VIII. Burza w mętnej wodzie
Pewnego dnia
Aleksander Snopiński jechał z wizytą w sąsiedztwo swoją kawalerską najtyczanką i czterema końmi w lejce
. Najtyczanka była zawsze zgrabną i lekką, ale lakier spełzł z niej nieco i pordzewiały brązy; konie rosłe żyły, ale schudły i straciły fantazją; karmazynowe
i białe szale krakowskich chomontów zbrukały się, a na liberyjnym płaszczu furmana, obok srebrnego guzika z herbem, widniała dziura zszywana grubymi nićmi. W całym ekwipażu, jak w schudłej a butnie podniesionej twarzy pana znać było
pretensjonalność i – ruinę.
Grobla była wąska i zepsuta topniejącym śniegiem, najtyczanka posuwała się z wolna, nagle stanęła całkiem, bo koniom zajechała drogę – stacja pocztowa, w postaci matki pana pisarza z
Piasecznej. Z jednokonnego wózka rozległ się przed końmi głosik:
– Niech będzie pochwalony… a co tam słychać?
Potem wózek
skręcił się w stronę i, ciężko sunąc się po błocie, zatrzymał się tuż przy najtyczance.
– Niech będzie pochwalony – powtórzyła stacja pocztowa, zdejmując z twarzy kawał białego muślinu, służący za woalkę – moje uszanowanie
panu Snopińskiemu! dawno
nie miałam szczęścia widzieć pana dobrodzieja, a szkoda, że pan do nas nie przyjedziesz, u nas wielka nowina.
– Jakaż? – spytał obojętnie
Aleksander.
–
Nasza pani idzie za mąż!…
– Co? – zawołał
Snopiński i blade jego policzki pokraśniały nagłym rumieńcem; ale zmiarkował się po chwili i rzekł z niedowierzającym uśmiechem: – To być nie może!… – Stacja zaśmiała się i jęła opowiadać szczegóły rozwożonej przez siebie depeszy.
Aleksander słuchał, brwi jego ściągnęły się i zacisnęły usta; jak mógł najprędzej pożegnał gadatliwą kumoszkę, a gdy odjechał, zawołał na furmana: – Do
Piasecznej!
Spojrzał potem po swoim ubraniu i przekonał się, że było bardzo przyzwoitym do zamierzonej wizyty; od dawna nawykł był na co dzień nawet ubierać się wytwornie.
Jadąc, wołał często na furmana: „Prędzej!”, a do siebie powtarzał: „To być nie może!”. W końcu, spomiędzy grupy bezlistnych drzew, ukazał się piękny pałacyk.
Aleksander jednym skokiem przesadził balkon
Tu: ‘taras’. i wpadł do przedpokoju. Tam cicho było zupełnie; jeden tylko kamerdyner, siedząc przy kominku, czytał gazetę. Na widok wchodzącego powstał, ukłonił się z grzecznością sług wielkich domów, ale nie pośpieszył
zdjąć futra z przybyłego.
– Pani cierpiąca i nikogo nie przyjmuje – wyrzekł.
Aleksander ze zdziwieniem na niego spojrzał.
– Cóż znowu? – zawołał – powiedz pani, że to ja przyjechałem.
– Pani wyraźnie mi powiedziała, że nie przyjmuje nikogo – odpowiedział kamerdyner. –
Aleksander pobladł i spuścił wzrok; stał
tak przez chwilę, namyślając się, w końcu skinął głową lokajowi i wyszedł. W parę sekund najtyczanka wytoczyła się z bramy dziedzińca, a kamerdyner najspokojniej czytał znowu gazetę przy ogniu kominka. W tydzień potem na drodze między
Niemenką a
Piaseczną znowu toczyła się najtyczanka
Snopińskiego, ale tym razem twarz jadącego była silnie wzburzoną, malował się na niej gniew, żal, upokorzenie. Przez upłynione kilka dni otrzymał on nie jednę
już, ale mnóstwo komunikacji pocztowych i telegraficznych, a wszystkie brzmiały jednogłośnie:
pani Karliczowa za mąż idzie! Słowa te, wymawiane ustami kumoszek i rezydentów, brzmiały w jego uszach jak zjadliwe syczenie żmii, kłuły
mu piersi tysiącem drobniutkich kolców. I dziwna rzecz, wydało mu się, jakoby wówczas kochał
panią Karliczową szalenie, namiętnie, jakoby tracąc ją, tracił wszystko. I wyszły mu z pamięci
wszystkie inne a liczne kobiety, którymi w jej domu nawet zajmował się był, to tydzień, to dzień, to godzinę, a przed oczyma jego stała
ona jedna, ona z ogniem w czarnych oczach, z uśmiechem na koralowych ustach, w błękitnym salonie, między sprzętami okrytymi aksamitem, oparta o marmurową konsolę, taka piękna, taka
bogata!… Gdy zostawał samotnym, wołał do siebie: „Ależ ja ją kocham, kocham!
i ona miałaby wyjść za mąż i wyjechać z tych stron! i miałbym nigdy już jej nie widzieć
i nigdy nie być w tej cudownej
Piasecznej, gdzie oddychałem takim powietrzem, jakiego nigdzie tu nie znajdę!”.
