VI. Mętna woda
Któż kiedykolwiek powie sobie, że serca ludzkie dostatecznie poznać zdoła? Kto w tę głąb przepaścistą, która się ludzką naturą nazywa, wniósł kiedykolwiek tak jasną pochodnią
, aby płomień światłości wniknął we wszystkie jej zakątki? Najlepszy człowiek miewa chwile, w których fałszywe tony instynktów i grzechów odzywają się w piersi jego śpiewem syreny, najgorszemu przychodzą jasnowidzenia dobra, a wtedy przed samym sobą zakrywa oczy ze wstydem i żalem. I w tym to właśnie tkwi kulminacyjny punkt dramatu ludzkiego życia. Nie ma straszniejszej chwili jak obudzenie się sumienia, które spało; nie ma zjadliwszego żalu jak żal po zmarnowanych skarbach i skalanej czystości ducha. Cienie przeszłości śpią pochowane w grobie niepamięci; czas płynący szybko był im grabarzem, nucącym nad mogiłami pieśń hulaszczą lub płochą; ale oto niby widma grzechy życia powstają z martwych, a człowiek, stanąwszy naprzeciw siebie samego, z rozpaczą woła: – mogłem być inny!
Dlaczegoż
więc innym się nie staje, skoro tego żąda?
To znowu tajemnica, o którą pytajcie głębin ludzkiej natury.
Alboż siła moralna rodzi się i dojrzewa w jednym dniu pragnienia? Nie jestże ona władzą, która jeśli nie wzrasta z człowiekiem, to gaśnie stopniowo, aż opuści go całkiem? Czy każdy zdoła przemienić się, kto tego dziś zapragnie? Nie! albowiem w takim razie wszyscy źli byliby przemienieni w dobrych, bo nie ma między nimi ani jednego, który by nie miał chwil jasnowidzenia.
Aleksander Snopiński miewał często chwile, w których światłość zaglądała do jego ducha, a sumienie przemawiało doń z wyrzutem. Wtedy bywał on bardzo nieszczęśliwy. Pragnął stać się dobrym, a ze zła podźwignąć się nie miał mocy. Siła jego moralna nie wzrastała z nim razem i zgasła w próżniactwie; naleciałości błędnego życia zatamowały w nim źródła myśli i uczuć czystych, mimo to czuł, że istniały one kiedyś w jego wnętrzu i poczucie to sprawiało mu boleść.
Należał on do gatunku ludzi, którzy zowią się w świecie przyzwoitymi grzesznikami.
Jeśli cię kto zapyta, co ten lub ów człowiek złego zrobił na świecie, zostaniesz zakłopotany i nie będziesz wiedział zrazu, jaką dać odpowiedź.
Nie zabił, nie okradł, może nawet nie upija się. Jest przyzwoity i nie ubliża nikomu. Bywa nawet bardzo miły i grzeczny. Mimo to jesteś przekonany w gruncie, że to jest człowiek zły, ale
zły przyzwoicie. Złość jego cała leży w słabości; zbrodni on popełnić nie zdoła, bo i ona także wymaga siły, lubo ujemnej; ale codziennie obrudza się mnóstwem drobnych grzeszków i nałogów, a wyjść z nich brak mu mocy.
Cała istota przyzwoitego grzesznika podobna jest do mętnej wody; powierzchnia jej spokojna, ale na spodzie pełzają płazy, – niekiedy
wyrośnie tam na dnie jaka lilia biała, ale wnet uwiędnie. Niekiedy promyk niebieski złotawo przejrzy się w jego
Zgodnie z logiką składniową powinno być „jej”. toniach, ale wnet zamącą go bruzdy fal szarych. Burz w tej wodzie nie ma, ale męty. Kto z niej napije się, nie padnie zaraz otruty, ale będzie mu ckliwo i niezdrowo. Krótkowidzący przechodzą około mętnej kałuży i mówią: jaka spokojna, nieszkodliwa woda!…
nie dojrzeli w niej mętu i płazów.
Taką duszę, podobną do mętnego jeziora, miał
Aleksander Snopiński.
Był on w ciągłej niezgodzie z samym sobą: to porywał się ku dobremu, to upadał znowu w dawne nałogi i zwyczaje, a im silniejsze było porwanie się ku powstaniu, tym głębszy upadek; niepowodzenie usiłowań draźniło
go, a nie miał siły odeprzeć pokusy.
Całe życie jego stało się jednym ciągiem żalów, a raczej drobnych, bezsilnych żałostek.
