Opuszczona
Poruszyły się żwawo stacje pocztowe okolicy
X., zabrzęczały wszystkie telegrafy parafialne i po dworach i dworkach, ani jednego z nich nie wyłączając, rozeszła się jednostajnie brzmiąca depesza: „
Snopiński opuścił okolicę, uciekł od ścigających go wierzycieli i zostawił
żonę w okropnym położeniu”. Obok tej głównej treści depeszy, rozesłanej wkoło parafialnymi telegrafami, stało jeszcze mnóstwo komentarzy i amplifikacji ogłaszanego faktu. Łączyły się doń wiadomości, że
młoda pani Snopińska od śmierci
dziecka wciąż podupada na zdrowiu; że w domu u niej niedostatek graniczący z nędzą; że po odjeździe
Snopińskiego kredytorowie trzymają ją w zupełnym oblężeniu; że cała służba niemenkowska odprawiła się, nie mając nadziei otrzymania umówionej płacy, a w całym domu pozostała jedna tylko służąca; że eksekonom
Snopińskiego,
Pawełek, sprezentował przed urzędem dowody na znaczną swą należność i prowadzi
Niemenkę pod sekwestr, a tymczasem nagląda majątku niby swego już dobra i mnóstwo przykrości wyrządza
pani Snopińskiej.
Wieści te, rozchodząc się po okolicy, wzbudzały ogólną litość i współczucie dla
opuszczonej kobiety, ale zarazem i rozciekawiały powszechnie, tym bardziej że
pani Snopińska od dawna wiodła życie bardzo ustronne, a od śmierci
dziecka nikt prawie nigdzie jej nie widywał
. Toteż przez parę tygodni
Wincunia była wyłącznym przedmiotem wszystkich rozmów w sąsiedztwach, już nawet parę stacji pocztowych w postaci sąsiadek i kilka serc szlachetnych ze współczujących istotnie wybierało się do
Niemenki z objawami sympatii; gdy pewnej niedzieli przed nabożeństwem zgromadzona w
X. na cmentarzu kościelnym publiczność ujrzała zmierzającą ku kościołowi parokonną niemenkowską bryczkę. W całym zebraniu zadrgały telegraficzne nici spojrzeń, gestów, westchnień, szeptano, oglądano się, kiwano głowami litościwie. Tymczasem
Wincunia, wysiadłszy z bryczki powoli, zbliżała się do bramy cmentarnej. Byłażby to ta sama kobieta, która przed pięciu laty
przyjeżdżała w to miejsce dzieweczką hożą i świeżą, jak tylko co rozkwitły kwiatek, w różowej sukience, z czystymi naiwnymi oczyma
, w których na tle szafirowym migotały złote iskry młodości, nadziei, wiary w przyszłość i ludzi. Teraz w ciemnej wełnianej sukni, w kapeluszu orzuconym czarną woalką, szła ona powoli z tą chwiejnością kroku i wątłością postaci, która oznajmia wielkie fizyczne i moralne zmęczenie.
Zdawało się, że oczy jej powiększyły się i rozszerzyły, a szklił się w nich suchy blask, wzmożony ciemnawą bladością zapadłych a przejrzystych policzków; usta jej układały się w wyraz, jaki cechuje zwykle osoby cierpiące długo a tajemnie, i tylko światłe warkocze, wysuwające się spod kapelusza i w bogatych splotach opływające szyję, przypominały dawną srebrnowłosą
Wincunię.
Zbliżyła się do furtki cmentarza i podniosła spojrzenie, podniosła je na to miejsce, na którym niegdyś zwykł był stawać
Aleksander, na którem niegdyś podjął on dla niej owę upadłą z jej rąk książkę
… Ale teraz, zamiast wzroku tych błękitnych oczu
młodzieńca, które tak czarowały ją wówczas, spotkała się ona ze wzrokiem wymierzonym do niej kilkunastu osób, grupami stojących na cmentarzu. Szybko zarzuciła na twarz woalkę, silny rumieniec zaognił jej policzki. Znajomi ukłonili się jej wszyscy, ona oddała ukłon i, przyśpieszywszy kroku, zniknęła w głębi kościoła.