Uderzył się w czoło z rozpaczą i płakał.
Znowu jechał do
Piasecznej i znowu biały gotycki
pałacykPałacyk zbudowany zapewne na początku XIX w., w popularnym wówczas stylu neogotyckim. Moda na gotyk w architekturze, która panowała do siódmej dekady stulecia, wiązała się z bogactwem i snobizmem: „W gotyckim stylu budowli, znamiennym dla architektury okresu romantyzmu i traktowanym jako synonim romantycznej malowniczości, znajdzie też pisarka odpowiedni typ rezydencji dla swych negatywnych bohaterów” (A. Narolska, Przestrzeń „upodrzędniona”…, s. 121) błyszczał przed jego oczyma śród rozłogu szarej równiny, pod
szarymi obłokami, które wisiały nisko nad pąsowym dachem wieżyczki. Gdy podjeżdżał, uderzyła go cisza panująca w tym tak ciągle gwarnym wprzódy mieszkaniu. Zza jasnych gotyckich okien widać było ciężkie firanki, nieporuszane niczyją ręką; w
jednym z nich stało, jakby zadumane, drzewo kamelii pokryte białym kwieciem.
Aleksander wszedł do przedpokoju; u kominka, jak przed tygodniem, siedział kamerdyner i czytał gazetę. Zdawałoby się, że od onego czasu nie ruszył się z miejsca.
– Pani nie ma w domu — rzekł, z wolna powstając i kłaniając się z jednostajną grzecznością.
– Dokąd wyjechała? – spytał
Aleksander.
– Nie wiem – odparł sługa.
– Czy prędko wróci?
– Nie wiem.
Snopiński wybiegł z przedpokoju ze wzburzeniem na twarzy, rzucił się na najtyczankę i zawołał na furmana
: „Ruszaj!”. Konie ruszyły z miejsca,
Aleksander raz jeszcze podniósł oczy na okna
pałacu i zbladł śmiertelnie. W jednym z okien, między białymi kwiatami kamelii, ujrzał piękny profil twarzy
pani Karliczowej. A więc była w domu i nie chciała go widzieć, i pokazała się w oknie, aby wyraźnie dać mu to do zrozumienia. O wstydzie! o rozpaczy! Z bramy dziedzińca
Piasecznej Aleksander wyjechał z twarzą pochyloną na dłonie, z palcami rozpacznie wpuszczonymi we włosy. Ujechawszy z pół wiorsty, obejrzał się raz jeszcze: pałacyk widniał z daleka biały, a piękny
promień słońca, przeniknąwszy chmury, złotawo oświecał pąsowy dach wieżyczki i szczyty wyniosłych drzew rozległego ogrodu i parku.
Piaseczna stanęła w tej chwili przed oczyma
Aleksandra w postaci utraconego raju…
Tego dnia, wróciwszy do domu,
Snopiński zamknął się w swoim pokoju i słychać było, jak przez noc całą przechadzał się niespokojnym krokiem. Nazajutrz usiadł do stołu z
Wincunią; siedzieli oboje naprzeciw siebie bladzi i milczący, bardziej podobni do cieniów niż
do ludzi. Nie mówili do siebie, unikali się nawet wzrokiem, a jeśli wypadkiem oczy ich spotkały się z sobą, wnet odwracały się w inną stronę i tkwił w nich dziwny wyraz. W oczach
Wincuni była gorycz i boleść, w oczach
Aleksandra tłumiony gniew, niesmak i rozdraźnienie.
Któż by wówczas, patrząc na nich, poznał w nich młodziuchną, rozkochaną parę, wiodącą rej na onej adampolskiej zabawie? Policzki
Wincuni schudły, a zza wielkiej ich bladości przebijały się plamy gorączkowego rumieńca; oczy jej zapadły, często wpatrywały się uparcie
w jeden punkt, jakby szukając wzrokiem czegoś, co zniknęło; kaszlała. Z twarzy
Aleksandra spełzła bez śladu młodzieńcza świeżość, która go tak powabnym czyniła, a zastąpiła ją mętna, ciemnawa cera, w której wprawne oko z łatwością by wyczytało ślady
niszczącego życia; oczy jego, tak ogniste dawniej, przygasły i błąkał się w nich cierpki wyraz ironii, moralnego znużenia.
Milcząc, wstali od stołu, podali sobie ręce, jakby ze zwyczaju, i dotknęli wzajemnie końców swoich palców, potem odwrócili się od siebie i każde z nich z wolna i w milczeniu udało się do swego pokoju.
Nad wieczorem
Aleksander wyjechał z domu, całą noc przepędził w
X… na sali i wrócił nad ranem, z wielkim trzaskiem drzwi otwierając,
łając z hałasem sługi, a w drodze do swej sypialni zataczając się i chwytając za sprzęty i ściany…
Na sali spotkał był dwóch czy trzech kolegów, przegrał do nich w karty ostatnie sto rubli, które wziął dniem przedtem za sprzedane zboże, i zafundował kilka butelek szampana… Pijąc, przyśpiewywał do towarzyszy:
„Na frasunek dobry trunek!”.