Kiedy był z
żoną, tęsknił do innych kobiet. Kiedy był z nimi, żałował
żony; kiedy widział bliską ruinę
majątku, rzucał się do pracy, a popracowawszy nieco, tęsknił do hulanek z kolegami. Na sali u
Szlomy porywały go wyrzuty sumienia, a gdy wrócił do domu, żałował, że zbyt prędko opuścił salę. Żałował, że w młodości nie nabył więcej nauki, a gdy wziął książkę do ręki, nudził się i odrzucał ją co prędzej od siebie. Obwiniał w myśli
rodziców, że nie dali życiu jego lepszego kierunku, a gdy od
ojca otrzymał ustną lub listowną przestrogę, zżymał się i obrażał. Żałował, że nie urodził się hrabią lub księciem i że nie był bardzo bogatym; żałował, że się ożenił, że pokochał
Wincunię i że ją przestał kochać. Były chwile, w których sarkał na swoję
zbytnią młodość, i inne, w których żal go obejmował za ubiegłymi laty. Zdejmowała go obawa, gdy patrzył w przyszłość, grożącą mu niezawodnym ubóstwem, i żałował wydanych pieniędzy, a gdy je miał, wydawał znowu i znowu żałował, że wydał
.
Te wszystkie rzucania się słabego ducha, te tysiączne sprzeczności, które nim w głębi miotały, te cochwilowe
kaprysy duszy bez hartu i steru odbiły się w domowym jego życiu. Stał się draźliwym
, zmiennym, szyderskim, często chmurnym aż do posępności, często wesołym aż do szaleństwa. Hulał z kolegami po całych nocach, a gdy wracał do domu, wpatrywał się w pogodny wschód słońca i łzy zawstydzenia płynęły mu z oczu. Nieraz rzucał się do nóg
żony, błagał ją o przebaczenie, przysięgał miłość, obsypywał ją najczulszymi pieszczotami; ale tego samego dnia nudził się już z nią śmiertelnie, wyjeżdżał, a wróciwszy, obchodził się z nią zimno, niekiedy ironicznie i twardo.
Wincunia patrzyła na to wszystko, a myśl jej, rozbudzona i dojrzała w cierpieniu, wniknęła w głębiny ducha
Aleksandra. Czytała w jego duszy jak w otwartej księdze, a czytając, zakryła nieraz oczy z przerażeniem. Dowiadywała się o rzeczach, o których nie miała wprzódy pojęcia; na istocie, najbliżej z nią związanej, uczyła się ciemnych tajemnic natury ludzkiej.
Tak upłynęło kilkanaście miesięcy od owego zjazdu sąsiadów u
proboszcza i powrotu
Aleksandra z domu
rodziców.
Na smętnym i jednostajnym tle tego przeciągu czasu kilka scen dobitnie zarysowało się w życiu
młodej kobiety i czarnymi plamami wyryło się w jej pamięci. Raz, w pewien dzień zimowy,
Aleksander wyjechał z domu według zwyczaju swego, nie mówiąc
Wincuni o celu swej wycieczki. Ale ona wiedziała, że dnia tego u
Szlomy na sali obchodzono imieniny jednego z jego przyjaciół. Nadszedł długi zimowy wieczór dla samotnej kobiety;
dziecię, które cały dzień szczebiotało i bawiło się obok młodej matki, usnęło i zupełna cisza zapanowała we dworku.
Wincunia długo siedziała przy lampie, pracując myślą i rękoma
, i wśród zadumy wsłuchując się w jednostajny szmer
gaju. Po północy, zmęczona myślami i czuwaniem, wsparta głową na poduszce kanapy, lekko usnęła. Spała, a lampa rzucała przyćmione światło na bladą i przezroczystą twarz jej, po której przesuwały się śród snu smętne cienie tęsknoty i tajonych cierpień. Na dworze zaczęło już świtać, gdy pod gankiem rozległ się głośny po zmarzniętej ziemi turkot kół i drzwi od pokoju z trzaskiem się otworzyły.
Wincunia, nagle zbudzona, porwała się z miejsca i zobaczyła wchodzącego
męża; postąpiła ku niemu, chcąc go powitać,
Aleksander spojrzał na nią zamglonymi oczyma
i zawołał prawie ostrym głosem:
– Cóż to,
Wincuniu? jeszcze nie śpisz?
Dźwięk głosu jego donośny i gniewny otrzeźwił całkiem półsenną. Spojrzała na niego uważnie i z niepokojem. Policzki
Snopińskiego były nienaturalnie zarumienione, oczy mętne i mgliste, włosy w nieładzie. Obawa jakaś ją zdjęła, dziwna a instynktowa.
