Rysunek w albumie pani Klotyldy Warskiej nie przesadził piękności jej cichej litewskiej wioski, owszem, nie odtworzył jej całkiem. Bo można przenieść na papier lub płótno kształty, zarysy, barwy, krajobrazy; ale któż zdoła ołówkiem lub pęzlem270 odtworzyć tę szeroką, różnostronną, a jednak logiczną i jednolitą harmonią szczegółów, które inne z rana, inne o zmroku, inne znowu przy gwiazd pochodniach lub blasku księżyca zalewają piękną okolicę smugami świateł i cieni, mnóstwem piękności drobnych, a jednak złączonych w jednę potężną całość? Któż zresztą ołówkiem lub pęzlem271 odtworzy uroczysty spokój pól szerokich, cichą rozmowę drzew w głębinach leśnych albo łagodny, a jednak brzemienny żywotną siłą miliona istot gwar, który, lecąc od trawki do trawki, od owadka do owadka, od kwiatu do drzewa i od drzewa do obłoków, wznosi się z ziemi ku niebu jak drżący hymn tryumfu i dziękczynienia? Te wszystkie cuda na wielkim obrazie świata odmalować może jeden tylko pęzel i jeden malarz. Pęzlem272 tym jest natura, w kierowniczym i wszechpotężnym ręku Boga.
Ta sama pocztowa szeroka droga, która przebiegała N. nie dalej jak o lekką milę od miasteczka tego, zwracała się w wielki zakręt, aby ominąć dość wysoką górę. Na szczycie góry tej, śród ciemnych i wiecznie szumiących jodeł szarzały krzyże i bielał marmur grobowego pomnika, a las obrastający boki góry łączył się z rozległym ogrodem jodłowskiego dworu.
Piękny był ten ogród powagą jodeł starych, grubych i wysokich, dawno, przed wiekami chyba zasadzonych w szerokie aleje, łączących się w górze ciemnozielonym, kolczastym, gęstym sklepieniem. Aleje te krzyżowały się ze sobą w różnych kierunkach; szerokie ciągnęły się prosto wytkniętą linią, węższe przerzynały je, skręcały na prawo i lewo273, obiegały kwadraty, koła i gubiły się gdzieś wysoko w głębiach lasu obrastającego górę niby rzeki w głębiach morza. Między tymi wysokimi ścianami jodłowych alei, na gładkich, rozległych przestrzeniach zieleniały brzozowe gaiki, błyskając białą korą; odwieczne dęby rozłożystymi gałęźmi ocieniały grupy ławeczek i stoliczków; gdzieniegdzie śród aksamitnej murawy wąska, kręta ścieżka wiodła do jakiejś cichej, w głębi gaju ukrytej altany albo do stóp którego z posągów stojących na oplecionych bluszczem podstawach. W samym środku ogrodu był staw obszerny i czysty; w głębi jego przeglądały się pochylone gałęzie jodeł, a powierzchnią muskało274 śnieżnymi skrzydły wspaniałe stado łabędzi. W całym ogrodzie nie było ani jednego kwiatka i ani jednego takiego miejsca, które by się zaśmiało do człowieka radośnie, promiennie. Ciemne jodły szeptały tam wiecznym szumem jakieś tajemnicze rozmowy, opowiadając sobie może podsłuchane radości i podpatrzone łzy tych, którzy tam u ich stóp przez długie lata ruszali się, cieszyli, boleli i… pomarli dawno. Nad stawem gromadami pływały w powietrzu jaskółki, rozlatując się w cienie gęstych brzozowych gajów, kędy jękiem płaczliwym witały i straszyły je sowy. Białe ławeczki i smukłe posągi w zmroku wieczornym lub przy świetle księżyca wydawały się błądzącymi po ogrodzie widmami, które zstąpiły z górnego cmentarza, a z dala od góry płynęły jęki i szumy lasu, jakby poselstwo słane od sióstr szczęśliwych do sióstr wygnanych, od jodeł dzikiej natury do jodeł ogrodu.
Wchodząc do ogrodu tego od strony góry, długo można było iść śród tych ciemnych, szumiących przestrzeni, pod sklepieniami jodeł i po miękkich kobiercach otaczającej brzozowe gaje murawy, nie widząc mieszkalnego domu, nie słysząc najlżejszych odgłosów towarzyszących zwykle ludzkim krzątaniom się i zachodom. Aż nagle, w końcu najszerszej, przerzynającej sam środek ogrodu, alei odkrywała się obszerna przestrzeń, niczym już nieocieniona, lecz tylko w wielkie koło otoczona nisko ciętym szpalerem bzów i jaśminów i ścieląca się pod stopy jednopiętrowego białego i dużego domu. Pod dwiema jodłami kończącymi aleję jak stróże stały na wysokich piedestałach dwa mistrzowską ręką urobione białe posągi, a od nich w tysiącznych skrętach wiły się wąziuchne, usypane jaskrawym żwirem275 dróżki dokoła klombów woniejących wytwornymi kwiatami, zbiegając się pod szerokim i długim, o dwóch marmurowych wschodach gankiem domu. Na ganku tym, śród wielkich drzew pomarańczowych, mirtowych i cyprysowych, stały niedbale i bez symetrii ustawione kanapki, fotele i marmurowe stoliczki, a gdzieniegdzie spomiędzy zieleni wychylała się biała kamelia lub różowa datura i wglądała w długie a wąskie, o starożytnym kształcie i lustrzanych szybach okna domu.
Z drugiej strony domu był dziedziniec obszerny, otoczony niskim żelaznym ogrodzeniem i osadzony w wielkie półkole jodłami tak grubymi i starymi, jak te, które były w ogrodzie. Za bramą szeroka droga, wysadzona klonami i jarzębiną, wiodła do pocztowego gościńca, który, wychylając się zza góry, biegł z prawej strony ogrodu tak blisko dworu, że turkot kół i odgłosy pocztowego dzwonka wyraźnie dochodziły do wnętrza domu. Z lewej strony, pod ścianą jodeł, stały murowane duże oficyny; od nich ku ogrodowi ciągnęły się szklane ściany cieplarni i ananasarni, a za nimi był drugi dziedziniec, otoczony gospodarskimi budowlami, nad którymi królował szary, obszerny dom, zamieszkiwany zwykle przez rządców lub dzierżawców Jodłowej.