Minęło znowu parę tygodni. Pewnego ranka
Aleksander wyszedł ze swego pokoju, bledszy jeszcze i chmurniejszy niż
zwykle, kazał zakładać konie i, siadając do najtyczanki, rzekł furmanowi:
– Do
Piasecznej!
Raz jeszcze jechał do
Piasecznej! w przeciągu upłynionych dwóch tygodni przekonał siebie, że jest ofiarą strasznej a zawiedzionej namiętności. Drżał na myśl, że nigdy już nie ujrzy tych wielkich czarnych oczu
pani Karliczowej, które mu jak promieniste gwiazdy przyświecały od lat kilku; że nigdy nie będzie wstępował na marmurowe wschody jej balkonu, nigdy nie znajdzie się w salonach oświetlonych kryształowymi pająkami, napełnionych szelestem jedwabnych sukien i szmerem wpółcichych rozmów; nie będzie słuchał duetów i kwartetów z arii włoskich; nie poda ręki do stołu żadnej strojnej a wyniosłej hrabinie itd. Będzie musiał odtąd ograniczać się na szlacheckich swych znajomościach, na mieszkaniach zastawionych jesionowymi sprzętami, pamiętającymi
króla Batorego, zapełnionych łysymi dzierżawcami i hreczkosiejami, prawiącymi o urodzajach i gospodarskich machinach, rumianymi
szlachciankami w różowych sukniach, które będą z nim zagajały rozmowę sentymentalnym frazesem: „Budzę pana… w kolorze różowym!”
Rozrywka znana od czasów staropolskich pod nazwą „gra w zielone”; wiosenną porą należało mieć przy sobie zielony listek, a gdy zagadnięty nie mógł go okazać, musiał wykupić się jakimś fantem (często pocałunkiem). Zob. W. Kopaliński, Słownik mitów i tradycji kultury, s. 1334.. Zakrywał oczy przed tą straszną perspektywą, a furie złości porywały go na los za to, że nie uczynił go milionerem, hrabią lub księciem, ale
że przez ród i brak majątku zamknął go w sferze… w sferze, którą gardził, z której szydził w duchu, a na której
miał poprzestać; bo jedyne drzwi, przez które dotąd wolno mu było wejść w świat zbytku i wytworności, zamykały się przed nim, bo
jedyne okno, przez które patrzył na to, do czego rwały się bezładne i rozmarzone władze jego ducha, zasuwało przed nim zasłonę, spuszczoną tą samą ręką, która ją przed nim otworzyła, otworzyła kiedyś, kiedyś
w tych jasnych latach, w których pełną piersią połykał to wonne, upajające powietrze, jakie potem stało się potrzebą jego życia…
I znowu stawała mu przed oczyma
cudowna pięknością i bogactwem postać kobiety, w powłoczystej aksamitnej sukni,
z koralami w kruczych włosach, uśmiechnięta do niego. Tak, ona
kiedyś uśmiechała się do niego… przypomniał sobie ów wieczór, w którym o zmroku klęknął przed nią, złożoną na sofie budoaru… i przypomniał sobie to mnóstwo
złotych chwilek, które jak roje ogników nocnych krążyły nad ich zbliżonymi ku sobie głowami… znikały i
zapalały się znowu. Przypomniał sobie, jak w pewnych epokach znajomości jego z
piękną kobietą pełne zazdrości spojrzenia mężczyzn spadały na jego twarz; podniósł się wtedy w oczach kobiet idących za panią
Piasecznej jak za swą gwiazdą przewodnią… jak niedawno jeszcze wyniosła i prześliczna hrabianka prosiła go po francusku, aby obok niej usiadł przy stole; jak
grał w
kommersa, siedząc pomiędzy hrabią z jednej strony a młodą jakąś milionerką z drugiej… Przypomniał sobie to wszystko, porwał się z miejsca i pojechał znowu do
Piasecznej.
Tym razem, wjeżdżając na dziedziniec
pani Karliczowej, ujrzał pod stajnią obłocony snadź
podróżą piękny koczyk, od którego służba odprowadzała cztery rosłe piękne konie.
– Są goście! – pomyślał – nie będzie mogła przecie powiedzieć, że nie jest w domu lub nie przyjmuje nikogo… a gdybym tylko ją zobaczył… gdybym mógł z nią pomówić… – Wszedł do pokoju i zobaczył kamerdynera rozmawiającego pod kominkiem z obcym jakimś lokajem, ubranym w ciemną i surową liberią.
Ujrzawszy wchodzącego, kamerdyner zwrócił się z niezmiennym swym ukłonem i wyrzekł:
–
Pani nie przyjmuje.
– Jak to! – zawołał
Snopiński – przecie ma gości, widziałem czyjś powóz pod stajnią!
– To
narzeczony pani, pan Kalikst N. Lapsus autorski lub redakcyjny: wcześniej bohater był Kalikstem K., przyjechał przed godziną – bardzo spokojnie odpowiedział kamerdyner i miał już odwrócić się do kominka, przy którym ogrzewał ręce, gdy nad samą jego głową zatętnił silnie pociągnięty z głębi mieszkania dzwonek.
– Pani mię wzywa – rzekł sługa i dodał: – chciej pan zatrzymać się przez chwilę.
