XIII. Cichy żal
Pan Andrzej na kilka tygodni został u
Bolesława. W pierwszych dniach nie spuszczał z niego uważnych oczu; zdawało się, że był na wskróś
przejęty obawą, aby człowiek, w którym tyle dobrego widział, nie ugiął się i nie złamał pod spadłą nań boleścią, i położył sobie za zadanie podtrzymać, wzmocnić w nim siły moralne w czasie najboleśniejszej walki, jaką staczać z sobą musiało to serce, tak głęboko zranione i zawiedzione.
– Jest to chwila przesilenia w życiu twym – mówił do
Bolesława – możesz z niej wyjść na zawsze rozbolałym, osłabłym i upadłym na duchu albo olbrzymem męstwa i panowania nad sobą. Wybieraj!
Koniec lata oblókł się chmurami. Sierpień był chłodny, dżdżysty i posępny; zeschłe liście opadały z drzew i albo żółtym kobiercem słały się do stóp gaju, albo gnane wiatrem rozpraszały się po polach, niby symbole ludzkich nadziei i radości, ręką losu niszczonych i rozpraszanych
.
Pewnego chmurnego ranka siedzieli obadwa
u okna;
Bolesław zamyślonym wzrokiem ścigał szare kłęby dymu, które, wilgocią parte znad dachu, włóczyły się po ziemi w fantastycznych kształtach i rozpościerały w powietrzu mglistą oponę.
Pan Andrzej patrzył na niego badawczo i uważnie, a po chwili położył rękę na jego ramieniu i rzekł:
– Rad jestem z ciebie,
Bolesławie spokojnie
cierpisz, to znak, że cierpienie nie złamie twych sił moralnych.
– Alboż może i powinno być inaczej? – odrzekł
Bolesław.
– Bywa jednak inaczej – rzekł
Pan Andrzej – a bywa z ludźmi, którzy widnokrąg swój biorą za koniec świata, nie pojmują, nie mają dość mocy serca i umysłu, aby pojąć, że osobiste bóle i szczęście to wyjątkowe, przelotne chwile w życiu człowieka, a całe życie jest nieprzerwanym ciągiem prac i powinności, którego ani radości, ani cierpienia przerywać nie powinny. Ciasno, ciasno ci ludzie patrzą na ten świat bardzo szeroki; nie widzą, nie kochają i nie czczą nic oprócz siebie; gdy więc ich serce zaboli
, krzyczą: „Świat się wali!” i padają bez siły, w konwulsjach, które byłyby śmiesznymi, gdyby nie wzbudzały litości.
Bolesław milczał, ale smutnymi swymi i rozumnymi oczyma uważnie patrzył
w twarz mówiącego.
– Wewnętrzne uczucia każdego człowieka warstwami układają się w sercu jego – mówił dalej
Pan Andrzej. – Jedne z tych warstw są wielkie i nieśmiertelne jako duch ludzki; inne ruchome, utworzone przez naleciałości życia. Zamiłowanie w nauce, pracy, działaniu jakimkolwiek, litość nad cierpieniami biednych i pragnienie przyniesienia im pożytku: oto są warstwy uczucia trwałe, nigdy niezdradzające, które jak tarcza nieprzenikliwa odpierają od piersi człowieka rozpacze, zwątpienia, złamania się duchowe. Miłości osobiste, pragnienie rozkoszy życia, przywiązanie do jednostek to warstwy uczuć niższe, ruchome, które wprawdzie mogą w danym razie zamienić się w opokę o tryskających ożywczych źródłach, ale które najczęściej rozpadają się pod ciosami losu, rozwiewają wichrami przeciwności, ulegają zmianom, mocą samej nawet ruchomej natury ludzkiej. Nie na nich więc budować gmach życia! ale na tamtych, na wielkich. Jeśli ostoją się, tym lepiej, jeśli rozpadną się w żgliszcza
, to już nie padać razem z nimi, ale iść dalej po tamtym gruncie, utworzonym z diamentów wielkich miłości i pojęć, ręka
w rękę z cierpieniem, ale i z okiem utkwionym dalej, dalej niż ciasny, najbliższy, osobisty widnokrąg.
Bolesław słuchał i nic nie mówił, ale znać było, że całą duszą wsiąkał w siebie słowa
pana Andrzeja. Na bladej twarzy jego rozlewała się powaga skupionej myśli, w oczach osiadł smutek spokojny, taki, który nie rozrywa piersi ludzkiej konwulsjami rozpaczy, nie rozpływa się w łzach i skargach, tylko osiada
w duszy jak dno diamentowe, mające służyć piedestałem wielkich myśli i energicznych czynów.