Pani Warska pochodziła z jednej z najstarszych i z dawien dawna możnych rodzin tej prowincji i Jodłową odziedziczyła po dziadach, pradziadach. Tradycje miejscowe mówiły, że najmłodsza jodła jodłowskiego ogrodu miała półtora wieku, a najstarsi ludzie w okolicy ledwie pamiętali ów dzień, kiedy dziad pani Klotyldy, skończywszy budowanie stojącego obecnie domu, sprosił do siebie na festyn całą szlachtę z obrębu mil kilkudziesięciu, uiluminował ogród, kapelę sprowadził z Warszawy, a z piwnic wytoczył dla panów beczki tokaju, dla służby beczki miodu.
Gdyby jodły tamecznego ogrodu mówić umiały, mogłyby wiele ciekawych opowiedzieć rzeczy o pokoleniach, które z kolei u stóp ich żywot swój wiodły i kończyły. Zacząwszy choćby od dziada teraźniejszej dziedziczki, opowiedziałyby, jak kasztelan jodłowski w późnym wieku doczekał się syna, dziedzica dóbr, imienia i ogólnej estymy, jaką z dawien dawna cieszyła się jego rodzina. Radość stąd była wielka, ale niestety krótka, bo oboje kasztelaństwo, nie doczekawszy dziesiątej wiosny swego jedynaka, pomarli.
I opowiadałyby, gdyby mogły, stare jodły, jak potem młody kasztelanic wrócił z zamorskich krajów, w których się uczył, piękny, ognisty, odważny. Był on tak gwałtowny, że w przystępie gniewu strzelił raz do człowieka, a choć na szczęście chybiła drżąca od wewnętrznego wzburzenia ręka, toć ludzie długo zapomnieć nie mogli strasznego ognia, jakim w owej chwili zapałały mu oczy i zapłonęła twarz cała. I był on tak namiętny, że młode kobiety nie mogły długo znieść jego spojrzenia, gdy patrzył na nie jak żuzle palącymi się oczyma. I był tak odważny, że największe niebezpieczeństwa go nie straszyły, nie zrażały najstraszniejsze przeciwności.
Lubił on na półdzikim koniu uganiać się po polach i lasach wtedy, gdy najgwałtowniejsze huczały burze, pioruny biły w szczyty odwiecznych drzew i wicher rozwiewał mu nad czołem jego czarne jak smoła włosy. Lubił w samotnym ostępie sam na sam zmierzyć się z rozdrażnionym niedźwiedziem albo pogrążyć się w falach bystrej i spienionej rzeki, sięgając jej głębi i po długiej chwili wypływając na powierzchnią276 z muszlą zdobytą na samym dnie wód.
Do kasztelanica zjeżdżali się liczni towarzysze i przyjaciele, młodzi i ogniści jak on. Wtedy nie tokaju już, ale szampana płynęły potoki; w ścianach domu rozlegały się śpiewy rycerskie, miłośne i myśliwskie, a mimo ówczesnego zwyczaju nigdy ani jeden nie roztworzył się stolik. Gdy raz któryś z gości napomknął o grze kartowej, kasztelanic zsunął swoje czarne brwi i odrzekł:
– Ręka moja nie dotknie nigdy cudzych pieniędzy, a ze swoimi wolę uczynić to…
I łącząc czyn do słowa, wyjął z bogato rzeźbionej szuflady garść złota i przez otwarte okno rzucił je ludziom ścinającym murawę dziedzińca.
Gwarne te sceny nieczęsto jednak powtarzały się w Jodłowej, bo kasztelanic długie nieraz odbywał podróże, a i w domu zamykał się niekiedy samotnie, całe dni i wieczory zimowe przesiadując w sali, której ściany zawieszone były portretami jego przodków. Przed ogniem trzaskającym na dużym staroświeckim kominie, z książką w ręku siadywał on godziny całe, a oczy błądziły po rycerskich twarzach i postaciach pradziadów. Przy czerwonych błyskach płomieni portrety zdawały się drżeć, strzelać oczyma i występować z ram. Z rąk kasztelanica wypadała wtedy książka, czoło jego zachodziło posępną chmurą i pierś wznosiła się ciężkim westchnieniem. A im dłużej wpatrywał się w portrety, tym głębszy żal, tym gwałtowniejsza rozpacz zdawała się go ogarniać; aż zrywał się, klaskał w dłonie na służbę i rozkazywał osiodłać czarnego sułtana o białej na łbie strzale, wsiadał na konia i o zmroku leciał przez pola wichrami gnany niby czarny duch niepokoju. I dopiero gdy nad głową jego zaszumiał las i zamigotały gwiazdy, zwalniał bieg konia.
Po takich fantastycznych wycieczkach wracał znowu do portretowej sali i długo w noc służba słyszała jego równe kroki, ale nie widziała, jak oświetlona gasnącym ogniem kominka dumna postać jego zginała kolano przed rycerskimi twarzami naddziadów.
Po kilku tygodniach takich rozmyślań i targań się niespokojnego ducha zrywał się znów do lotu, opuszczał na długo Jodłową i tylko echa z dalekich stron donosiły mieszkańcom jej okolicy, jak gdzieś na świecie kasztelanic słynął ze swych szaleństw, z których jedne dotykały najwyższych szczytów bohaterstwa, inne podobne były do zbrodni. Jedne z tych szaleństw czyniły go sławnym Lovelasem stolic, inne jeszcze rycerskim Bayardem broniącym niewinności i cnoty albo rozrzutnym epikurejczykiem ścielącym różami posadzki swoich salonów i rzucającym złoto w żebrzące tłumy.
A wszystko razem stanowiło tło człowieka o namiętnościach gorących jak lawa wulkanu, o porywach szlachetnych aż do poświęcenia i gwałtownych, ale nigdy niskich lub brudnych. Rozważni ludzie, patrząc na niego i słysząc o nim, mawiali, iż był to piękny i szlachetny człowiek, miotany krwią płomienną i niespokojnym, szalonym duchem.
Raz z jednej takiej podróży wrócił do Jodłowej już nie sam jeden. Przyjechała z nim młoda i bardzo piękna kobieta, o białym jak śnieg licu, kruczych włosach i dużych, ciemnych, łagodnych oczach. Była to jego żona.
Zaklęty mocą piękności i anielskiej dobroci młodej dziewicy na parę lat uspokoił się burzliwy duch kasztelanica. Latem twarz Hanny jak biała róża zakwitła277 w mrocznych alejach ogrodu, gdy przechadzała się z mężem, z głową na jego ramieniu opartą; w zimie głos jej srebrzysty rozlegał się łagodnie w portretowej sali, gdy przy świetle kominkowego ognia czytała mu ulubione jego rycerskie epopeje, a on w swej dłoni pieścił wtedy i muskał jej długie, czarne warkocze, którymi przez dziecięcą swawolą278 owijała mu niby lśniącymi wężami szyję, pierś i ramiona.