Snopińskiemu w oczach ćmiło się i w uszach szumiało; stał oparty ręką o żelazną krawędź kominka. Po chwili kamerdyner szeroko drzwi od jadalnej sali otworzył i, uchylając się z progu, wyrzekł z ukłonem:
– Pani prosi.
Snopiński wszedł w głąb mieszkania. Tu więcej jeszcze niż na zewnątrz pałacu uderzyła go cisza panująca w całym domu. Tam, gdzie dawniej brzmiała ciągła muzyka fortepianu, rozlegały się wesołe rozmowy i śmiechy, gdzie
sprzęty zdawały się razem z ludźmi żyć i ruszać, zmieniając wciąż miejsce i ustawiając się w ten elegancki nieład, jaki panuje w licznie uczęszczanych salonach, teraz panowało milczenie, przerywane tylko metalicznym tętnem wielkiego zegara. Kryształowe ozdoby pająków zwieszały się nieruchomo, odzwierciedlając
w sobie błękitne i purpurowe barwy mebli, które wszystkie stały w porządku, objęte, zda się, tą samą ciszą, która cały pałac zaległa. Ani z przedpokoju, ani z dalszych mieszkań licznej wprzódy służby najmniejszy gwar nie dolatywał.
Snopiński przeszedł salę jadalną i dwa inne salony i zatrzymał się w niewielkim saloniku, dotykającym do budoaru
pani Karliczowej. Drzwi od budoaru
tego przysłonięte były całkiem szafirową portierą, takież firanki i obicia na meblach zapełniały cały pokój bladawą barwą, pięknie harmonizującą z żywymi kolorami kobierca zaściełającego posadzkę.
Aleksander stanął przy jednej ze zdobiących pokój konsoli i czekał. Po chwili dał się słyszeć w budoarze
szelest jedwabnej sukni, rozchyliła się szafirowa zasłona drzwi i przed
Aleksandrem, powłoczysto, jak zwykle, ubrana, stanęła
pani Karliczowa. Zebrał cały zapas śmiałości
swej i przytomności umysłu, przywołał na usta uśmiech i chciał wstać. Ale zaledwie wzrok jego upadł na twarz pani domu, uśmiech zamarł mu na ustach i zatrzymał się o parę od niej kroków
Nielogiczna sekwencja ruchów Aleksandra: chce wstać, pomimo że wcześniej nie siadał, a następnie zatrzymuje się, pomimo że nie wstawał..
Twarz
pani Karliczowej nosiła taki wyraz, jakiego dotąd u niej nie widział: był
on dziwnie poważny a zarazem łagodny, tkwiła w nim duma, połączona z pewnym rodzajem smutku.
–
Panie Snopiński – ozwała się
piękna wdowa, stając naprzeciw
młodego człowieka i śliczną swą rękę opierając na stole – dwa razy nie przyjęłam pana, bo nie chciałam go widywać więcej; ale ponieważ pan trwasz w chęci odwiedzania mię, uznałam za lepsze rozmówić się z panem.
W głosie jej nie było najmniejszej szorstkości ni ironii, był on bardzo poważny, ale zarazem łagodny i nieledwie uprzejmy.
– Pani… – zaczął
Aleksander.
– Uznałam za słuszne rozmówić się z panem – przerwała
pani Karliczowa – bo czuję się względem pana winną i pragnę, o ile zdołam, winę moję naprawić
. Stosunek, jaki zachodził między nami, był sztucznym i niewłaściwym; jam go to zawiązała, jam pociągnęła pana do domu mego i do siebie, dlatego tylko, że mię to bawiło i rozrywało, wtedy gdym się nudziła.
Snopiński poruszył się żywo.
– Nie przerywaj mi pan – mówiła dalej
pani Karliczowa – jakkolwiek ostrą będzie prawda, którą mam powiedzieć panu, niemniej jednak powiedzieć ją nakazuje mi sumienie, tym bardziej że w całej sprawie więcej jest winy mojej niż pana, a więc przykrość, jaką panu sprawię, okupioną zostanie własnym moim upokorzeniem. Tak,
panie Snopiński, bawiłam się panem
, jakby czymś, co mi się podobało z powierzchowności, co dogadzało moim zachciankom. Bawienie się to wywierało bardzo szkodliwy wpływ na pański charakter, na pańskie życie; alem ja o tym nie myślała. Teraz, gdym
się zastanowiła nad tym, postanowiłam przerwać tę zabawę, grzeszną z mej strony, lekkomyślną z pańskiej, i dlatego widywać się z sobą więcej nie możemy.
Aleksander podniósł twarz bladą i zmienioną i stłumionym głosem zawołał:
–
Matyldo! przypomnij sobie…
Nie dokończył,
pani Karliczowa wyprostowała się dumnie i cofnęła o parę kroków:
– Panie! – wyrzekła z wolna – minęła bezpowrotnie pora, w której miałeś prawo tak się do mnie odzywać. Posłuchaj pan: widzisz w tej chwili przed sobą nie dawną znajomą swoję
, ale całkiem inną kobietę. Życie moje przecięło się na dwie połowy. Byłam złą i lekkomyślną, odtąd mam być czystą i poważną. Odmianę tę we mnie, cudu tego dokazała sama miłość szlachetnego człowieka, którą teraz dopiero oceniłam i przyjęłam. Niedawno zajrzało mi w oczy widmo nędzy, tak straszne dla kobiety mego stanu i moich przyzwyczajeń; wobec niego spojrzałam w przyszłość mą i na siebie, osądziłam się według mojej wartości i wyszlachetniałam. Oprócz tego jeszcze pokochałam prawdziwie po raz drugi dopiero w mym życiu i po raz ostatni. Inne uczucia moje nie były godne tej nazwy, były to tylko kaprysy, fantazje wyobraźni
, chwytane dla zabawy, rozrywka, nic więcej.