I płynęły w
Topolinie dni spokojne, poważne, uroczyste niemal. Prace rolnicze nie ustawały w nim ani na chwilę, cichy i porządny dworek pogodnie wyglądał nawet spośród mgły domowej.
Bolesław nie ustawał pracować, uważano tylko, że mówił, o ile mógł, jak najmniej; dźwięk
jego głosu stał się niższym o jednę nutę
i między brwiami zaczynała rysować się zmarszczka, której wprzódy nie było. W mgliste i chłodne wieczory siadywali obaj z
Andrzejem przy kominkowym ogniu i rozmawiali z sobą półgłosem długo, bo aż za północ niekiedy.
Tchnienie rzewnej poezji i poważnych myśli rozlewało się wkoło tych dwóch ludzi, z których jeden przeszedł już ciężkie próby życia, drugi przebywał dopiero ciemne wrota cierpień, mające go wprowadzić w światłą krainę męstwa i czynu. Tchnienie to owiewało i przenikało na wskróś
Bolesława; w piersi jego, nad krwawą warstwą świeżego bólu, rozkładała się i wznosiła coraz szerzej warstwa tych miłości i pragnień, o których mówił mu
pan Andrzej.
– I czymże są bóle człowieka wobec ogromu boleści dziejowych? – rzekł raz
Bolesław, zamykając książkę, i wzrokiem zamyślonym patrzył w przestrzeń. Stopniowo oczy jego zaczynały przybierać tę samę
szczególną cechę, jaką posiadał wzrok
pana Andrzeja. Gdy zamyślał się, spojrzenie jego biegło w dal, zdawało się przebijać ściany domu, mijać otaczające pola i patrzeć
gdzieś daleko, daleko, w przestrzeń jakąś, która odkrywała się przed jego duchem smutna a piękna. O czym myślał, co czuł
Bolesław, gdy tak patrzył? Odgadnie i zrozumie ten tylko, czyje oczy tak samo patrzeć umieją…
Był spokojny, zupełnie spokojny na zewnątrz. Cichy, serdeczny żal, który przeniknął go na wskróś, odkąd rozstał się z głęboko ukochaną kobietą, objawiał się niekiedy wielką bladością twarzy, zadrżeniem ust, zmarszczką między brwiami wyciśniętą tłumionym bólem, ale nigdy jękiem lub skargą.
Raz tylko coś niby skarga wyszło z ust
jego. Siedział przed kominkiem zamyślony, a
Pan Andrzej przy świetle lampy czytał list otrzymany przed chwilą. Skończył czytanie i rzekł:
– Muszę wracać do domu; synowie mię wzywają. –
Bolesław podniósł głowę.
– Synowie? – powtórzył – a, prawda! masz synów! właśnie w tej chwili myślałem, że ja ich nigdy mieć nie będę.
Powiedział to spokojnie, ale sama spokojność ta była tak smutną, że
panu Andrzejowi łza w oku stanęła.
– Niech czyny twe będą twymi synami – odpowiedział po chwili.
Kiedy
Pan Andrzej opuszczał
Topolin,
Bolesław rzekł do niego:
– Odegrałeś w mym życiu rolę sumienia, podałeś mi rękę, gdym stał nad przepaścią, i zaciągnąłem względem ciebie wieczny dług wdzięczności.
Pan Andrzej długo nań patrzył z rozrzewnieniem i odpowiedział:
– Spłacisz dług ten z lichwą, jeśli zostaniesz na zawsze człowiekiem… takim, jakich nam trzeba!
Pożegnali się długim, milczącym uściskiem ręki i słowem: „Do zobaczenia!”.
Gdy w oddaleniu umilkł turkot bryczki uwożącej
pana Andrzeja,
Bolesław usiadł w cichym pokoju swoim i zadumał się tęskno… smętnie.