–
Olesiu! – zawołała – czyś ty nie chory? co ci jest? –
Aleksander chciał coś odpowiedzieć, ale język zaplątał się mu w ustach, zabełkotał coś niewyraźnie, drżącą ręką usunął
żonę od siebie i niepewnym krokiem zmierzał ku swemu pokojowi. Nim doszedł do drzwi, potrącił parę sprzętów i byłby upadł, gdyby dłonią nie oparł się o ścianę.
Wincunia wiodła za nim wzrokiem, zdziwiona, przerażona; gdy drzwi zamknęły się za nim, pozostała nieruchoma na środku pokoju.
– Co mu jest? – szepnęła do siebie i zamyśliła się. Milczała kilka minut i stopniowo zdziwienie ustępowało z jej twarzy, a występował na nią wyraz świadomości, połączony z trwogą i wstrętem. Machinalnie wpatrzona w ziemię, złożyła ręce z gestem boleści i zawołała półgłosem:
– Boże mój! on nie był trzeźwy! – i dodała także – tak nisko już upadł! ach!
Okropne westchnienie pierś jej rozdarło, podniosła oczy i przez okno ujrzała dzień już jasny i słońce wschodzące. Wydało się jej, że dzień wschodzi brudny i mętny, a na słońcu, wysuwającym się spod różowego rąbka, dojrzała plamy czerwone, takie, jakie szpeciły przed chwilą piękną twarz jej
męża.
W kilka miesięcy potem, w piękny dzień letni,
Wincunia siedziała w ogrodzie, a naprzeciw niej siedział
Aleksander, chmurniejszy i bardziej zamyślony niż zwykle. Długo milczeli oboje, od dawna nie mieli
sobie nic do powiedzenia.
Aleksander pierwszy przerwał milczenie:
– Moja
Wincuniu, chciałbym, abyś raz przecie złamała klauzulę, w której się zamknęłaś, i zaczęła bywać w świecie.
Wincunia nie podniosła wzroku od płótna, które zszywała, i zapytała łagodnie:
– Gdzież chcesz, abym bywała,
Olesiu?
– Wszędzie – porywczo odpowiedział
Aleksander – teraz zrobiłaś z domu istny klasztor, w którym usiedzieć trudno; nie umiesz nadać memu domowi takiej pozycji towarzyskiej, jaką on mieć powinien. Zamknęłaś się u siebie jak zakonnica i stałaś się poważna jak stuletnia matrona.
Wincunia zbladła trochę i kilka sekund nic nie odpowiadała
.
–
Olesiu – ozwała się – ty wiesz, że zajmuję się gospodarstwem i
dzieckiem naszym; od pewnego zresztą czasu jestem ciągle niezupełnie zdrową i częste bywanie w towarzystwach męczyłoby mię bardzo.
Brwi
Aleksandra zsunęły się, twarz jego zadrgała gniewem i zniecierpliwieniem; powściągnął się widocznie i, nie odpowiadając na słowa
żony, mówił dalej:
– Ot, i teraz na przykład.
Hrabina X. od roku mieszka już w swej rezydencji, o milę tylko od
Niemenki; czyż nie mogłabyś złożyć jej wizyty
i zawiązać z nią stosunek? Gdyby ona bywała u nas, przyniosłoby to zaszczyt memu domowi i zrównałoby nas w znaczeniu z najbogatszymi obywatelami naszej okolicy.
Smutny uśmiech przebiegł usta
Wincuni; pochyliła się bardziej nad robotą, aby ukryć przed mężem boleśny wyraz twarzy, nad którym zapanować nie mogła, i z wolna odpowiedziała:
– Zdaje mi się,
Olesiu, że stan naszego majątku nie pozwala nam zawierać stosunków takich, które koniecznie pociągać muszą za sobą znaczne koszta, tym bardziej że według twego mniemania urządzenie naszego domu powinno dorównywać tym, z którymi zabieramy znajomość. Co zaś do zaszczytu, jaki by nam przyniósł stosunek z
hrabiną, to sądziłabym…
Nie skończyła, bo
Aleksander porwał się nagle z miejsca i z twarzą pełną gniewu stanął przed nią.