Zmieniłam się tedy zupełnie, a opowiadam to panu dlatego, aby mieć prawo podać panu rękę, abyś się także odmienił. Wierz pan memu doświadczeniu, że życie lekkomyślne i grzeszne strasznymi skutkami musi koniecznie odbić się w przyszłości. Jam uniknęła skutków tych dzięki zacnemu człowiekowi, który mi podał dłoń wytrwałości, gdy powstać pragnęłam; pan nie unikniesz ich, skoro sam im nie zapobiegniesz. Podaję panu tę radę, pragnąc choć w części naprawić zło, jakie
wyrządziłam; bo czuję, wiem, że atmosfera, którą pan znajdowałeś
w moim domu, była dlań bardzo niezdrową. Życzliwą pozostanę panu na zawsze, ale ponieważ postanowiłam otaczać się tylko takimi ludźmi, których bym prawdziwie szanować mogła, widywać się będziemy wtedy chyba, gdy pan pracowitym i uczciwym życiem zasłużysz na szacunek i mój, i tego, który wkrótce zostanie moim mężem. A teraz żegnam pana i życzę mu najszczęśliwszej przyszłości.
To rzekłszy, życzliwie skinęła głową i odeszła. Gdy rozchyliła portierę budoaru
, przed oczyma
Aleksandra mignął w głębi pokoju profil pięknej męskiej twarzy, pochylonej nad trzymaną w ręku książką. Poznał pana
Kaliksta N., którego wprzódy widział już parę razy.
W oczach
Aleksandra pociemniało, nogi drżały pod nim; szelest jedwabnej sukni odchodzącej kobiety szumiał mu w uszach rażącym świstem, ciche tętna zegaru uderzały mu w mózgu niby stukiem tysiąca młotów. Wszystkie demony gniewu, obrazy, żalu i upokorzenia zerwały się w jego piersi i poczęły nią targać. Sam nie wiedział, jak przebiegł salony, rzucił się na swą najtyczankę i wyjechał z
Piasecznej.
Koła bryczki turkotały po ubitej drodze, drzewa przydrożne szumiały łagodnie, ale on w turkocie i szelestach słyszał nieustannie słowa wymówione przez
panią Karliczową: „Bawiłam
się panem!”…
Przed oczyma
jego przemknęły dwa kudłate małe bonończyki, bawiące się zwykle u stóp pięknej pani. Zdało mu się, że z nimi razem widział trzeciego, który skakał i kulki po kobiercu przewracał, a tym trzecim pokojowym pieskiem był – on. Stanęły mu jeszcze przed oczyma
cztery figurki chińskie, zdobiące kominek
pani Karliczowej, dziwacznie pomalowane, z wykrzywionymi komicznie twarzami, a które piękna pani zdejmowała niekiedy z kominka, pociskała sprężynę i gdy manekiny wystawiały języki, rozszerzały usta i
machały rękoma, śmiała się. Zdało mu się, że między owymi czterema chińskimi figurkami widział jeszcze piątą, a
tym piątym manekinem był – on.
Drżał cały z upokorzenia i wstydu, a w myśli jego wirowały nieustannie słowa
pani Karliczowej:
„Kiedy byłam grzeszną i lekkomyślną, zawiązałam z panem stosunek – mówiła
piękna kobieta – dziś stałam się poważną i szlachetną, a więc zrywam go”.
– O rozpaczy! – myślał – czymże
więc jestem i za co mię mają? Mogę stanąć przy grzesznych i lekkomyślnych, ale przy poważnych i szlachetnych dla mnie miejsca nie ma!
Ta kobieta, póki miała ochotę bawić się, trzymała mię w salonach swych jak bonończyka i chińską figurkę; gdy spoważniała, bonończyki, manekiny i ja staliśmy się jej zarówno niepotrzebnymi. Więc bezpowrotnie
już zostałem wyrzucony z tego pałacu, który był moim rajem!
Nagła jak błyskawica mózg mu przeszyła myśl, że cała okolica dowie się wkrótce o tym wyrzuceniu jego z miejsca, którym dotychczas tak się chlubił
.
– Śmiać się ze mnie będą! – krzyknęło mu przeraźliwie w mózgu i piersi – zazdroszczono mi, a teraz śmiać się będą ze mnie! – W tej chwili
furman jego odwrócił się twarzą do niego i poprawił coś około bryczki.
– Czego śmiejesz się, głupcze? – krzyknął nań
Aleksander.
Furman spojrzał nań wielkimi oczyma.
– Ja się wcale nie śmiałem, panie – odparł ze zdziwieniem. W istocie, nie śmiał się on, ale
Aleksandrowi wydało się, że widzi na ustach jego ironiczny uśmiech.
