Część I
VII
Pierwsza wizyta
[...]
– Bywałem w
Łazienkach właśnie w porach, gdy cały piękny świat warszawski tam się przechadzał. Widziałem mnóstwo ślicznych dam, ale ani jednej tak pięknej, jakie w tych stronach widzieć można.
Spojrzał wymownie na
Wincunią
Wincunią || TygM1869/34: Wincunię
i dodał, skłaniając głowę:
– Nie ma jak Litwinki! uchylam przed nimi czoło! Nie darmo
Mickiewicz napisał o
Wilii i naszych kobietach: „
Piękna Litwinka, co jej czerpie wody, czystsze ma serce, piękniejsze jagodyNiedokładny cytat Pieśni z Konrada Wallenroda. Tekst oryginalny: „Piękna Litwinka, co jej czerpa wody,/ Czystsze ma serce, śliczniejsze jagody” (Adam Mickiewicz, Konrad Wallenrod, Lipsk 1858, s. 21).”.
Musiał wyrachować
zręczny młodzieniec, że tą cytatą zatrze niekorzystne dla siebie wrażenie, jakie wywrzeć mogło na
Wincuni nietrafne jego odezwanie się o
KarpińskimJest także to stwierdzenie narracji, ponieważ wcześniej nie było o tym mowy. Nie wiadomo, na czym miała polegała gafa Aleksandra; poeta Franciszek Karpiński pojawił się na słynnych czwartkowych przyjęciach u króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, chociaż nie należał do ich bywalców. i
czwartkowych obiadach
Nietrafne jest także to stwierdzenie narracji, ponieważ wcześniej nie było o tym mowy. Nie wiadomo, na czym miała polegała gafa Aleksandra; poeta Franciszek Karpiński pojawił się na słynnych czwartkowych przyjęciach u króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, chociaż nie należał do ich bywalców..
Gdyby zaś kto w owych stronach pisał kronikę miejscową, wiedziałby niezawodnie, że wiersz ten znajomy mu był i powstał w jego pamięci dlatego, że
powabna pani Karliczowa śpiewała go często przy fortepianie, a
Aleksander słuchał zawsze jej śpiewu, romantycznie wsparty o fortepian i powtarzając: „Jaka to prawda!...”. Pewnego zaś razu, podobno kiedy
pani Karliczowa wstała od instrumentu, zapytał ją: „Proszę pani, kto też to ułożył tę ładną piosenkę?”. – „Naturalnie, że
Mickiewicz – odpowiedziała ze śmiechem
piękna wdówka – jaki też z pana
nieuk! Możnaż o tak prostej nie wiedzieć rzeczy!” – i uderzyła go wachlarzem po ręku. – „Zgadzam się na tę nazwę, byleby ona nie pozbawiła mię łaski pani!” – odpowiedział z galanterią
lew parafialny.
Bądź co bądź, cytatą
wiersza Mickiewicza młodzieniec dopiął swego celu,
Wincunia musiała odzy
skać dobre mniemanie o jego literackim wykształceniu.
– Byłeś pan zapewne na
Wystawie obrazów? – spytał po chwili
Bolesław.
– Byłem, byłem – odparł
Aleksander – jakżebym mógł nie widzieć tak pięknej rzeczy? ja, panie dobrodzieju, szczególniej kocham się w malarstwie
– Więc musiałeś pan widzieć świeżo wystawiony w zeszłym roku
obraz Suchodolskiego? ma być bardzo piękny.
– A,
obraz Suchodolskiego! widziałem, widziałem; ale nic w nim nie ma tak bardzo szczególnego!
I znowu nie wiedział, o czym mówi.
– Utrzymują, że
Suchodolski celuje w malowaniu koni, czy pan w istocie to znalazłeś?
znalazłeś? || TygM1869/34: znalazłeś.
– O, tak, panie dobrodzieju, celuje w malowaniu koni, prześliczne konie! Ale à propos koni, byłem w teatrze na
Tułaczu i wystawcie sobie państwo, że tam na scenę wprowadzają konia!
– Na scenę konia! – zawołała
pani Niemeńska.
– Konia – potwierdził
Aleksander – wielkiego, białego, a na nim wjeżdżają
Róża i BlankaNie wiadomo, czy Aleksander świadomie nie dopowiada finału ich losu, czy to znowu przejaw jego niewiedzy lub niepamięci. , te, co to państwo... w
Żydzie tułaczu…
– Tego to szczerze zazdroszczę panu, że widziałeś teatr warszawski
teatr warszawski || TygM1869/34: teatr warszawskie literówka w pierwodruku może sugerować, że mogło też chodzić o teatra warszawskie
– ozwał się
Bolesław – pewno
byłeś pan na
sławnym dramacie Z., który z takim powodzeniem był dawany zeszłego lata?