Ale po dwóch czy trzech latach demon kasztelanica pognał go znowu z domowej ustroni w świat gwaru i tłumów, a stare jodły widziały smukłą i bladą kobietę samotnie przechadzającą się pod ich cieniem i z załamanymi rękoma279 stającą u stóp posągów, ze wzrokiem wpatrzonym w głębie wód, jakby w nich szczęście swoje stracone odnaleźć chciała.
Lecz nie wraca, nie wraca szczęście, gdy raz od człowieka odleci! Nie odszukać go ani w błękicie niebios, ani w głębinach wód, a chyba tylko odtworzyć je można, skrwawione i męczeńskie, we własnej piersi, w bezsamolubnym, wielkim jakim uczuciu.
Toteż ani błękit niebios, ani wód głębiny, ani szum lasów, w których dosłuchywała się280 echa od swoich stepów rodzinnych, nie wróciły Hannie minionego szczęścia. Mąż jej szalał znowu porwany szatańskimi potęgami krwi swojej i ducha, wracał zaś do niej281 niekiedy żałujący i czuły, ale chmurny i posępny, a nigdy nieuspokojony.
Lecz odtworzyła ona w samej sobie smutne, ale piękne i bohaterskie szczęście wewnętrzne. Tłem szczęścia tego były dwa uczucia: bezgraniczna litość dla wszystkiego, co cierpiało, i miłość macierzyńska. Hanna miała córkę; Klotylda urodziła się w rok po przybyciu jej do Jodłowej.
Wzrastało dziecię, nie znając prawie ojca, ale wzrok matki łzawo nieraz i trwożnie spoczywał na nim, bo twarz dziewczęcia była istnym jego portretem. Ludzie przesądni mawiali: będzie szczęśliwa, bo podobna do ojca; a matka282 drżała na te słowa i łzy połykała tajone, bo ona jedna tylko może na świecie wiedziała, jak wiecznie nieszczęśliwym, wiecznie miotanym i rozdartym na dwoje przez złe i dobre moce był kasztelanic.
Oczy Klotyldy były, jak u ojca, wielkie, pałające, zmieniające barwę w miarę wzruszeń wewnętrznych; brwi jej, jak jego, zginały się dumnie i energicznie regularnym zarysem; usta kształtne, wilgotne, były namiętne. Uniesienia miewała te same, tę samę fantastyczność pomysłów, gwałtowność żalu lub radości, miłości czy gniewu i tę samę brzydzącą się fałszem i wszelką niskością prawość i dumę rycerską. Tylko z duszy Hanny przelała się w jej serce wielka miłość dla biednych i cierpiących i ujmująca słodycz obejścia się z otaczającymi, przed którą im starsza była, tym więcej ustępowały wybuchy gniewu odziedziczone po ojcu.
Hanna troskliwie pielęgnowała w córce dobre zarody, a starała się tłumić popędy groźne. Wcześnie przyzwyczajała ją do dziękczynień i błogosławieństw ludzkich, dając jej możność zasmakowania w zadowoleniu płynącym z pełnienia dobrych czynów. Kwiatami i poezją pragnęła zmiękczyć zbytnią energią, nauką ochłodzić ognistą wyobraźnią283 dziewczęcia, spokojem i słodką macierzyńską pieszczotą ukołysać ducha, który w dzieciństwie już zapowiadał burze przyszłości.
Trudne to było zadanie; może by jednak moc macierzyńskiego serca zwyciężyła w łonie ukochanego dziecka złe, które w nie z krwią ojcowską spłynęło, ale niestety! Klotylda zaledwie dziesiąty rok kończyła, gdy jodły stare, smutnie wstrząsając ciemnymi szczyty, patrzyły na orszak pogrzebowy towarzyszący trumnie Hanny. Cierpienia życia zbyt wielkim ciężarem przygniotły żonę kasztelanica; gasła ona stopniowo, powoli i tak, jak żyła, słodka, cierpliwa, nie o sobie myśląca – skonała, martwiejącą ręką przyciskając do piersi głowę Klotyldy.
Wkrótce o jej przejściu przez świat, o jej pojawieniu się w Jodłowej świadczył tylko marmurowy, kędyś z Włoch sprowadzony pomnik, który nad jej mogiłą stanął na górze, panując całej okolicy i niby anioł stróż bielą unosząc się śród jodeł ciemnych ponad domem mającym być kiedyś domem jej córki.
Gdy złożono w ziemię martwe zwłoki pięknej i anielskiej Hanny, kasztelanic dumał nad jej mogiłą długo, boleśnie. Co w owej chwili działo się w sercu i w sumieniu jego, nie wiadomo, bo nie zwykł był zwierzać się nikomu na świecie; ale gdy podniósł głowę długo jakąś ciężką myślą schyloną, słudzy modlący się na grobie swojej pani284 dojrzeli po raz pierwszy w oku dumnego i hartownego jak stal człowieka drżącą na źrenicach łzę. Stoczyła się ta łza po męskim obliczu, a wzrok kasztelanica padł na córkę, która z rozognioną twarzą, z rozwianym włosem drobnymi rękoma285 obejmowała świeżą mogiłę. Kasztelanic pochwycił dziecię w gwałtowny uścisk i z nim razem286 ukląkł na grobie, szepcąc niezrozumiałe wyrazy, jakby zmarłej coś przyrzekał, jakby ją o coś błagał.
Odtąd kasztelanic, nagłym zwrotem zdarzającym się nieraz u ludzi namiętnych, pokochał córkę z całą gwałtownością swej wulkanicznej natury. Pysznił się szybko rozwijającą się bystrością jej umysłu i wdziękami wróżącymi wielką piękność; uczył ją sam śpiewać, rysować, a domownicy dziwili się, widząc, jak nieugięty pan ich posłuszny był nieraz kapryśnej woli dziecka, jak on, twardy i hartowny, miękko ją pieścił, bawiąc się warkoczami jej ciemnokasztanowatych włosów.
– Dziecię – mawiał jej czasem – tyś niepodobna do matki; ona miała czarne włosy.
Na te słowa dziewczę nachmurzało287 białą twarzyczkę i wieszało się ojcu na szyję, pytając:
– Czy ty mnie bardzo kochasz, ojcze?
– Dziecko, życie bym oddał za ciebie.
– I zrobisz wszystko, o co cię poproszę?
– Wszystko – odpowiedział288 kasztelanic, całując gładkie jak marmur czoło córki.