Jednokonny wózek rozminął się z najtyczanką;
Snopiński pewny był, że siedzący na nim, skulony śród słomy Żyd, ironicznie patrząc nań, uśmiechał się, i nienawistny wzrok cisnął na niewinnego Żyda. Dwie szlachcianki jakieś minęły go parokonną bryczką; obejrzały się za najtyczanką;
Aleksander w oczach ich najwyraźniej zobaczył szyderstwo i gwałtownie odwrócił się od szlachcianek.
Przycisnął rękoma
uszy, bo przydrożne drzewa chychotały mu nad głową i wróble, kręcące się po drodze, parskały śmiechem, i wrony, zwieszając się na gałęziach wierzb, zaglądały mu w oczy i szydersko krakały wyraźnie: wypędzony jak bonończyk! wyrzucony za okno jak chińska figurka! A gdy pod
gajem ukazał się szary i niski dworek
Niemenki, niby czarnoksięską siłą wywołany, stanął też obok niego obszerny, bogaty, wyniosły dwór
Piasecznej i oba mieszkania migotały w jego oczach rażącą sprzecznością. Zdawały się kłócić i porywać ku sobie, a mózg wierciła mu nieustannie myśl: Nędzna chałupa twoja, pałac
nie dla ciebie!… W nędznej chałupie życie ci przejdzie, w pałacu noga twoja nie postanie już nigdy.
Wjechał w bramę swego dziedzińca; widmo
bogatej
Piasecznej zniknęło, ale natomiast zobaczył w oknie bladą i zamyśloną twarz
Wincuni. Tuż przy niej zawisła postać wyniosłej hrabianki z klasycznym profilem i kamelią w ręku – hrabianki, obok której niedawno jeszcze siedział w
Piasecznej u stołu. Wzdrygnął się i z nienawiścią niemal odwrócił wzrok od bielejącej za szybą twarzy
żony. W mózgu mu szumiało: Ta prosta, wyblakła szlachcianka to twoja żona, hrabianka nie dla ciebie! Z prostą szlachcianką skuty jesteś na zawsze, hrabianki żadnej nigdy już nie ujrzysz! Albo jeżeli i ujrzysz – dodał głos jakiś syczący – zrobi
ona z ciebie dla rozrywki swojej bonończyka lub chińską figurkę!
Wyskoczył z bryczki i, nie widząc się z
żoną, wpadł do swego pokoju, zamknął się i rzuciwszy się na łóżko, płakał jak dziecko.
Co działo się z
Aleksandrem przez wieczór i noc całą, nikt widzieć nie mógł, bo nie otworzył on ni razu drzwi swego pokoju, ale widziano, że do samego ranka światło nie gasło w jego oknie.
Nazajutrz o dość wczesnej porze zapukano do drzwi zamkniętych;
Snopiński otworzył je i zobaczył na progu rudego
Żyda, który z ulubieńcem jego
Pawełkiem był w ścisłej przyjaźni.
– Czego chcesz,
Lejbo! obudziłeś mię!… – ofuknął go szorstko.
– Przepraszam pana – rzekł, wsuwając się do pokoju
Żyd – ale ja za interesem.
– Za jakim?
W odpowiedzi
Żyd sięgnął za chałat, wydobył z kieszeni brudny pugilares, a z niego kilka brudniejszych jeszcze a zapisanych kartek i rzekł:
– Przyszedłem przypomnieć panu o tym, co tu stoi.
I zabłoconym palcem pokazał kartki.
– Do diabła, mój
Lejbo! sam pamiętam o tym – zawołał, odwracając się,
Aleksander.
– Nu, ja tego nie widzę, żebyś pan o tym pamiętał, bo tu stoi, że rok temu pan miałeś mi wypłacić tysiąc rubli, które panu pożyczyłem, a do tego czasu jeszcze ten geszeft
nieskończony między nami.
Aleksander szerokimi krokami przeszedł się parę razy po pokoju.
– Nie mam teraz pieniędzy – rzekł, stając przed
Żydem.
– Nu, a co mnie do tego? mnie pieniądze potrzebne, ja kupuję żyto u pani hrabiny i muszę zapłacić.
– Poczekaj jeszcze parę tygodni.
– A skąd pan za parę tygodni weźmiesz pieniędzy, kiedy już wszystkie zboże u pana sprzedane? Pan tak prędko tych pieniędzy mieć nie możesz, a ja nie mogę czekać i pójdę z prośbą do sądu…
– To idź do stu diabłów, a mnie daj pokój! – krzyknął
Aleksander, pochwycił
Żyda za kołnierz, wyrzucił go za próg i drzwi na klucz zatrzasnął.
Potem zaczął biegać po pokoju.
– To istne piekło! – mówił do siebie. – Wszystko mię prześladuje! wszystko spiknęło się na mnie! Wczoraj zostałem jak pies wyrzucony za drzwi, dziś kredytorowie zaczynają się złazić… a będzie ich więcej wkrótce. Długów mam tyle co włosów na głowie… O, ja nieszczęśliwy! – Pochwycił się za głowę i biegał po pokoju.