– Byłem panie; ale co tam dramat! wierz mi pan, że nie ma przyjemniejszego widowiska jak
balet. Jest prawdziwie co widzieć, prześliczne dekoracje jedne wyobrażają lasy, inne góry, inne jeszcze pałace i ogrody z bijącymi fontannami, a śród tego wszystkiego baletnice jak roje motylów latają w powietrzu, w powiewnych różnokolorowych sukniach, zbiegają się, rozbiegają, splatają się w wieńce, a potem jedna z nich wybiega na środek, cała w kwiaty ubrana, i tańczy, zda się, że nie dotyka ziemi, a cały teatr drży od oklasków. Ja bym zgodził się połowę życia przesiedzieć na balecie!
– A z drugą połową co byś pan zrobił? – spytał
Bolesław, uśmiechając się z zapału młodzieńca do baletu.
– Przepędziłbym ją w
Niemence – odparł śmiało
Aleksander, skłaniając nisko głowę przed damami.
Pani Niemeńska i
Bolesław zaśmieli się, ale
Wincunia spąsowiała.
– Bądź co bądź – odezwał się
Topolski – choć pan tak chwalisz balet, a ja na nim nigdy nie byłem, wyobrażam sobie jednak, że najulubieńszym dla mnie widowiskiem teatralnym byłby dramat albo dobra komedia, taka np. jak są
Fredry.
– A, komedie
Fredry! byłem, byłem na niej! właśnie dawano
ŻydówOkreślenie sztuki mianem „komedii” jest kolejną wpadką niedouczonego bohatera Orzeszkowej. Żydzi – wbrew zwyczajowym wyobrażeniom publiczności, oczekującej humorystycznej satyry na Izraelitów – okazali się dramatem poważnym i pozbawionym happyendu, będącym gorzkim rozrachunkiem z wadami społeczeństwa polskiego, potępieniem arystokracji, dorobkiewiczów i oszustów; tym ostatnim zostaje przypisane tytułowe, stereotypowo negatywne miano „Żydów”, podczas gdy postaci z prawdziwego środowiska żydowskiego ukazane są z neutralnym obiektywizmem lub sympatią....
– Panie łaskawy – przerwał żartobliwie
Bolesław – nie odbieraj też pan
Korzeniowskiemu jednego z najpiękniejszych listków jego autorskiej korony, boć on to napisał
Żydów.
Żydów. || TygM1869/34: Żydów…
– Prawda! omyliłem się! to była
komedia KorzeniowskiegoOkreślenie sztuki mianem „komedii” jest kolejną wpadką niedouczonego bohatera Orzeszkowej. Żydzi – wbrew zwyczajowym wyobrażeniom publiczności, oczekującej humorystycznej satyry na Izraelitów – okazali się dramatem poważnym i pozbawionym happyendu, będącym gorzkim rozrachunkiem z wadami społeczeństwa polskiego, potępieniem arystokracji, dorobkiewiczów i oszustów; tym ostatnim zostaje przypisane tytułowe, stereotypowo negatywne miano „Żydów”, podczas gdy postaci z prawdziwego środowiska żydowskiego ukazane są z neutralnym obiektywizmem lub sympatią.! – zawołał
Aleksander, uderzając się w czoło, spojrzenie jednak jego z wyrazem lekkiej urazy upadło na twarz
Bolesława.
– Powiedz mi pan dobrodziej – rzekł z ironią – czy nie posiadasz wypadkiem tego bajecznego kobierca, który ludzi nosił w mgnieniu oka po różnych stronach świata i równie prędko odnosił ich na miejsce stałego pobytu, a także tej czapki niewidimki, w której człowiek mógł wszędzie bywać niewidzialnym?
– Daję panu słowo, że ich nie posiadam, inaczej przysłużyłbym się panu kobiercem, abyś mógł co dzień bywać na balecie w
Warszawie i wracać na wieczerzę do Adampola! – ze śmiechem odpowiedział
Bolesław – ale skąd panu przyszło mieć mię za czarnoksiężnika?
– Bo nie pojmuję, jak pan możesz, nigdy nie będąc w
Warszawie, tak dokładnie wiedzieć o wszystkim, co się tam dzieje.
– Więc sądziłeś pan, że potajemnie odbywam podróż na cudownym kobiercu i w czapce niewidimce! – zawołał
Bolesław, śmiejąc się jeszcze mocniej. – Nie, kochany panie! kobiercem owym jest dla mnie gazeta, a czapką niewidimką mój pokój sypialny, w którym co wieczór, po skończeniu gospodarskich zajęć, zamykam się i czytam.