– Zrób ojcze tak – prosiła – aby matka moja powstała z tego zimnego, brzydkiego grobu, w który ją włożono, i niech potem przypłynie po nas z góry gwiazda złota i zabierze ją, ciebie, mnie i Jodłową całą289 tam pod błękitne niebo, gdzie nikt nie umiera i nikomu za umarłymi nie tęskno.
Kasztelanic uśmiechał się, w oczach migotały mu smutne blaski, brał dziecię na kolana i mówił:
– Klotyldo, żądasz dwóch rzeczy, które stać się nie mogą: umarli nie wstają z grobów i gwiazdy nie zstępują nigdy na ziemię.
Wtedy pierś dziecka podnosiła się łkaniem gwałtownym.
– Czego płaczesz? – pytał ojciec.
– Chcę matki mojej i gwiazdy – odpowiadała Klotylda.
Kasztelanic składał ją płaczącą na miękkich kobiercach, a sam, stojąc nad nią i patrząc na konwulsyjne podnoszenie się jej piersi, mówił:
– Dziecię, ty nigdy szczęśliwe nie będziesz, bo masz moję naturę. Jam także przez życie całe z grobu wywoływał umarłą i goniłem za gwiazdą jakąś, przeczutą a niedościgniętą290.
Wszyscy i wszystko wkoło Klotyldy korzyło się przed jej wolą. Słudzy i domownicy myśli jej w spojrzeniach czytać pragnęli, bo każda chmurka na czole dziecka wywoływała błyskawice gniewu w oczach pana Jodłowej, a gniew ten straszny był wszystkim. Lecz posłuszeństwo dla Klotyldy nietrudne im było, po matce bowiem odziedziczyła ona nieskończoną dobroć dla podwładnych i niższych od siebie, a otaczający ją mawiali: „Będzie tak dobra jak nieboszczka pani”.
Mimo całej namiętnej miłości dla swej córki kasztelanic nie mógł dłużej pozostać292 w Jodłowej. Zwyczaj, który mu przeszedł w naturę, wewnętrzny jakiś ogień trawiący, a może i wyższe jakieś cele gnały go w świat. Był możnym, rozumnym, energicznym, a głowa jego wrzała myślami i pierś płonęła pragnieniem293, które się w Jodłowej pomieścić nie mogły.
Klotylda kończyła lat czternaście, kiedy po raz pierwszy opuściła z ojcem Jodłową, a w rok potem wszystkie prawie europejskie dzienniki opisywały szczegóły strasznego w Mediolanie pojedynku między kasztelanicem i francuskim markizem, pojedynku, w którym pierwszy z nich poległ.
W przeddzień walki kasztelanic wskazał przyjacielowi rozpłakaną córkę i dodał:
– Jeżeli umrę, powierzam ci ją, Edwardzie. Odwieź ją do kraju, do Jodłowej; niech się tam po mnie mogiłą matki pocieszy.
I wtedy tylko, gdy żegnał ukochane dziecię, głos mu zadrżał i po hardym czole przebiegła chmura głębokiej boleści.
Po śmierci kasztelanica Edward Warski chorą z rozpaczy Klotyldę odwiózł do kraju i opiekował się nią tak umiejętnie i zręcznie294, iż mimo niestosowności wieku zapanował nad wyobraźnią i wrażliwą naturą dziecka i został wkrótce jej mężem. Powiadano ogólnie, że towarzysz zabaw młodości kasztelanica mniej był rozkochany w jego córce niż w dobrach, które odziedziczyła. Bądź co bądź, po dwóch latach dość smutnego pożycia rozstali się z sobą na wieki: śmierć, zabierając ze świata pana Warskiego, dała im rozwód.
Wtedy ośmnastoletnia294A wdowa ukazała się w Jodłowej tylko dla urządzenia majątkowych spraw swoich, po czym wionęła w świat i jak dawniej o jej ojcu, tak potem o niej do stron rodzinnych dochodziły wieści, na których odgłos295 znający ją w dzieciństwie ludzie podnosili ramiona, mówiąc:
– Krew ojca przeszła w jej żyły.
Ale wszyscy biedni z okolic Jodłowej, włościanie, oficjaliści, starzy słudzy jej rodziców, o których nie zapomniała śród szałów i zabaw nawet swoich, którymi opiekowała się i których obdarowywała, wszyscy ci ludzie mawiali:
– Serce matki w niej się odrodziło.
Tymczasem dwór jodłowski, choć opuszczony przez dziedziczkę swoję, utrzymywany był wytwornie, z najwykwintniejszą starannością. Klotylda Warska dzierżawcę swego, pana Dembowskiego, poczciwego szlachcica o zapaśnej kieszeni, sumiastym, siwym wąsie i stentorowym głosie, zobowiązała kontraktem do najściślejszego dozorowania każdego zakątka dworu i zachowywania go w tak porządnym i pełnym smaku stanie, w jakim zostawił go jej ojciec. Pan Dembowski, rzetelny i uczciwy do drobiazgowości, sumiennie spełniał polecenie dziedziczki; więc lubo sama pani była w Paryżu, we Włoszech, czy w Warszawie, dwór jej roił się mnóstwem lokajów, ogrodników, woźniców; w domu296 woskowane posadzki salonów jak szkło błyszczały, w ogrodzie i cieplarniach kwitły przepyszne kwiaty, a w stajniach rżały starannie karmione i doglądane wierzchowce297 i powozowe konie. Wydatkom tym wszystkim, podobnie jak znacznym potrzebom pani Warskiej, wystarczała Jodłowa i kilka innych należących do niej, a sławnych urodzajnością folwarków.
Na drugim dziedzińcu, oddzielonym od mieszkalnego domu i dworskich oficyn żelaznym otoczeniem i nieprzejrzaną prawie ścianą jodeł, w szarym domu, przeznaczonym na mieszkanie dzierżawcy, schludnie było i porządnie, bo pan Dembowski lubił ład, a żona jego dobrą była gospodynią, ale skromnie i po szlachecku. W obszernych i wygodnych pokojach posadzki nie woskowane były, ale czerwono malowane; przed kanapami z jesionu stały stoły pokryte siatkowymi serwetami domowej roboty; w rogach bawialnego pokoju, na staroświeckich etażerkach rozstawione były różnokształtne filiżanki z podejrzanej porcelany albo bukiety z włóczkowych, także domowej roboty, kwiatów, chronione od pyłu szklanymi, wzdłuż i wszerz pękniętymi kloszami. Na oknach, zamiast pomarańcz i kamelii zdobiących dworski ganek, za firankami z białego muślinu kwitły miesięczne różyczki, rezeda i pelargonia, a niekiedy tylko, wyniesiona z cieplarni, ukazywała się wonna datura albo wspaniała hortensja, nielubiona przez samę panią Dembowską, bo mówiono, że kłótnią w dom wnosiła.