Stojący na cmentarzu ludzie milczeli długo, zdjęci poszanowaniem na widok tej złamanej i zwiędłej wcześnie młodości. W oczach kilku kobiet błysnęły łzy, na twarzach mężczyzn ukazał się wyraz żalu; jakiś podstarzały dzierżawca z łoskotem nos sobie utarł, aby czerwoną chustką zakryć silne wzruszenie, od którego zwilgotniały siwe jego rzęsy; stacje nawet telegraficzne umilkły i zamyślone patrzyły tylko w siebie, bo widok cudzej niedoli przypomniał im może niejedno własne przebyte cierpienie…
– Ot, mospanie! – ozwał się pierwszy stary oryginał,
pan Tomasz – co to życie z ludźmi wyrabia!
– Powiedz pan raczej, co to niegodziwość ludzka wyrabia! – zawołał z oburzeniem podżyły jakiś jegomość.
– Oj, ja bym tego młokosa
Snopińskiego – mówił inny – po staroświecku, jako szlachcica na kobiercu położył i…
Tu uczynił gest wyrazisty.
Pod kilku na uboczu rosnącymi drzewami stał
Topolski obok doktora z
X. Po przejściu przez cmentarz
Wincuni obaj długo milczeli.
– Jak ona okropnie wygląda! – rzekł w końcu
Bolesław z cicha i jakby do siebie.
– Suchoty! – z wolna odpowiedział
doktor.
– Co? – zawołał
Topolski, nagle zwracając się do
lekarza.
– Mówię, że
pani Snopińska jest w suchotach. Teraz są to tylko początki choroby, z których mogłaby zostać wyleczoną, przy wielkich staraniach i zupełnym spokoju moralnym, ale naturalnie w smutnej pozycji, w jakiej zostaje, jest to niepodobnym.
Bolesław pochwycił ramię
doktora.
– Słuchaj pan – rzekł z gorączkowym pośpiechem – czy nie mylisz się? czy wiesz z pewnością, że to, co mówisz, jest prawdą?
Lekarz ze współczuciem spojrzał na niego.
– Niestety! – odpowiedział – objawy chorób piersiowych należą do najwyraźniejszych i najmniej mylić mogą oko lekarza.
Pani Snopińska z natury posiadała organizm skłonny do piersiowych cierpień: słaba, wraźliwa i uczuciowa, więcej niż
ktokolwiek potrzebowała życia pogodnego i wolnego od burz, wstrząsających fizycznie i moralnie. Stało się inaczej
, wszystkie łzy zawodu, rozczarowania i osamotnienia, które przez dumę i godność kobiecą taić musiała, zaskrzepły w jej piersi i stworzyły zaród choroby. Wszystko, co teraz przebywać musi, do reszty rozstraja jej organizm. Wszakże… śmiem sądzić, że gdyby odtąd uchronioną była od wszelkich smutków i niepokojów, może…
Ze szczytu dzwonnicy
rozległy się dzwony wołające na nabożeństwo; publiczność wpłynęła powoli do kościoła.
W ostatniej ławce kościelnej, przy samych prawie drzwiach babińca, siedziała
Wincunia. Książka do nabożeństwa leżała przed nią nieotwierana wcale, a oczy jej, szklisto błyszczące zza czarnej woalki, utkwione były w obraz bocznego ołtarza, przedstawiający bolesną Marią
z Dziecięciem na ręku.
Bolesław zaraz u wnijścia poznał ją po światłych splotach warkoczy i stanął przy niej, jak gdyby nie miał siły postąpić dalej. Oczy
Wincuni, wiedzione nieprzepartą magnetyczną siłą, oderwały się od świętego obrazu i podniosły na twarz
Bolesława. Spojrzenia ich spotkały się, zamgliły niewypowiedzianą boleścią i wnet odwróciły się od siebie.
W tej chwili pod sklepieniami kościoła rozbrzmiała muzyka organów.
Bolesław powiódł ręką po czole i zwrócił się do stojącego obok
doktora i spytał go po cichu:
– Powiedz mi pan, dlaczego to grają „requiem”. – Zapytany wielkimi oczyma nań spojrzał
.
– Wyjdź pan stąd – rzekł po chwili, z niepokojem wpatrując się w zmienioną twarz
Topolskiego – muzyka organów niezdrową jest w tej chwili dla ciebie. To nie organy, ale moje słowa przedchwilowe
śpiewają ci nad głową pieśni żałobne.
Po chwili
Topolski wychodził z kościoła, a miał twarz tak bladą i dziwną, że kto nań spojrzał, oglądał się i wzruszał ramionami.