– Widzisz pan – dodał poważniej – odkąd wynaleziono druk i urządzono w kraju poczty, i my wieśniacy możemy, nie podróżując, wiedzieć, co się na dalekim świecie dzieje, ku przyjemności serca i pożytkowi umysłów naszych.
Podano herbatę i rozmowa przybrała inny obrót, zwracając się ku sprawom i wiadomościom miejscowym.
Bolesław upatrzył chwilę, w której
pani Niemeńska opowiadała
Aleksandrowi o swoich sąsiedzkich stosunkach, a on zdawał się słuchać jej = z uwagą, i zbliżył się do
Wincuni:
– Co pani jest dzisiaj? – spytał półgłosem – jesteś blada i jakby smutna!
Dziewczę podniosło na niego spojrzenie w istocie smutne i zamglone.
– Nic mi nie jest – szepnęła zaledwie dosłyszalnym głosem, a oczy jej spoczęły na twarzy
Bolesława z taką dobrocią serdeczną, z takim nieokreślonym żalem, że aż pobladł trochę. Patrzył w jej twarz przez chwilę z miłością, z którą złączyła się ojcowska nieledwie troskliwość.
– Spodziewam się – wyrzekł cicho – że gdybyś była cierpiącą albo miała jaki powód do smutku, powiedziałabyś mi o tym, nieprawdaż?
Wincunia spuściła oczy i nie odpowiedziała;
Bolesław rzekł znowu:
– Wszak pani wiesz o tym, że twój uśmiech to moje słońce; gdy jego braknie na twojej twarzy, mnie światła braknie. = Nic więc dziwnego, że smutek pani przeraża mię i do pytań skłania.
– Ja nie jestem smutna – odrzekła
Wincunia nieco z przymusem – panu się tylko tak zdaje! – i jakby dla potwierdzenia słów swych, zaśmiała się głośno, ale w śmiechu jej zadrgała fałszywa nuta.
Aleksander, słuchając opowiadań
pani Niemeńskiej, z ukosa spoglądał na cicho rozmawiającą z sobą parę narzeczonych, rumienił się chwilami i brwi mu lekko drgały. Gdy tylko
pani Niemeńska mówić przestała, zwrócił się do
Wincuni i rzekł:
– Widziałem tu w przyległym pokoju fortepian; zapewne pani grywa; czy można prosić?...
– O, ja tak niewiele gram! – tłumaczyła się
Wincunia.
Pani Niemeńska głos zabrała:
– Ale ja od
pani Siankowskiej słyszałam, że pan bardzo ładnie śpiewasz. Niechże pan będzie łaskaw i sprawi nam tę przyjemność...
– Prawdziwie pani – wymawiał się
Aleksander – nie jestem dziś przy głosie i choć brałem lekcje śpiewu w
Warszawie, nie wiem, czy uda mi się dziś cokolwiek dobrze zaśpiewać!
– Pan brałeś lekcje w
Warszawie! więc tym bardziej prosimy pana...
– Doprawdy nie wiem… – protestował jeszcze młodzieniec i patrzył na
Wincunią. =
– Niech pan zaśpiewa cokolwiek – ozwała się
Wincunia z nieśmiałością i nie podnosząc oczu.
– Niech się stanie wola pań! – rzekł, powstając natychmiast
Aleksander. –
Ce que femme veut, Dieu le veut – dodał przesadną francuzczyzną.
Ostatnie słowa były także korzyścią, odniesioną ze znajomości z
panią Karliczową. Wypowiadając je, nie troszczył się, czy będzie zrozumianym przez kogokolwiek z obecnych.
Przeszli wszyscy do przyległego pokoju, dobrze oświeconego palącą się na stole lampą.
Aleksander usiadł przy fortepianie, odrzucił włosy i uderzył kilka akordów, potem pięknym i czystym w istocie, choć wcale nieuczonym głosem, zaśpiewał powszechnie znaną piosenkę:
„Serce, serce, skąd to bicie?”. Z początku śpiewał z przesadą i wzniósł w górę oczy, ale potem zwrócił je na
Wincunią, = stojącą nieopodal i nie spuszczając z niej wzroku, odśpiewał ostatnią zwrotkę:
I na tej to pajęczynie,
Która się tak wątłą zda,
Ach, udało się dziewczynie,
Że mię w swojej mocy ma!