Pan Dembowski jednak tak był skrupulatnie sumienny i uczciwy, że za daturę nawet i hortensją gniewał się na córki, dowodząc, że nie powinny brać ich z cieplarni, boć przecie on kwiatów w Jodłowej nie wziął w dzierżawę, a więc nie ma do nich prawa.
W tym to szlacheckim mieszkaniu jednego z ostatnich dni kwietniowych wielki panował rozruch. Pan Dembowski wszedł z rana do pokoju żony i córek z listem w ręku i rzekł:
– Pani Warska dziś wieczorem do Jodłowej przyjedzie. Niech jejmość z dziewczętami obejdzie ogród i dziedziniec, mosanie tego, i napędzi ogrodników, aby u nich wszystko było w należytym porządku. Reszta moja rzecz.
Po chwili stentorowy głos dzierżawcy brzmiał w stajniach i kuchni; furmani wyprowadzali konie, wierzchowe przepędzając na linach, powozowe pojąc i czyszcząc, a kucharze krzątali się tak, aż dym gęstymi kłębami buchał z kuchennych kominów. Pani Dembowska chodziła po wszystkich drogach i dróżkach ogrodu, patrząc, czy starannie wygracowane, a panienki, z pomocą małych ogrodniczków, układały do salonów bukiety i kosze z kwiatami, a oprócz tego odświeżały własne sukienki i wstążeczki, aby móc przyzwoicie pokazać się przybywającej dziedziczce, światowej, jak mówiły, i eleganckiej pani.
Gdy rozniosła się po dworze wieść o mającym za kilka godzin nastąpić przybyciu pani Warskiej, nikt nie poczuł obawy ani niezadowolenia. Począwszy od samego dzierżawcy i jego rodziny, aż do sług należących do najniższych stopni w hierarchii domowej wszyscy mieli rozpromienione twarze i cieszyli się, że raz już przecie ujrzą w Jodłowej śliczną i dobrą panią.
Najstarszy stangret pieszczotliwie splatał długą grzywę ulubionego jej wierzchowca, Pegaza; ogrodnik całe dwie godziny wysilał swój smak i umysł na ustawienie wazonów strojących ganek; kucharz łamał sobie głowę nad wynalezieniem nowego sposobu urządzenia pasztetu, a stary, siwy Ignacy, kamerdyner kasztelanica za młodych jego jeszcze lat, przechadzał się po salonach, zdmuchywał298 pyłki ze stołów, po raz setny ocierał lustra i poprawiał symetrią rozstawionych wszędzie bukietów.
Gdy zmrok zapadać począł, pan Dembowski, w świątecznym ubraniu, zapalił fajeczkę i wyszedł na ganek swego mieszkania, a trzy jego jasnowłose córki, w niebieskich, wykrochmalonych perkalikach, zaczęły się przechadzać za jodłami i żelaznym otoczeniem dworskiego dziedzińca, chcąc tego dnia jeszcze, choć przelotnie, choć wysiadającą z powozu zobaczyć panią Klotyldę.
Zmrok zapadł już zupełny; stary sługa pozapalał w salonach lampy i kilkoramienne świeczniki, oświecił przedpokój i u stropu podjazdowego ganku zawiesił latarnie. Gdy spełnił tę ostatnią czynność, wszedł na ganek pan Dembowski.
– A cóż, Ignacy! – ozwał się grubym swoim basem – pani nie przyjeżdża, mosanie tego, co?
– Przyjedzie – odpowiedział stary – już kiedy napisała, że przyjedzie, to przyjedzie.
– Prawda, że ona bardzo akuratna, mosanie tego.
– Rychtyk, jak zegarek. Co w tym, to poszła po ojcu; już kiedy, bywało, co powie, to jak amen w pacierzu, choćby pioruny biły, tak musi być299 i koniec.
Z dala łagodny wietrzyk wiosenny przyniósł odgłos pocztowego dzwonka.
– Ot, jedzie! – zawołał Dembowski i zaczął nasłuchywać300.
– Jedzie! – zawtórował sługa i słuchał także.
Ale im bardziej zbliżał się dzwonek, tym większy wyraz rozrzewnienia zalewał twarz starego Ignacego. Słuchał i mrugał oczyma301, posłuchał jeszcze i zagryzł siwego wąsa.
Dzwonek był tuż, tuż, blisko bramy. Ignacy skrzywił się potężnie i wierzchem ręki pociągnął po zwilgotniałych oczach.
Dembowski patrzył na niego i zaśmiał się swoim rubasznym, głośnym śmiechem.
– A cóż to, mosanie tego! – zawołał – cebuli powąchałeś, Ignacy, że ci łzy płyną z oczu?
– Oj, nie cebuli powąchałem, ale stare czasy przypomniałem – odparł Ignacy. – Przecież to ja jej ojca na ręku nosiłem i ją widziałem w kołysce, i trumnę nieboszczki pani het tam, na górę niosłem. Ja jej nigdy nie mogę widzieć bez łez; taka to już moja natura.
– A ja znów – odpowiedział dzierżawca – jak patrzę na panią Warską, to mi wszystkie uśmiechy z serca na usta lezą, mosanie tego. Taka śliczna! taka miła! Ej, Boże odpuść… nie dziwić się tym ludziskom, co to tam za nią na wielkim świecie łby tracą!
– Ej, tracą, tracą! co tam302 tracą! – nierad z tej wzmianki zamruczał Ignacy. – Czy to właśnie wierzyć ludzkim plotkom? Kto miał łeb, to go nie stracił, a kto miał tylko połowę, to i niewielka szkoda. Co to tracą! jak tracą! A żeby i tracili, czy to jej wina? czy ona może im zabronić, czy co? Ot, piękna i dobra jak anioł, i kwita!
Nadjeżdżający powóz przerwał gderanie Ignacego, który ujmował się za dobrą sławą swej pani. W bramę wjeżdżała sześciokonna kareta i szybkim kłusem podjechała pod ganek. W mgnieniu oka Ignacy otwierał już drzwiczki powozu, a pan Dembowski, z barankową czapką w ręku, stał na pierwszym schodzie303 ganku.
Z powozu wysiadła pani Warska, w czarnej sukni i kapeluszu z czarną koronkową zasłoną, a za nią wyskoczyła jej ulubiona i nieodstępna sługa Marylka.