Kiedy publiczność rozjeżdżała się po nabożeństwie do domów, rozmowa toczyła się już nie o
Wincuni, ale o
Topolskim. Dziwiono się powszechnie temu, że wyglądał w kościele tak, jakby go jakieś wielkie spotkało nieszczęście, że w ogóle od pewnego czasu zmizerniał bardzo i widocznie walczył z sobą, aby w towarzystwie nie okazać czegoś, co mu snadź
mocno dolegało. Dziwiono się temu wszystkiemu tym bardziej i tym ogólniej, że właśnie od lat kilku
Topolskiemu dziwnie się szczęściło. Zamożność jego zwiększała się coraz i zarazem zwiększało znaczenie w okolicy.
Hrabina powierzyła mu przed dwoma laty ogólny zarząd znacznej części swoich majątków, a lubo niemałą przez to podejmował on pracę, dawała mu ona za to znaczne korzyści! Wziął też znaczny majątek w dzierżawę i wiedziano, że, dzięki zwykłej sobie rządności i postępowemu gospodarowaniu, wybornie wychodził na tym przedsięwzięciu.
Oprócz tego pierwszym on był zawsze w radzie i wykonaniu wszystkiego, co się tyczyło ogólnych spraw okolicy, i za jego to głównie wpływem lub staraniem drogi komunikacyjne około
X. doprowadzone zostały do tak wybornego stanu, że wzbudzały podziw w podróżnych z innych okolic. Szpital w miasteczku wzorowo się utrzymywał, ze składkowej biblioteki korzystała miejscowa publiczność, w
dobrach hrabiny powstały dwie wielkie fabryki, przyczyniając się niezmiernie do dobrobytu całego powiatu. Te wszystkie starania i wpływy, wzrost majątkowy, prawość i serdeczność w obejściu się wyrobiły dla
Topolskiego ogólną sympatią i poważanie. Wszystko mu się wiodło, wszystko mu sprzyjało, a jednak nie wyglądał na szczęśliwego.
Dlaczego był coraz bledszy i w oczach miał coraz głębszy smutek, lubo go kryć usiłował? Czemu nie szukał wesołych towarzystw, ani myślał o żenieniu się, do żadnej kobiety nie zbliżał się inaczej, jak z zimną i poważną grzecznością? Oto były pytania, które zadawała sobie cała parafia, a stacje pocztowe i telegraficzne nadstawiały pilnie ucha, słuchając, azali chmury
płynące w górze albo wietrzyk wieczorny, albo roje owadów igrające w promieniach słońca
nie przyniosą im na nie jakiej odpowiedzi. Ale chmury, wietrzyk i owady milczały o
Topolskim i milczeć o nim musiały nawet poczty i telegrafy parafialne, bo życie człowieka tego było
tak widocznym i czystym, tak jasnym i otwartym każdy czyn jego, że znikąd, znikąd nie było treści do choćby najkrótszej depeszy. Tam, na dnie jego duszy, kryła się wielka boleść, rana niezgojona ni wolą, ni pracą, ni czasem; ale takie rany i takie boleści nie każdy dojrzeć, jak nie każdy czuć potrafi. O takich ranach i boleściach poczty i telegrafy parafialne najmniejszego nie mają pojęcia. One, co z muchy gotowe są zawsze stworzyć olbrzyma, olbrzymów mijają bez zwrócenia na nich uwagi, bo zrozumieć ich wielkości nie są zdolne
.
Topolski po powrocie z kościoła pisał długi list
jakiś, potem zawołał do siebie starego
Krzysztofa.
–
Krzysztofie – rzekł – oczekuje cię daleka podróż.
– Jeżeli pan tego potrzebujesz, pojadę wszędzie, choćby najdalej.
Bolesław oddał
staremu słudze list napisany przed chwilą i rzekł:
– Jutro rano,
Krzysztofie, każesz założyć cztery konie do najwygodniejszej, jaka jest u mnie, bryczki i pojedziesz z tym listem do
pani Niemeńskiej. Mieszka ona w
powiecie N., o dwadzieścia kilka mil stąd. Trzeba
, abyś przywiózł ją do
Niemenki koniecznie i bezzwłocznie
. Ty,
mój poczciwy, wiesz o wszystkim i dopowiedz jej ustnie całą smutną historią
jej
siostrzenicy…
Rzekłszy to, szybko odwrócił się od
Krzysztofa, aby ukryć wzruszenie. Stary pokręcił siwego wąsa.