Jest to przeznaczona do śpiewu (lub zmodyfikowana przez Orzeszkową) wersja trzeciej zwrotki wiersza Johanna Wolfganga Goethego pt. Nowa miłość, nowe życie (Neue Liebe, Neues Leben, 1775), będącego świadectwem zauroczenia dwudziestopięcioletniego poety szesnastoletnią Lili Schönemann. Utwór został przełożony przez prawnika, poetę i tłumacza, Józefa Dionizego Minasowicza (1792-1849), muzykę do niego napisał Ignacy Komorowski (1824-1857). W książkowej wersji ostatnia strofa przekładu Minasowicza brzmi:
I na tej to pajęczynie,
która się tak wątłą zda,
udało się tej dziewczynie,
że mnie w swojej mocy ma;
że, jak w czarodziejskim kole,
mimochcąc jej pełnię wolę. –
Żeby tak odmienić się!
Luba! luba, puszczaj mnie!
Przesada, z jaką był zaczął śpiewać, zniknęła i słowa te odśpiewał z mocą, uczuciem i nawet rodzajem pewnego porywu i zapału, którym odpowiadał wyraz oczu, utkwionych w twarzy
Wincuni.
Nic tak silnie i głęboko nie wnika w serce młodej, niedoświadczonej a wrażliwej dziewczyny jak piękny śpiew mężczyzny, choćby nieozdobiony umiejętnością i wyrobieniem, byleby dźwięczny, czysty i gorący. Każdy ton tego śpiewu wpływa do jej piersi z iskierką uczucia, która się w nim zawiera. Iskra łączy się z iskrą i wszystkie razem tworzą żar; mężczyzna przestaje śpiewać, = a w piersi dziewczyny pieśń brzmi jeszcze, brzmi ciągle, a dźwięki te wewnętrzne wypływają przez oczy blaskami, przez lica rumieńcem. Stoi wzruszona, choć wzruszenie to skryć usiłuje i gotowa zaśpiewać duet, jeśli nie z dwóch głosów, to z dwóch serc złożony. Nazajutrz rano, ocknąwszy się ze swych snów dziewiczych, pójdzie ona obejrzeć swoje kwiaty, stanie między nimi zadumana, a usta jej, zwilżone kroplą rosy, która na nie upadła, mimowoli zanucą wczoraj słyszaną piosenkę, wraz z tonami rozbudzą się w jej piersi iskry wczorajsze, a żal, z pieśnią zmieszany, = wybuchnie płomieniem miłości, którą poczuje, a o której długo może jeszcze nie będzie wiedziała.
Kiedy
Aleksander skończył śpiewać,
Wincunia stała oparta ręką o poręcz krzesła, z pochyloną głową i bladą twarzą.
Pani Niemeńska po wielu podziękowaniach i pochwałach, które jedna wygłaszała, poczęła dopytywać się u
Bolesława o proboszcza i znajomych, których u niego widziała.
Aleksander zbliżył się do
Wincuni:
– Pora mi jechać – rzekł dobywając piękny złoty zegarek, brzęczący mnóstwem breloków – a Bóg widzi, że mi się nie chce stąd odjeżdżać! Zdaje mi się, że zostałem nagle przeniesiony do raju!
– Bardzo jestem rada, że się panu podobało w
Niemence – odrzekło dziewczę, podnosząc oczy.
– Wierz mi pani – rzekł młodzieniec cicho i wzruszonym głosem – wierz mi pani, że chwile, które tu przepędziłem, uważam za najszczęśliwsze w moim życiu. Ale czuję, że po nich nastąpi dla mnie wielki smutek i wielka tęsknota...
To rzekłszy, szybko odwrócił się, jakby chcąc ukryć przed
Wincunią zbytek wzruszenia. Po chwili zaczął żegnać
panią Niemeńską, która niezmiernie serdecznie i uprzejmie zapraszała go, aby jak najczęściej bywał w
Niemence.
Po oddaleniu się
Aleksandra,
pani Niemeńska wyszła wnet z pokoju dla jakiejś gospodarskiej sprawy, a
Bolesław, jako prawie domowy, przez grzeczność towarzyszył gościowi aż na ganek.
Gdy bryczka odjeżdżającego zaturkotała już w bramie,
Bolesław wrócił do pokoju i znalazł
Wincunią = stojącą na tym samym miejscu, na którym = ją, wychodząc, zostawił. Stała jak skamieniała, z rękoma obwisłymi, z oczyma = utkwionymi w ziemię; tak była zamyślona czy zamarzona, że nawet nie słyszała, jak
Bolesław zbliżył się do niej.
Wziął jej obie ręce.
–
Wincuniu – rzekł, patrząc w jej twarz – powiedz mi teraz, co tobie jest? Już nikt obcy nie posłyszy.