Wysiadając, Klotylda uśmiechem i skinieniem głowy powitała Ignacego, potem, ujrzawszy dzierżawcę Jodłowej, żywo postąpiła kilka kroków i, podając mu obie ręce, rzekła głosem, w którym dźwięczała serdeczna uprzejmość:
– Witam pana. Takem już zatęskniła do Jodłowej i do państwa tu wszystkich, żem przyjechała nareszcie i to na parę miesięcy.
Pan Dembowski poniósł do ust obie śliczne rączki, a ściskając je w swoich grubych i ciemnych dłoniach, zawołał:
– Witamy, witamy panią dobrodziejkę! ho304, ho, ho! mosanie tego!
W miejscu, gdzie między oranżerią i domem przerzedzały się nieco gałęzie jodłowe, zza niskiego otoczenia wyglądały na dworski dziedziniec trzy jasnowłose, o rumianych policzkach głowy i śród zmroku błyskały błękitne perkaliki trzech córek pana Dembowskiego.
– Czy widzisz, czy widzisz ją? – szeptała najstarsza Elżunia, przechylając się na wszystkie strony, aby lepiej ujrzeć panią Warską.
– Widzę, widzę! – odszepnęły dwie inne.
– Ależ suknia! – szepnęła305 średnia, Antosia.
– Aż szeleści jak wiatr! – zauważyła najmłodsza, Magdzia.
– Patrz, patrz, jak pięknie idzie!
– Podała ojcu rękę.
– Nie, obiedwie306.
– Słyszysz, słyszysz, coś mówi!
– Ot, teraz światełko od latarni na twarz jej padło. A że piękna, to piękna!
– Jeszcze piękniejsza niż była w przeszłym roku.
– Ach, ten ojciec, zasłonił ją!
– O, znowu podaje ojcu rękę.
– Ot i poszła!…
– Szkoda!
– Jutro ją pewnie zobaczymy.
– W przeszłym roku była u nas, zdaje się, trzy razy.
– Nie, dwa, i to zawsze na chwilkę, bo pamiętasz, że mama zaraz po jej wyjeździe307 wyjechała z Magdzią na całe lato do ciotki Lipowskiej.
Rozmawiając w ten sposób, dziewczęta odeszły od ogrodzenia dworskiego dziedzińca i zaczęły przechadzać się przed gankiem swego mieszkania, wkoło dużego klombu z różanych i bzowych krzewów.
– Dziwna rzecz – ozwała się Magdzia – czemu pani Warska ciągle nie mieszka w Jodłowej? Tu tak pięknie! Mój Boże, gdybym308 ja miała taką Jodłową, nigdy bym jej nie opuszczała.
– Ej, co ty wiesz!309 – odpowiedziała Elżusia – czyś ty kiedy widziała wielki świat? Ja, jak byłam dwa miesiące w Wilnie u ciotki Kaczyńskiej, to widziałam z daleka, jak tam panowie pięknie kłaniają się i mówią, a panie zawsze w aksamitach i atłasach, ciągle tańczą, jeżdżą z wizytami, słuchają muzyki albo patrzą na teatr, i cóż dziwnego, że pani Warska, taka piękna, taka bogata, woli żyć na tym wielkim świecie niż w Jodłowej310.
– I cóż tam jej tak bardzo miłego daje ten wielki świat? – zarzuciła znów Magdzia.
– Bawi się dobrze i basta! – zadecydowała Antosia.
– Et, mnie bo się zdaje, że człowiek nie na to stworzony, żeby się bawił – szepnęła Magdzia.
– I cóż byś ty robiła, gdybyś była bogatą? – szepnęła Elżusia311.
– O, nie powiem, nie powiem! – ze śmiechem zawołała Magdzia.
– Czemu nie powiesz?
– Powiedz ty wprzódy, Elżusiu.
– Ja bym bawiła się jak pani Warska.
– A ty, Antosiu?
– Ja bym jednę część majątku oddała rodzicom i wam, drugą ubogim, a za trzecią nakupiłabym sobie tyle czekoladowych cukierków, żeby mi na całe życie wystarczyło.
– Ha, ha, ha!312 – zaśmiały się siostry.
– A ja anibym się bawiła
, anibym czekolady nie nakupiła – rzekła Magdzia.
– A cóż byś zrobiła?
– Nie powiem, bo będziecie się śmiały.
– Nie będziemy, tylko powiedz, powiedz!
– No, to już powiem, nie śmiejcie się ze mnie. Oddałabym wszystko panu Lucjanowi.
– Panu Dolewskiemu? – zawołały siostry – a tobież, Magdziu, skąd on do głowy przyszedł?
– Ot, tak! ni stąd, ni zowąd – odparło dziewczę – może od tej gwiazdki, co nad naszym domem świeci, może od tej jodły, co nad nami szumi. Alboż to on pierwszy raz przyszedł mi do głowy?
– Ej, Magdziu, Magdziu! – pogroziła starsza siostra.
– No i cóż w tym złego?
– Już to ja dawno spostrzegam, że ty się zakochałaś w panu Lucjanie.
– Ej, zakochałam to nie; ale on taki dobry! – odrzekła Magdzia, cała płonąc rumieńcem.
– To prawda, a jakie ma piękne oczy! – zawtórowała Antosia.
– Tak, ale czyż to on patrzy na nas? – zauważyła Elżusia.
– Alboż to koniecznie trzeba, żeby zaraz i patrzył – zarzuciła najmłodsza. – Wiadomo, że my jesteśmy biedne wiejskie dziewczęta, w domu wychowane, że nic nie umiemy, nic nie znamy. O czymże on będzie z nami mówił i dlaczego miałby się nami zajmować, kiedy jemu czego innego trzeba? Ale zawsze można przyznać, że takiego dobrego i miłego człowieka jak on chyba nie ma na świecie.
– Ach, wiecie, co mi przychodzi do głowy? – zawołała Elżusia – jak on pozna panią Warską i pani Warska jego…
– To i cóż będzie?
– To się pewno pokochają.
– A może… – bardzo cicho szepnęła Magdzia.
– A to by szkoda było pana Lucjana – rzekła Antosia.
– A toż czemu? owszem, śliczna by z nich dwojga była para.
– Ej, alboby to pani Warska wyszła za niego? – rozumowała dalej Antosia. – Prawda, że jest piękny, dobry i rozumny, ale biedny, i to tylko ma, co zapracuje, a ona bogata i mówią ludzie…
– Cóż tam ludzie mówią?
– Że okrutna z niej bałamutka.
– A mnie się zdaje – rzekła Magdzia – że choć pani Warska i bogata, i, jak mówią, bałamutka, dlatego pana Lucjana pokochać może.
– A cóż byś ty na to powiedziała, Magdziu? – figlarnie spytały siostry.