– Daję panu słowo – rzekł – że
pani Niemeńska przyjedzie ze mną do
Niemenki.
W kilka dni
potem na
dziedzińcu topolińskim turkotały koła i do pokoju wszedł
Krzysztof, cały jeszcze pokryty kurzawą podróży.
Bolesław wybiegł śpiesznie naprzeciw niemu.
– Cóż? – zapytał z niepokojem – czy przyjechała?
– Przyjechała – odpowiedział
sługa.
Twarz
Bolesława wypogodziła się nieco, nazajutrz jednak dręczyła go widoczna niespokojność. Co moment wychodził z domu i, uszedłszy za bramę kilkadziesiąt kroków, powracał, przechadzał się niespokojnym krokiem po mieszkaniu, chwilami bladł bardzo, jakby na myśl o czymś cała krew jego zbiegała się do serca.
Dzień był kwietniowy, ciepły, ale mglisty, drobny deszczyk wiosenny skrapiał młodziuchną i niską jeszcze trawę, to znowu wypogadzało się niebo i blade promyki słońca oświecały perlące się na gałęziach topoli krople deszczu. Ale nad wieczór chmury zaciągnęły całe sklepienie, deszcz począł padać coraz rzęsistszy, na świecie zrobiło się szaro i posępnie. Pomimo tego
Bolesław stał u okna swego mieszkania, ubrany jak do wyjścia, w ręku trzymał czapkę, a przed gankiem stała bryczka z założonymi końmi. Dziwne myśli roiły się mu snadź
po głowie; patrzył na chmury ciągnące pod niebem i był bardzo smutny. Nagle zamigotało coś w zmroku pod oknami;
Bolesław mógł rozpoznać, że była to
postać kobieca, okryta szarą salopką, z wielką chustą narzuconą
na głowę. W parę sekund potem otworzyły się drzwi, do pokoju weszła
kobieta z pochyloną postacią i zdjęła z głowy okrycie.
Bolesław spojrzał, wykrzyk zdziwienia wyrwał się z ust jego i rzucił się
do wchodzącej. Była to
pani Niemeńska. Przemokła od deszczu, drżąca cała, zatrzymała się u drzwi, jakby nie śmiała dalej postąpić.
– Pani! – zawołał
Bolesław – pani tutaj! w taką porę! pieszo!
Uścisnął ręce, które
stara kobieta podała mu z cichym płaczem; troskliwie zdjąwszy z niej zmokniętą salopkę, poprowadził przed kominek, na którym tlił się żar ciepły, i posadził w wygodnym fotelu. Parę minut milczeli oboje,
pani Niemeńska nie była w stanie słowa przemówić,
Bolesław patrzył na nią z przerażeniem nieledwie.
– Jakże pani znalazłaś
swoję synowicę? – przerwał na koniec milczenie.
Na te słowa cichy płacz
pani Niemeńskiej zamienił się w głośne łkanie.
– O, panie mój! – zawołała – tegoż to ja doczekałam się na moje stare lata! Takiż to los spotkał to
dziecko, które hodowałam i kochałam jak moje własne! Nie wiedziałam o niczym, co się tu działo.
Wincunia pisała do mnie zawsze takie spokojne, wesołe listy, nie chciała mię widać martwić, biedaczka, a przy tym takie to dumne, że nigdy jednego słowa skargi przed nikim nie wypowie. List twój,
panie Bolesławie, jak piorun spadł na moję głowę
; przyjeżdżam i myślę, że moja
Wincunia, jak dawniej, wybiegnie na moje spotkanie zdrowa i hoża; wchodzę i spostrzegam tylko cień jej… Gdybym ją gdzie indziej spotkała, nie poznałabym jej wcale, a przecież… któż
by powiedział, że ta kobieta ma dopiero dwadzieścia trzy lata
? Patrząc na nią, zdaje się, że już jej do grobu blisko…
I
stara ciotka głośnym zaniosła się płaczem.
– Pani – ozwał się po chwili
Bolesław – tu nie tylko płakać i boleć, ale przede wszystkim zapobiegać złemu należy.