Samotnym pozostał i takim miał już pozostać na zawsze; wiejska ustroń jego zmieniła się w pustelnią
, do której nigdy nie miały zawitać uśmiechy szczęścia ni gwary wesela. Spojrzał na swoje książki, które, rozstawione na półkach, zdawały się patrzeć na niego w poważnym milczeniu, i pomyślał, że miały mu być one jedynymi towarzyszkami życia, z których czerpać będzie odtąd pociechę w tęsknotach serca i wsparcie na żywot pracy. Rzucił okiem przez okno i zobaczył ciche blade obłoki, a u skraju widnokręgu
iskrzał złotem i purpurą szeroki pas zachodzącego słońca. Puścił wzrok po wysokości sklepienia i myślał, że przyszłość jego cała będzie jako te obłoki bez burz i mgły, ale bez słońca też i bez błękitu, a dopiero u końca jej, na wzór świetnego dnia zachodu, przyjdzie chwila ozłocona spokojem sumienia i rwaniem się ducha ku lepszym światom, chwila śmierci. A jako ta fioletowa obsłona chmur zapada za lasy ciemne, tak duch jego zsunie się z ziemskiej powierzchni kędyś… kędyś
w nieznane przestrzenie wieczności, gdzie pracownikowi wolno będzie wytchnąć po trudach, a przeniesione cierpienia otrzymają w nagrodzie wieniec spokoju.
Twarde życie pracy i obowiązków i skonanie uświetnione spokojnym w przeszłość spojrzeniem, oto wszystko, co mu przeznaczonym na tej ziemi było. Gdzież są jego o ziemskim szczęściu marzenia? Rozwiały się jako mgła. Gdzież ta urocza postać kobiety, o którą oparł on tyle gorących a szlachetnych nadziei? W objęciu innego. Niższą warstwę jego wewnętrznych uczuć zburzył i rozproszył los; pozostała mu wyższa
, szeroka, wielkich miłości i pojęć, jakie nosił w piersi. Z nią więc i dla niej tylko żyć mu odtąd przyjdzie, ale gdy nadejdzie chwila skonania, komuż ją w spadku zostawi? Kto po nim przejmie miłość jego dla kraju i ludzi, i wytrwałość w pracy w imię ich prowadzonej? Nikt. Żyć on będzie samotnym i umrze bezdzietnym. Marzenia jego dawne, drogie marzenia o ojcowstwie stanęły przed nim w całym blasku, w oczach zadrżały ognie żałości, ale wnet w sercu ozwały się słowa
pana Andrzeja: „Niech czyny twe będą twymi synami!”.
A jednak, myślał, tamten, wybrany przez nią, młody a już zepsuty, kochający tylko siebie, jak szych błyszczący zewnętrzną tylko pozłotą, posiadł tę kobietę, którą on tak bardzo kochał; świat przyklasnął mu pewnie, zowiąc go zręcznym i mądrym, i dni jego radośnie popłyną śród rodzinnego ciepła i gorących rozkoszy życia! Dlaczego tak było? Czemu los lepszą dolę rzucił temu, który jej niewart, ani jej uszanować
potrafi, a wydziedziczył tego, który gotował się do niej z taką siłą serdeczną, z takim podniesieniem ducha? I zapytał
Bolesław słowami
HiobaKsięga Hioba została przywołana z różnym stopniem wierności. Pozbawione cudzysłowu pytanie jest dość wierną parafrazą biblijnego: „Kto by mi dał, abym był wedle dawnych miesięcy, wedle dni, których mię Bóg strzegł” (Hi 29,2–3), podczas gdy wcześniejsze zdania ujęte w cudzysłów kontaminują lub znacząco transponują kontekst oryginalny: „I niewinnego, i niezbożnego on niszczy” (Hi 9,22–23); „Ten umiera duży i zdrowy, bogaty i szczęśliwy […] A drugi umiera w gorzkości duszy bez żadnej majętności. A przecie pospołu w prochu spać będą i robaki okryją ich” (Hi 21,23–26) – Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, s. 560, 547, 556.: „Czemu grzeszny zemrze w swej obfitości, nie znając trosk; prawy umrze smutny i obu zaniosą do
ciemnego grobu?”. Zwiesił głowę i umysł jego począł błąkać się po rozdrożu zwątpień, graniczących z rozpaczą; w uchu brzmiało nieustannie drżące bólem bez granic
pytanie Hiobowe: Kto mi powróci dawne moje czasy?
