderzając go swą sprzecznością, uroczyście nastroiła poetyczną i wrażliwą myśl młodego człowieka. Wszedł do kaplicy.
Światło kończącego się dnia padało słabo przez wysokie i wąskie okna; u stropu drżała lampa, jakby lecący ku niebu płomyk ofiarny. Powietrze pełne jeszcze było woni palonych tam z rana kościelnych kadzideł, owej woni, która nasuwa myśl o jakiejś bladej, leżącej w trumnie twarzy umarłej. W głębi kaplicy, w półmroku, na szarej kamiennej posadzce, bielał marmur posągu; między niskim żelaznym otoczeniem, biała i nieruchoma, dłutem mistrza urobiona, leżała postać złożonego w grobie Chrystusa. Nad głową posągu, szczytami tonąc w ciemnej głębi sklepienia, stały dwa białe filary, jakby skamienieli stróżowie, strzegący niegdyś świętej mogiły.
Lucjan stanął nad posągiem, wpatrzył się w doskonale wyrobione kształty i w twarz Chrystusa, z której śmierć nie zdjęła wyrazu boleści konania i świętości Boskiej natury. Powoli z posągu oczy jego przeniosły się w górę, utonęły w mrocznej głębi sklepienia i spoczęły na lampie, drżącej gdzieś wysoko światłem białawym.
Tak stał dość długo, objęty uroczystością ciszy i cieniów kościelnych, gdy nagle o słuch jego uderzył jakiś odgłos, którego zrazu nie zrozumiał dobrze: był to jakby jęk, wychodzący zza jednego ze stojących nad głową posągu filarów. Lucjan wsłuchał się pilnie i po chwili rozpoznał wyraźnie, iż było to łkanie.
Stał, słuchał i nie wiedział sam, co ma uczynić: odejść, lub zobaczyć, czy kto nie potrzebuje pomocy? Gdy tak się namyślał, zza filaru wyszła kobieta; czarna jej suknia długa i ciężka, z szelestem sunęła się po posadzce. Smukła i ze schyloną głową, postąpiła kilka kroków, profilem zwrócona do młodego człowieka, stanęła obok jednego z filarów, załamała białe, obnażone z rękawiczek ręce i nad posągiem, śmierć przedstawiającym, stała jak posąg smutku, pogrążona w zamyśleniu i łzach, nie widząc stojącego o kilka kroków od niej mężczyzny. Czarna koronkowa zasłona spadała tylko na jej czoło, nie zasłaniając dużych, w posąg wpatrzonych oczu97 i łez, które po białej twarzy staczały się w na półotwarte, lekko drżące usta. Stała tak rozpłakana, lecz cicha i tylko niekiedy tłumione łkanie piersi jej podnosiło. Lucjan patrzył... i przejmowało go dziwne uczucie litości, sympatii, gdy nagłym ruchem kobieta osunęła się na kolana, objęła ramionami filar, pochyliła się aż ku jego podstawie, czołem uderzyła o kamień posadzki i znów zapłakała gwałtownym, ale cichym, łkaniem.
Lucjan czuł ogarniające go dziwne wzruszenie. Ta postać kobiety, ugięta pod ciężarem wielkiej jakiejś boleści, to uderzenie białego czoła o kamienną posadzkę, ten cichy jęk, śród ciszy otaczającej białą i nieruchomą postać Chrystusa, – wszystko to rozpalało mu wyobraźnią i napełniało głowę dziwacznymi obrazy. Przypomniał sobie, płaczące niegdyś u grobu Chrystusa, czystą Maryją i grzeszną Magdalenę, i zapytywał myślą, czy kobieta, którą widział przed sobą, do pierwszej podobna jest, czy do drugiej?
Chciał odejść, ale nie podobnym mu się wydało zostawienie tej kobiety samej jednej, w stanie, w jakim ją widział. Stał więc i patrzył na nią ciągle i po chwili zobaczył, że postać jej stała się całkiem już nieruchomą i niemą. Może zemdlała, myślał, i po niejakim wahaniu się postąpił i schylił się nad nią.
Kobieta nie słyszała jego kroków.
– Może pani potrzebuje pomocy? – rzekł z cicha, a w słowie jego drżało łagodne spółczucie.
Kobieta drgnęła, ręce jej rozplotły się i od filaru odpadły, jakby bezwładne; podniosła z wolna głowę i utkwiła spojrzenie w pytającego.
– Co pan mówi? – spytała, a słowa te wypływy z jej ust bladych, ledwie dosłyszanym szeptem.
– Pytałem odrzekł Lucjan – czy nie potrzebuje pani pomocy. Widząc panią schyloną i nieruchomą, myślałem, że pani może zemdlała.
– O! nie, mam się zupełnie dobrze – głośniej już odpowiedziała kobieta – Dziękuję panu, bardzo dziękuję!
I mówiąc to, utkwiła w twarzy młodego człowieka łzą zaszłe spojrzenie dwojga wielkich, ciemnych oczu. Po twarzy jej biegły dwa wilgotne ślady świeżych łez; z czoła zsunęła się zasłona i spadała z tyłu głowy, jak przezroczysta tkanka, jaką malarze zdobią głowę Madonny; skronie ocieniały rozwiane, ciemno-kasztanowate włosy.
Klęcząca i cała jeszcze drżącą, niewypowiedzianie była piękną, jakąś smutną a magnetyczną pięknością. Lucjan patrzył na nią, serce mu biło gwałtownie i nie miał siły odstąpić od niej. Ona sama powstała z wolna, raz jeszcze patrząc na niego, powiedziała: – dziękuję! – i, zarzuciwszy zasłonę na twarz, wyszła z kaplicy.
I Lucjan wyszedł za nią, i patrzył, jak powoli przechodziła przez kościół. Smukła jej postać lekkim cieniem przesuwała się pomiędzy białymi filarami, a ciężka suknia szelestem wtórowała cichym i jednostajnym odgłosom jej stąpań. Zniknęła za szerokimi, na ulicę wiodącymi drzwiami kościoła, a Lucjan stał jeszcze długo, zasunięty we framugę od drzwi kaplicznych, wzruszony, bezwiednie ścigając okiem łamanie się świateł i cieni pod stropem sklepienia.
Wyszedł w końcu na ulicę, znalazł się znowu śród gwaru i tłumu, i szedł jak senny, mimo woli, przy świetle zapalających się latarni, szukając między mijającymi go kobietami tej, którą przed chwilą widział w kościele.