Pani Wincenta zagrożona jest śmiertelną chorobą; jeden spokój może ją zbawić, a spokój ten trzeba stworzyć wkoło niej. Dlatego wezwałem panią tutaj, abyś znów była dla niej matką, aby miała ona w tobie serce, ciągle nad nią czuwające, aby mogła przytulić się do czyjejś kochającej piersi i ulżyć swemu żalowi widokiem czyjegoś do niej przywiązania… Przy tym trzeba usunąć ją od trosk codziennych, oddalić od niej przykrości i upokorzenia, wynikłe ze stanu majątkowego, w jakim ją zostawił
Snopiński…
– Panie – przerwała
pani Niemeńska – wszystko, co posiadam, oddam jej; fundusik mój niewielki jest wprawdzie, ale może choć w części wystarczy na zaspokojenie potrzeb jej i żądań kredytorów; ale panie…
Tu złożyła ręce błagalnie i nieśmiało dodała:
– Jej czego innego jeszcze potrzeba…
Bolesław pytająco na nią patrzał.
Pani Niemeńska powstała nagle, pochwyciła rękę jego i poniosła ją do ust.
– Pani! – krzyknął
Topolski – co robisz?
– Bywaj pan u nas! – zawołała
zrozpaczona kobieta – bądź dla
Wincuni przyjacielem i bratem, jak dawniej nim byłeś; przyjaźń twoja, rozumne twe towarzystwo łatwiej niż
wszystko przywrócą jej spokój i zdrowie!… Wiem, żeśmy cię obraziły, żeśmy cię po tysiącznych dobrodziejstwach twoich odsunęły lekkomyślnie; ale w tym wszystkim moja była wina! moja, nie jej! i siwe
włosy moje powstają mi na głowie, gdy myślę, że mogłam uchylić od niej ten kielich goryczy, a nie uczyniłam tego, że sama prawie popchnęłam ją ku przepaści!…
Ona była dzieckiem, ale ja stara nic nie przewidziałam, nie przeczułam człowieka, który miał ją zgubić, i sama, sama zgubiłam ją… W tym wszystkim winnam ja, a ona jest tylko ofiarą złej doli i mojej głupoty… Ty masz złote serce… bądź dla niej przyjacielem w nieszczęściu… przebacz jej!…
Pani Niemeńska z błaganiem wyciągnęła ręce
do
Bolesława, siwe włosy jej wysuwały się spod czepka i opływały twarz, zalaną łzami i oświetloną czerwonym odblaskiem kominkowego żaru.
– Przebaczyć! – ozwał się z wolna
Bolesław i dziwny uśmiech przesunął mu się
po ustach – alboż pani sądzisz, że w sercu moim był kiedykolwiek choć cień urazy do niej? Jakież prawo miałem rozkazywać jej sercu albo zakreślać przed nią drogę życia?
Jakież miałem prawo uczuwać do niej niechęć za to, że na tę drogę wolała wejść z kim innym niż ze mną? Nie; jakim był żal mój po niej, jaką tęsknota za nią, wie tylko Bóg, – goryczy
w uczuciach moich, urazy nie było ani kropli. Cierpiałem wtedy, gdym ją utracił, ale milion razy więcej, gdym ją nieszczęśliwą ujrzał. I nie było dnia żadnego, w którym bym nie rozmyślał nad tym, w jaki sposób ustrzec ją od okropnej przyszłości; nie było żadnej nocy, w której by zmora jej nieszczęścia nie nawiedzała mnie i nie budziła ze snu
. Czyniłem dla niej wszystko, co mogłem, ale mogłem niewiele, a i o tym ona nigdy nie powinna wiedzieć… Teraz, gdy pozycja jej określiła się o tyle, że została całkiem opuszczoną przez
męża, będę w możności czynić więcej… Ale tę możność dało mi dopiero przybycie pani; póki
pani Wincenta samotna była w
Niemence, nie chciałem tam bywać, aby nie sprowadzić na nią mnóstwa obmów; bo chociaż czuję się sam i ją uważam za wyższą nad ludzkie niesprawiedliwe podejrzenia, jednak nie chciałem do wszystkich jej cierpień dolewać i tej jeszcze kropli
goryczy. Szanowałem dotąd dobrą jej sławę, ale teraz, kiedy pani jesteś w
Niemence,
pani Wincenta odzyska we mnie przyjaciela lat dawnych, który codziennie przyjdzie do niej z twarzą pogodną, dłonią otwartą, z radą i pomocą przyjazną.