Magdzia milczała przez chwilę, aż odrzekła:
– Jeżeliby pan Lucjan był przez to szczęśliwy, poszłabym piechotą do Ostrej Bramy podziękować Matce Boskiej.
– Panienki! panienki! proszę na kolacją! – zawołała służąca z fartuchem u pasa i w chustce na głowie, niosąca przez dziedziniec z kuchni ku gankowi wielką salaterkę, z której rozchodził się zapach zawijanych zrazów.
Panienki szybko pobiegły ku domowi, bo wiedziały, że ojciec nie lubił czekać i gdy mu się to kiedy zdarzyło, gderał straszliwie.
Zaledwie weszły do jadalnego pokoju, w którym koło nakrytego i jedną świecą oświetlonego stołu stały proste, czerwono malowane krzesła, z innych drzwi wszedł pan Dembowski.
– Cicho, dziewczęta! – rzekł313 – matka niezdrowa, położyła się.
– A co to mamie? – zawołała Magdzia, biegnąc już ku drzwiom pokoju matki.
– Nie idź tam, mosanie tego, może zasnęła. Przeziębiła się widać i dostała bólu głowy i dreszczów.
– Już to mama od kilku dni nie jest zdrowa – zauważyła Antosia.
I posmutniałe nieco dziewczęta zasiadły z ojcem do wieczerzy; niemniej jednak z wiejskim i młodym apetytem zmiatały z półmisków i salaterek zrazy zawijane i kaszę gryczaną314 ze szwedami.
Kilka chwil przedtem pani Warska, po chwilowej rozmowie na ganku z dzierżawcą swoich dóbr, powiedziała mu grzeczne: „Do jutra!” i wbiegła do oświetlonego wnętrza swego domu.
Wnętrze to odpowiadało wytwornością i smakiem zewnętrznej stronie jodłowskiego dworu. Piękna dziedziczka z dużych, ozdobnych sieni weszła do obszernej sali jadalnej, której kilka okien wychodziło na dziedziniec. Między tymi oknami, w wąskich złoconych ramach, powprawiane były w ścianę lustra od sufitu do posadzki; przeciwną ścianę całkiem prawie okrywały portrety przodków pani Warskiej. U okien nie było firanek ani kwiatów, lecz tylko pod każdym z nich, na marmurowych podstawach widać było wielkie etruskie wazony albo posągi niosące na głowach kosze owoców, a w rękach czary i wieńce. W środku sali stał starożytny stół rzeźbiony z orzecha, a wkoło niego również staroświeckie i rzeźbione, o wysokich poręczach krzesła. Posadzka cała pokryta była kobiercem o arabeskach ciemnych barw, a między portierami otwierało się dwoje wąskich a wysokich jak okna i także bogato rzeźbionych drzwi.
Drzwi te prowadziły do dwóch salonów. Pierwszy z nich, duży, o kilku oknach wychodzących na ogród, zastawiony był sprzętami pamiętającymi kasztelańskie czasy. Stały tam kanapy i fotele à la Louis XV, białe, z wyzłacanymi brzegami, obite pąsowym aksamitem, o złotych, szerokich fręzlach315; stoliki marmurowe, na których barwiły się mozaikowane rajskie ptaki i bukiety; u okien wielkie brązowe jastrzębie w dziobach utrzymywały pąsowe aksamitne firanki zdobne złotą fręzlą316; na ścianach wisiało kilka obrazów o ciemnym tle i szerokich, złoconych ramach. Posadzka bez kobierców, poprzerzynana czarnymi dębowymi kwiatami lśniła się jak szkło; u sufitu wisiał wielki pająk, drżąc kryształowymi ozdobami.
Drugi salon mniejszy był i całkiem już nowożytny. Zdobiły go miękkie kozetki i głębokie, paliowym atłasem pokryte317 fotele, konsole marmurowe ze zwierciadłami i pięknym zegarem, lekkie atłasowe firanki u okien i drzwi i wielkie, kunsztownie wyrabiane kosze pełne kwitnących krzewów.
Z tego drugiego salonu jedne drzwi prowadziły do biblioteki, w której parę tysięcy tomów poustawiano w rzeźbionych i oszklonych szafach; drugie wiodły do niewielkiego pokoju, o szerokich szklanych drzwiach wychodzących na ganek do ogrodu318. Pokój ten urządzony został przez samę już panią Warską i był ulubionym jej miejscem w Jodłowej, a kto wchodził doń, mógł sądzić, że magiczną siłą jakąś na Daleki Wschód został przeniesiony.
Ściany pokoju tego były całkiem okryte grubą, ułożoną w szerokie fałdy materią wschodnią, wyrabianą w barwne arabeski i koła; fałdy te pokrywały i sufit, tworząc rodzaj okrągłego sklepienia i schodząc się w wielką różę, od której spuszczała się szafirowa lampa. Wkoło ścian biegły bardzo niskie otomanki, okryte wschodnimi kobiercami i poduszkami; na posadzce leżał podobnyż kobierzec; w dwóch rogach pokoju stały sięgające sufitu zwierciadła; w dwóch innych w spiralne kolumny ustawione były wazony z kwiatami, a spoza ich gałęzi wychylały się szafirowe także lampy. Materia pokrywająca sufit i ściany tworzyła zarazem zamknięte portiery u dwojga drzwi, z których jedne prowadziły do mniejszego salonu, inne do sypialni pani Warskiej.
Jak wschodni gabinet grubą wschodnią materią, tak sypialnia ta ściany i sufit pokryte miała fałdami białego, przezroczystego muślinu. Między nimi stały kanapki, fotele, łóżko, małe biurko z przyborami do pisania, toaleta z ogromnym zwierciadłem i niskie, kołyszące się krzesła. Na marmurowym kominku widać było zegar alabastrowy i takąż lampę, a naprzeciw łóżka, półukryta w fałdach draperii, wisiała wyborna kopia Madonny Sykstyńskiej319.
Klotylda szybko przeszła przez salę320 jadalną i dwa oświetlone salony i zatrzymała się we wschodnim gabinecie, u którego stropu321 paliła się szafirowa lampa. Zdjęła kapelusz i okrycie, oddała je Marylce i, zbliżywszy się do zwierciadła, wyjęła z włosów utrzymujący je grzebień. Strumień długich, grubych warkoczy322 opłynął jej ramiona i stan.
We drzwiach, w pełnej uszanowania postawie, stał Ignacy.
– Czy jaśnie wielmożna pani każe podać sobie wieczerzę? – zapytał.
– Dziękuję ci, Ignacy – rzekła, zsuwając z czoła opadające włosy – będę tylko piła herbatę. Marylka mi ją poda.