Nagle od krwawego pasa zachodu strzeliły uwolnione spod chmur promienie słoneczne, milionem iskier zapełniły powietrze i potok ognistego światła rzuciły w zmęczone cierpieniem oczy
Bolesława. W tej chwili zdało mu się, że ma objawienie, że przysłoniona świetną tarczą słońca, owinięta szatą płomieni stanęła na krańcu widnokręgu niepojęta, niezmierzona, tajemnicza
postać Jehowy i z głębi chmur purpurowych grzmiała ku niemu słowami, wyrzeczonymi niegdyś do sarkającego na dolę swą
HiobaZnowu bardzo swobodna parafraza fragmentów Księgi Hioba, które można zidentyfikować jako następujące wersety (Hi 38,2–6, 17–22, 25–26; 41,1): „Któż to jest, który wikła wyroki słowami nieroztropnymi? […] Gdzieś był, gdym zakładał fundamenty ziemi? […] Kto zakładał miary jej, jeśli wiesz? albo kto nad nią sznur rozciągnął? Na czym podstawy jej są ugruntowane, albo kto założył kamień jej narożny […]? […] Azać otworzone są bramy śmierci, i widziałeś drzwi ciemne? Azaś oglądał szerokość ziemi? Powiedz mi, jeśli wiesz wszystko, na której drodze światłość mieszka, a ciemności które jest miejsce […]. Wiedziałeśli naonczas, żeś się miał narodzić? a znałeśli liczbę dni twoich? […] kto dał bieg bardzo gwałtownemu dżdżowi, i drogę grzmiącemu gromowi […]. […] któż się może sprzeciwić twarzy mojej?” – tamże, s. 568, 571:
„Kto śmie moje przesądzać wyroki? Kto im słowy uwłacza pustymi? Byłżeś wtedy, gdym stawił zrąb ziemi? Wiesz, kto mierzył, jak ma być szeroki? Wiesz, kto trzymał wtedy sznur mierniczy? Jak postawił węgieł budowniczy? Byłżeś w kraju, gdzie gaśnie blask słońca? Obejmałżeś ty świata kończyny? Wiedziałżeś, kiedy przyjdziesz w gości na tę ziemię? Kiedyć weźmie blada śmierć? Jaką drogą piorun mój uderza? Kto wyroki me wstrząsać się waży?”.
Bolesław zakrył oczy dłonią i w pokorze uchylił głowę przed niezbadanymi wyrokami przeznaczeń. Tak, myślał, któż zbada wyroki światem rządzące i ludźmi? Któż mi powie, dlaczego odebraną mi została cząstka ziemskiego szczęścia, a oddana innemu? Wszak losy ludzkie płynąć muszą na ziemi w tak logicznie związanym łańcuchu, jak płyną w przestrzeni światów miliony. Wszystko, co się dzieje, musi mieć przyczynę swoję
i cel; nic się bez nich nie dzieje, nic ślepym trafem nie jest. Może grzeszny otrzymuje w udziale szczęście dlatego, aby go ono podniosło i uleczyło z grzechu, a sprawiedliwemu dostaje się w udziale
cierpienie, aby wzmógł się i rozszerzył duch jego? Jakie posiadam prawo żądania, abym ja właśnie był szczęśliwym, a nie kto inny? Alboż wiem, że szczęście moje jest koniecznym ogniwem do utworzenia tego łańcucha, który się losami społecznymi nazywa? Nie jestże przeciwnie? Nie byłoż koniecznym i zbawiennym, abym cierpiał, a kto inny cieszył się? Gorycz i skargi na los nie sąż pychą i zarozumiałością człowieka, który myśli, że świat dla niego, nie on dla świata istnieje? Starać się osięgnąć szczęście, szukać go, zdobywać każdy ma prawo; ale gdy ono umknie i zniknie z oczu, jestże rozumnie i sumiennie
kogokolwiek lub cokolwiek o to oskarżać?
Długo w ten sposób
Bolesław pytał myśli swej i sumienia, a gdy podniósł głowę, zmrok już napełniał pokój, za oknem cicho szumiał
gaj, pochylany wiatrem jesiennym, po bladym sklepieniu włóczyły się ciemne obłoki, łamiąc się i rozdzierając w tysiące fantastycznych kształtów, a w dali… nad
pasem odległych lasów, tam, kędy przed godziną
Bolesław w złotym zachodzie słońca widział symbol pogodnej śmierci sprawiedliwego, jaśniała jedna wielka gwiazda.
Szmaty chmur ciemnych płynęły do gwiazdy tej niby okręty z rozwiniętymi żaglami ku światłej latarni port zwiastującej; oczom
Bolesława poszarpane chmury wydały się mnóstwem serc rozdartych i pokaleczonych w żegludze życia, a
na złotym licu gwiazdy wyczytał on wyraz „Wieczność”.
Z bladej i zmęczonej twarzy jego zniknął wszelki ślad goryczy i zwątpienia, a rzewna jego dusza spoczęła na twardym, ale podnoszącym wezgłowiu mężnej rezygnacji.