– Uciekać! uciekać od pośmiewiska ludzkiego i od długów… Uciekać? ale gdzie? Do
rodziców! tak, do rodziców! wezmę od
ojca pieniędzy i wrócę, aby pospłacać długi! Wrócę? i po cóż mam wracać? Odkąd nie mogę bywać w
Piasecznej, nie ma tu dla mnie żadnej przyjemności życia.
Zatrzymał się i rzekł po chwili:
– A
żona?
Brwi mu się zsunęły
, niesmak na twarz wystąpił.
–
Żona? – powtórzył – a któż jej winien? po co wychodziła za mnie? po co mi świat zawiązała? dlaczego nie szła lepiej za swego
Topolskiego, a przywiązała się do mnie jak kula u nogi? Niech teraz sama sobie daje rady, jak może. Zresztą zobaczę
, jeśli
ojciec da pieniędzy, to może powrócę…
Rzucił się na kanapę i jął rozmyślać, a po chwili
rzekł znów do siebie:
– Jednakże… porzucić ją… w takich interesach majątkowych – hm!
co o tym ludzie powiedzą? Może lepiej do
ojca napisać o pieniądze…
Wtem znowu zapukano do drzwi.
Aleksander wstał z niechęcią i otworzył, ale nikt nie wszedł, tylko przez rozchylone nieco drzwi wsunęła się usmolona ręka z listem i kobiecy głos wymówił za drzwiami:
– Niech pan weźmie ten list, bo ja muszę prędzej wracać do kuchni, to
z
Topolina…
Aleksander list pochwycił, ręka
zniknęła.
– Czegóż ten człowiek chce ode mnie? – mówił do siebie
Snopiński – czy nie kazanie moralne mi przesyła? Ha! ha! ha! w samę porę!
– Wpół szydersko, wpół gniewnie rozwinął list i przeczytał następne wyrazy, ręką
Bolesława nakreślone:
„Przed niespełna dwoma miesiącami miałem przyjemność mówić panu, że wypłaciłem za niego w urzędzie X. sumę rubli
x i poręczyłem
Szlomie wypłatę za pana sumy
x w kilkotygodniowym terminie. Ponieważ termin ten skończył się wczoraj, suma należna od pana została
Szlomie zwrócona przeze mnie, a dokument pański jest w moich ręku
. Dług więc pana względem mnie wynosi sumę x. Nie nalegam bynajmniej na pana, abyś mi ją rychło oddał, bo wiem, że tego uczynić nie możesz; ale zwracam pańską uwagę na dług ten dlatego, abyś go zapisał w bilansie swym majątkowym, a przez to bilans ten chciał wziąć
pod rozwagę.
Raz jeszcze przesyłam
panu z serca idącą radę, abyś ratował z toni upadający majątek, co by mogło jeszcze stać się przy usilnym gospodarstwie i oszczędności. Jeżeli zaś pan tego uczynić nie zechcesz, ja, na mocy długu należnego mi od pana, postaram się o położenie urzędowego sekwestru na połowę
Niemenki, abyś pan nie miał prawa nowych długów na nią zaciągać. Dlaczego zaś strzec będę połowy, a nie całości majątku, zostawiam to pańskiej domyślności, a jeżeli pan będziesz tego żądał, ustnie mu to wytłumaczę”.
Aleksander gwałtownie zgniótł list w dłoni.
– Ha! – krzyknął, zrywając się – więc ten
szaraczkowy szlachcic staje względem mnie w postaci dobroczyńcy i w postaci obroniciela mojej
żony! Tak, bo rozumiem dobrze, dlaczego pisze o zasekwestrowaniu połowy, a nie całości majątku. Połowa należy do mnie, a połowa do niej! Więc między wierszami tego listu wyraźnie napisano: „Ty ze swoim majątkiem jedź choć do stu tysięcy diabłów, ale od dobra tej, która była moją narzeczoną – wara!”. Ha, ha, nie wie, że już i jej połowa porządnie zaszargana, toż podpisała ona niejeden dokument!… – Rzucił
się na krzesło i zarumieniony, wzburzony pocierał ręką czoło.
– Coż to? – zawołał znowu – mają mię, jak wariata lub małoletniego, sekwestrować i usunąć od dowolnego rozporządzenia funduszem swoim lub żony! Ha, co za wstyd! A jednak? coż zrobię? oddać jemu tych pieniędzy nie mogę.
Trzeba jechać do
ojca koniecznie, trzeba jechać. Musi mi dać czym opłacić przynajmniej część długów, a jeśli nie da, to i nie wrócę tutaj. Niech sobie
Niemenkę sekwestrują, licytują, sprzedają i co chcą robią. Ja będę u
rodziców siedział,
ojciec musi mieć sporo pieniędzy… a z
żoną – z żoną rozstanę się… zdaje się, że i jej lepiej z tym będzie, bo
ja dla niej wcale nie stworzony jestem na męża; niech znowu weźmie do siebie swoję
ciotkęi siedzi z nią w
Niemence, jak siedziała wprzódy, póki mnie nie złapała… a z długów niech ją sobie
Topolski ratuje… Tak, wyjadę i koniec… – Po ułożeniu
stanowczego planu wyjazdu
Aleksander rozjaśnił twarz, zdawało się, że kamień jakiś spadł mu z serca. Zagwizdał nawet jakąś arietkę. Spojrzał przez okno: pierwsze
tchnienie wiosenne łagodnymi blaskami zalewało widnokrąg; niebo
było błękitne, po nim włóczyły się białe obłoczki; na dachu wróble świegotały na wyścigi, a w dali pola
zaczynały zielenić się i nad nimi ciągnęło stado wracających bocianów
i żurawi.