– Nic mi nie jest – odpowiedziała, uwalniając z wolna ręce z uścisku narzeczonego – głowa mię trochę boli – dodała – pójdę do siebie. Dobranoc panu.
– Ja kto? idziesz już do swego pokoju? tak wcześnie. Sądziłem, że dziś jeszcze poczytamy razem trochę, bo przywiozłem ciekawą książkę od proboszcza.
– Nie mogę dziś czytać... pójdę już – odrzekła cicho
Wincunia i odchodziła z wolna, a
Bolesław patrzył na nią zdziwiony, zasmucony.
Nagle zwróciła się i podeszła prędko do narzeczonego, podała mu rękę i szepnęła:
–
Panie Bolesławie, pan nie gniewasz się na mnie, nieprawdaż?
– Ja? gniewać się na ciebie? – zawołał
Bolesław, obejmując ją i przyciskając do piersi – mój ty aniele drogi, za cóż ja miałbym gniewać się na ciebie!
Wincunia podniosła głowę i patrzyła na niego łagodnie i z dziwnym jakimś żalem. Dwie łzy błysnęły na jej rzęsach.
– Jesteś taki dobry... dobry – szeptała – ja tobie tyle jestem winna! ty byłeś mi ojcem, bratem, opiekunem... Wszystko, co mam, mam przez ciebie, wszystko, co umiem, przez ciebie umiem... Och, jaka ja niewdzięczna!...
Łzy spadały z rzęs i spłynęły po twarzy.
–
Wincuniu, co ci jest? – zawołał
Bolesław, tuląc ją mocniej do siebie – skąd ci te przypomnienia? = te wyrzuty sobie czynione? Ty słaba być musisz? jesteś blada, ręce masz gorące, drżysz cała! Boże mój! gdybym też już prędzej mógł być mężem twoim, czuwać nad tobą w każdej chwili i taką cię otoczyć opieką i miłością, aby żadna chmurka nie zasmuciła ci czoła, żadna smutna myśl nie tknęła serca.
Przy ostatnich wyrazach
Bolesława Wincunia zadrżała całym ciałem.
– Ty jesteś słaba, moja jedyna – rzekł, patrząc na nią
Bolesław – idź, połóż się; jutro pewno ci lepiej będzie!
Poszła powoli, milcząc, on szedł obok niej aż do drzwi jej pokoju, potem pocałował obie jej ręce i rzekł z powagą:
– Niech cię smutne myśli nie dręczą, jeśli je masz jakie. Pamiętaj o tym, że blisko ciebie jest człowiek, który kocha cię prawdziwie i po męsku, więcej niż samego siebie..., który = strzeże cię i gotów bronić w każdej chwili. Idź i śpij spokojnie, moje dziecię, a niech cię jutro zobaczę zdrową i wesolutką. 12
Wyraz: moje dziecię
Bolesław wymówił = z takim prawdziwie ojcowskim uczuciem, iż zdawało się, że w istocie do tego
młodego dziewczęcia, co przed nim stało, miał jakieś prawa ojcowstwa. Tak, on czuł się, i słusznie, ojcem = jej duszy!
Drzwi zamknęły się za
Wincunią, =
Bolesław odszedł. W bawialnym pokoju spotkał się z
panią Niemeńską.
– Czy pani nie wiesz, co się dziś stało
Wincuni? – spytał z niepokojem – blada, milcząca i parę razy łzy miała w oczach.
– Ja sama uważałam, że ona dziś była nieswoja – odparła
ciotka – zaraz po powrocie zaczęła się skarżyć na ból głowy, a cały wieczór siedziała jak niema, co jej się przecie nigdy nie zdarza! Żeby to tylko nie był początek choroby jakiej, broń Boże!
– Gorączki panują w okolicy... – szepnął
Bolesław, przesuwając dłoń po nagle zbladłym czole.
– Jeżeli by
Wincuni było gorzej w nocy lub jutro z rana – rzekł do
pani Niemeńskiej – nie tracąc ani chwili czasu, przysyłaj pani do mnie, a pojadę natychmiast sam po doktora. Dam w domu rozporządzenie, aby konie przez całą noc stały w stajni ubrane i gotowe do drogi. – Pożegnał
panią Niemeńską i wyszedł, po kilka razy powtórzywszy prośbę, aby w razie zasłabnięcia jego narzeczonej natychmiast mu o tym oznajmiła.
W pół godziny potem cisza zupełna panowała w
Niemence, wszyscy spali we dworku i wszystkie światła pogasły, tylko w oknie pokoiku
Wincuni długo w noc błyszczało światełko.