Stary kamerdyner skłonił się i miał wyjść.
– Pogaś światła w salonach – rzekła, podchodząc doń, Klotylda – widziałam już, że wszystko jest w porządku i wybornie utrzymane, i dziękuję ci za to, mój poczciwy.
Ignacy z jedną ręką podniesioną w górę, dla podtrzymania portiery, stanął jak wryty na te słowa; na twarzy jego znowu zagrało rozczulenie. Stał i patrzył na nią przez chwilę, aż wreszcie wyjąknął:
– Chwała Bogu, że jaśnie wielmożna pani przyjechała już do nas.
Klotylda zbliżyła się i drobną rękę położyła na jego ramieniu.
– Tracisz widzę pamięć, mój stary – rzekła z uśmiechem – zapomniałeś, że nie lubię, kiedy poczciwy sługa mego ojca i dziada nazywa mnie jaśnie wielmożną panią.
Było to zbyt wiele dla serca starego kasztelańskiego sługi; obu dłońmi pochwycił rękę Klotyldy i poniósł ją do ust.
– Moja droga, dobra pani! – wyszeptał.
– A jakże tam ma się żona twoja? – spytała Klotylda – a wnuczka twoja, Franusia, która w przeszłym roku za mojej tu bytności za mąż wyszła, czy zdrowa i szczęśliwa?
– Żonisko zdrowe, ale biedna Franusia…
No cóż?
– Mąż jej, który, jeśli pani pamięta, był leśnikiem u pana M., stracił miejsce i teraz w biedzie oboje, a już i dziecko jest.
– O, toś ty już pradziadunio – zaśmiała się Klotylda. – A za cóż mąż Franusi stracił miejsce? czy pije może albo niepoczciwie służy?
– Oj nie, pani!323 trzeźwy to i poczciwy człowiek, tylko że go sobie rządca pana M. nie spodobał.
– No, kiedy tak, to zaradzimy temu i znajdziemy mu lepsze jeszcze miejsce niż to, które utracił. A dziecko ich czy już ochrzczone?
– Nie jeszcze. Urodziło się przed tygodniem.
– A przyjmiecie mnie za matkę chrzestną?
Tu Ignacy znowu poniósł do ust rączkę swojej pani.
– A teraz – rzekła ona – idź spać, mój poczciwy stary; musiałeś się dość namęczyć, przygotowując wszystko na moje przyjęcie. Już tu przy herbacie Marylka mi posłuży.
Skinęła z uśmiechem głową i odeszła, a Ignacy zniknął za opuszczoną portierą.
W jadalnej sali spotkało go dwóch nowo przyjętych na służbę lokajów.
– Cóż tam pani? – spytali kamerdynera – w dobrym humorze przyjechała, co?
– Niech ją Bóg błogosławi! – odpowiedział stary, któremu się w oczach łzy kręciły – to anioł!
W godzinę potem Marylka wynosiła ze wschodniego gabinetu srebrny przybór, z którego pani jej piła herbatę, i zapalała w sypialni alabastrową lampę.
– Idź spać – rzekła do niej Klotylda – rozbiorę się i położę sama.
Po odejściu Marylki powstała z otomanki, na której leżała, zbliżyła się ku drzwiom od ogrodu, otworzyła je i wyszła na ganek.
Noc była gwieździsta324, ciepła i cicha bardzo, wszystko już spało w Jodłowej. Łagodne tchnienie połączone z wonią kwitnących po klombach kwiatów owiało Klotyldę niby pocałunkiem powitania; nad głowami posągów zaszumiały jodły, a między zielenią mirtu i cyprysu błyskały białe wazonowe róże i kamelie.
Klotylda stała przez chwilę zapatrzona w ciemne, gwieździste325 sklepienie nieba, którego szczyty jodeł dotykać się zdawały, w posągi, w kwiaty… odetchnęła szeroko, obie ręce przycisnęła do piersi i rzekła:
– Jak tu pięknie! jak wonno! jak cicho!
Oparła głowę o gałęź i stała w milczeniu. W myślach jej przesuwać się musiały różne obrazy, bo po chwili szybkim ruchem wyciągnęła obie złożone ręce i szepnęła:
– Ojcze mój! matko moja! wyście tu żyli!
I zatopiona we wspomnieniach i rozmyślaniach, jakimi ją owiała Jodłowa, weszła do gabinetu, stanęła przed zwierciadłem i machinalnie zaczęła rozplatać swoje warkocze.
Po chwili uśmiech zaigrał na jej ustach; obejrzała się i rzekła do siebie:
– Ciekawam, jak się jemu spodoba Jodłowa!?
Rozplatała, splatała swoje włosy i owijała nimi głowę jak we wschodni turban, a potem przeszła do swej sypialni.
Alabastrowa lampa łagodnie oświecała wytworny ten pokój, zegar odzywał się z cicha jednostajnymi tętnami, a między fałdami326 muślinu, rozświetlona padającym na nią promieniem lampy, jaśniała twarz Madonny.
Ku niej skierowała się Klotylda, uklękła, złożyła ręce na piersiach i wzrok utkwiła w obrazie. Powoli wzrok ten łzą zachodził, pierś się podnosiła wzruszeniem, a usta roztwierały cichym, niedosłyszanym szeptem modlitwy.
– Przed Tobą, o Maryjo! modliła się327 matka moja przeczysta, do Ciebie ja, grzesznica, myśl moję posyłam. Z burz mego życia nietkniętą i ciepłą wyniosłam wiarę w Ciebie, o niepokalana! Teraz lepsza i czystsza niż kiedy klękam przed Tobą, niech328 przyszłość moja przeszłość odkupi. A Ty, Maryjo, pomagaj biednemu sercu mojemu, aby w spokoju i miłości spocząć już mogło!…
W kilka chwil potem zupełna cisza panowała w sypialni. Białe światło opromieniało ciągle twarz Madonny i drżący promień rzucało na uśpioną między fałdami muślinu Klotyldę. Owiał ją snadź329 spokój Jodłowej, bo spała cicho, jak dziecię, głowa jej, strojna w koronę z warkoczy, spoczywała na białej obnażonej ręce330, pierś lekkim oddechem podnosiła się spokojnie.
Zegar metalicznym dźwiękiem oznajmił północ, Klotylda poruszyła się, a uśpione i wpółotwarte331 jej usta cichym pytaniem wymówiły wyraz: „przyszłość?”.
W tej samej chwili zagasła na kominku paląca się lampa, ciemność332 zupełna ogarnęła pokój, a w dali, z głębi jakiejś starej jodły płaczliwie zajęczała złowróżbna sowa.