– Tak! – zawołał
z uniesieniem – widzę teraz skutki nierozważnego kroku, jaki uczyniłem, żeniąc się z tobą. Dla mnie zupełnie innej trzeba żony! Urodziłaś się i wychowałaś w szlacheckim zakątku, nie widziałaś świata, a teraz nie umiesz znaleźć się w wyższym towarzystwie i dlatego nigdzie nie chcesz bywać. Nie wiem nawet, dlaczego cię namawiam, abyś jechała do
hrabiny; jest to nierozwaga z mojej strony, bo wiem z pewnością, że mi tam wstyd byś zrobiła…
po francusku nawet mówić nie umiesz. Wiedziałem wprawdzie, żeniąc się z tobą, że jesteś prosta szlachcianka, ale myślałem, że cię wykształcę… mógłbym był przecież ożenić się ze światową kobietą i dziesięć razy majętniejszą od ciebie…
Nie skończył, bo z kolan
Wincuni spadła robota, a policzki jej zapłonęły nagle, łagodne zwykle oczy cisnęły iskrami. Powstała wyprostowana i dumna.
– Czy tak? – zawołała głosem stłumionym od wzburzenia – czy do tego już przyszło? ach!
Nie mogła nic więcej powiedzieć, zbladła śmiertelnie i plecami oparła się o drzewo.
Aleksander przeląkł się jej bladości i płonących oczu i rzucił się ku niej. Mętna woda zaszumiała w jego duszy, żałował już, że tak boleśnie obraził
żonę. Chciał wziąć
jej rękę, ale ona usunęła go z wolna i patrząc mu w oczy wzrokiem, z którego gniew już zniknął, rzekła głosem niezmiernej żałości:
–
Aleksandrze! widzę od dawna, że mię nie kochasz; wątpię
nawet, czyś kiedykolwiek kochał mnie prawdziwie… Powiedziałeś mi w tej chwili słowa, które sercu kobiety zadają ranę bolesną, niezgojoną… przed chwilą gniew wzbudziłeś we mnie i obraziłeś dumę moję, ale to przeszło… nie gniewam się… tylko jestem bardzo, bardzo smutna! bo
czyliż może być szczęście, gdzie nie ma miłości? Czyliż między nami miłość jest możebną? Ale jest jeden węzeł, który mię łączy z tobą…
dziecko nasze, dla niego przebaczam ci wszystko… wszystko przyjmuję z pokorą, smutną przyszłość, która mię czeka, i nigdy słowa wyrzutu nie usłyszysz z ust moich.
To rzekłszy, odeszła z wolna i skierowała się ku
gajowi, skąd dochodziły jej wesołe okrzyki
i szczebiotanie
małej Andzi.
Trzyletnia dziecina biegła naprzeciw
matki, czepiając się jedną ręką sukni piastunki, w drugiej trzymając pęk konwalii.
Wincunia usiadła przed nią na murawie i ustami, drżącymi jeszcze od przedchwilowego wrażenia, pocałowała złociste włosy
córki.
– Skąd masz te kwiatki? – spytała ją z pieszczotą.
–
Jakiś pan dał mi je
w gaju – odpowiedziało
dziecię.
Na twarz
Wincuni silny wytrysnął rumieniec.
– Kto jej dał te kwiaty? – spytała piastunkę.
–
Pan Topolski – była odpowiedź – spotykamy go często w
gaju i za każdym razem bawi się z
Andzią i zrywa dla niej kwiaty.
–
Mamo! – zaszczebiotało
dziecko –
ten pan tak mnie zawsze całuje i patrzy na mnie, patrzy
i mówi, że jestem bardzo do
mamy podobna. –
Wincunia żywo powstała i odeszła.
Poszła do swego pokoju, otworzyła szufladkę biurka i wyjęła złoty pierścionek, ozdobiony niewielkim brylantem: był
to dar
Bolesława, ofiarowany jej w dniu jej z nim zaręczyn, który zdjęła z palca, zostając żoną innego. Pierwszy to raz od owego czasu spojrzała na tę pamiątkę wczesnych lat młodości swojej. I dziwna rzecz! wydało się jej, że od dnia, w którym zdejmowała z ręki pierścionek
Bolesława, upłynęło lat wiele, wiele! że
wtedy była jakąś inną i wszystko wkoło niej było inaczej; na sercu zawisł ciężar niezmierny, łzy wzrok zamgliły, powoli w zamyśleniu włożyła na palec pierścionek. Może w tej chwili duchem zaręczała się po raz drugi z człowiekiem, między którym a sobą położyła sama zaporę nieprzebytą?
Aleksander po rozmowie z
żoną wyjechał z domu.
Wincunia o zachodzie słońca stała śród
gaju sama jedna, ramionami otoczyła smukłą brzozę, a przyciskając pierś podnoszoną westchnieniami do białej kory drzewa, twarz bladą i cicho rozpłakaną, z wyrazem niewysłowionej tęsknoty, zwracała w stronę, w której pełen odgłosów spokojnej pracy stał
topoliński dworek.