Pani Niemeńska stała przed nim ze złożonymi jak do modlitwy rękoma
.
– Jakiś ty dobry! jakiś ty szlachetny! – mówiła drżącymi ustami. – Posłuchaj
– rzekła, ochłonąwszy nieco ze wzruszenia – ona taka słaba i smutna, a cicha i łagodna jak dziecię. Nie skarży się i nie płacze, ale w oczach jej jest coś, co mi serce przeszywa. Dziś z rana mówiła ze mną o tobie; nie wiem czemu, ale zdało mi się, że pragnie cię widzieć, choć tego nie powiedziała. Toteż
kiedy przed zmrokiem zobaczyłam ją leżącą z zamkniętymi oczyma
, wymknęłam się pieszo z domu, aby wyjścia mego nie spostrzegła, i przez
gaj przyszłam cię prosić, abyś zajrzał czasem do nieszczęśliwej, a ty już sam o tym myślałeś, niech cię za to Bóg i Najświętsza Panna błogosławi!
– Od rana – rzekł
Bolesław – wybierałem się do
Niemenki, ale nie dziw, że nie mogłem prędko zdobyć się na moc dostateczną…
Umilkł na chwilę, potem znów mówił zniżonym nieco głosem:
–
Pani Wincenta nigdy mię nie kochała, a raczej kochała mię niegdyś jak przyjaciela, takim więc ujrzy mię i teraz i, jako taki, mogę przynieść jej pociechę lub pomoc. Ale ze mną rzecz inna…
Zatrzymał się znowu i dokończył jeszcze ciszej:
– Ja… kocham ją dziś tak, jak kochałem owego dnia, gdyśmy zamieniali z sobą zaręczynowe pierścionki…
– Wielki Boże! – wyszeptała
pani Niemeńska – kochasz ją dotąd jeszcze! kochasz ją jak dawniej!
Bolesław uśmiechnął się właściwym sobie smutnym uśmiechem i długo, długo trzymał oczy nieruchomie utkwione w błękitne płomyki strzelające spomiędzy żaru, jak gdyby pytał ich o rozwiązanie tej dziwnej zagadki jego serca, której inni pojąć nie mogli. Ale błękitne płomyki nic snadź
nie odpowiadały na pytania smutnej jego myśli, bo rzekł po chwili cicho i jakby do siebie:
– Alboż ja wiem, skąd się bierze ta siła i trwałość przywiązania mego do niej? Dlaczego ona… ona
właśnie stanęła na drodze mego życia, jako jedyna miłość, która nie przestała być miłością nawet po utracie nadziei? Są snadź
serca, w które gdy raz zapadnie uczucie jakie, to już go nic wydrzeć nie zdoła
…
Gdyby
pani Niemeńska posiadała więcej filozofii życia i bogatszy dar wymowy, odpowiedziałaby na tę głośno wyrażoną myśl
Bolesława, że serca takie śród ludzi są cenną rzadkością, tak rzadko rozsianą po ziemi, jak rzadkimi są owe o tęczowych blaskach diamenty drogie, w których poszukiwaniu
biedni górnicy życie całe pędzą; jak rzadkimi są owe perły mlecznej białości
, po które odważni nurkowie zstępują na dno morskich topieli. Kto znajdzie diament taki, taką perłę i zgubi ją, niech płacze, bo mogą przeminąć lata długie i cały żywot człowieczy przeminąć może, nim w innej piersi podobna odnajdzie się kosztowność.
Pani Niemeńska nie odpowiedziała tak na wynurzoną myśl
Bolesława, albowiem była to kobieta o prostym sercu i słowie, patrzyła tylko nań z cichym uwielbieniem i wielkim żalem.
Bolesław otrząsnął się z zamyślenia, ujął rękę
pani Niemeńskiej i rzekł:
– Nie mów pani o tym wszystkim
pani Wincencie, dla jej własnego dobra. Wiadomość ta zniepokoiłaby ją, utrudniłaby nasz stosunek. Niech myśli, że to, co zachodziło między nami niegdyś, minęło na wieki; niech zapomni o tym, że kochałem ją kiedyś jak kochanek, a niech widzi we mnie tylko przyjaciela. Polegam na rozsądku i szlachetności pani
, że nie powiesz jej tego, o czym wiedzieć nie powinna. A teraz jedźmy do niej; konie moje stoją od dawna założone.