Aleksander długo patrzył na wesoły ten obraz, a twarz jego rozpogadzała się coraz bardziej.
– Ha – rzekł – świat szeroki i piękny, znajdę ja sobie na nim miejsce, gdzie mi będzie lepiej niż tutaj… młody jestem, wszystko jeszcze przede mną… żeby nie to ożenienie, żeby
nie ta kula u nogi, daleko bym jeszcze zaszedł… ale w odległych stronach nikt i wiedzieć nie będzie o tym, że jestem żonaty… jakie szczęście, że
rodzice moi o kilkadziesiąt stąd mil mieszkają! Tak, wyjechać, wyjechać daleko, jak najdalej…
Podniósł głowę, wstrząsnął włosami i wyglądał jak motyl zrywający się do lotu.
– Jutro, dziś, natychmiast wyjeżdżam – rzekł – ale po chwili
zamyślił się i dodał – nie mam tylko pieniędzy na wyjazd!
Poskoczył i przez drzwi zawołał donośnie w głąb mieszkania:
– Zawołać do mnie
Pawełka!
W pięć minut potem wszedł
Pawełek. Nie był to już ów wiejski prawie parobczak adampolski, który ongi posyłany
przez
Aleksandra cwałował do
X. oklep na srokatym koniu po kwiaty dla
Wincuni. Był to teraz pan ekonom, a w sąsiedztwie każący nawet tytułować siebie panem komisarzem, w czarnym surducie, z rękoma
w kieszeniach, miną bardzo pewną siebie, w której było trochę zuchwałości, trochę ironii, a bardzo wiele sprytu i przebiegłości. Gdy stanął u drzwi,
Aleksander skinął mu głową, przeszedł się w milczeniu parę razy po pokoju, a potem, zatrzymując się przed nim, rzucił mu, przetłumaczone na rodowity język, pytanie króla Sasa:
–
Brühl,
hab ich Geld?
Pawełek przestąpił z nogi na nogę, uśmiechnął się z ukrytą ironią i odpowiedział tak, jak
minister Brühl nigdy nie odpowiadał swemu królowi:
–
Nein, Majestät.
To
nein, przetłumaczone przez
Pawełka na rodowity język, musiało przykro obić się o uszy
Aleksandra, bo skrzywił się i odwrócił twarz od swego ministra:
– To postaraj się dostać – rzekł po chwili.
– Nie mogę, panie – rzekł
Pawełek – już ja sam od dawna chciałem prosić pana o zwrot należnych mi pieniędzy… pan sam wiesz, że to ciężko zapracowany mój grosz!… zresztą nie wszystko, co panu dawałem, było moje… chcąc panu oddać przysługę, pożyczałem sam od innych i do tego czasu płacę procent, dalibóg płacę…
To mówiąc, ze złośliwą dobrodusznością, wyjął z kieszeni zwój karteczek i, przystępując do stołu, rzekł z niskim ukłonem, z wielką pokorą:
– Może pan będzie łaskaw obliczyć moję
należność…
– Ruszaj do diabła ze swoją należnością! – krzyknął zniecierpliwiony
Aleksander – albo to ja nie wiem, że tobie naprawdę nic się nie należy… że więcej nakradłeś u mnie, niż
sam jesteś wart…
Pawełek wyprostował się, schował kartki na powrót do kieszeni i odpowiedział z wolna:
– Kiedy ja kradłem, to trzeba było mnie pilnować, abym nie kradł, a ponieważ nikt mię nie złapał za rękę przy kradzieży, nikt mi też jej nie dowiedzie. A ja mogę dowieść, że mi się od pana grube pieniądze należą, i jeżeli pan nie oddasz mi ich za dwa tygodnie, pójdę na skargę do sądu, a jak się zawezmę, to kto wie, może i
Niemenkę za mój dług kupię…
– Co? jak ty śmiesz… – zawołał
Aleksander, ale z wielkiego wzburzenia głos mu zamarł w gardle.
Faworyt włożył ręce w kieszenie i podniósł głowę z zuchwałym a szyderskim uśmiechem.
– Nie krzycz pan – rzekł – nie jestem wcale sługą pańskim, bo od dziś dziękuję panu za służbę, a od jutra skupuję długi, które pan masz po Żydach i staram się o wystawienie
Niemenki na licytacją
, a potem o jej nabycie…
To mówiąc, ukłonił się z ironią i wyszedł, zostawiając
Aleksandra skamieniałego ze złości, oburzenia i zdziwienia; pochwycił się po chwili za głowę i krzyknął:
– Uciekać, gwałtu, uciekać!
Wzrok jego upadł na złoty zegarek kieszonkowy leżący na stole i błysnął radością. Pochwycił zegarek.
– Sprzedam to w
X. i wyjadę – rzekł do siebie – pieniądze, jakie za to wezmę, wystarczą mi na drogę!…