"Falo, niewierna falo, a tak wierna"
I znowu w
Niemence było lato zielone, słoneczne, ciepłe
Zdanie inicjalne zawiera w pigułce słynny początek Nad Niemnem: „Dzień był letni i świąteczny. Wszystko na świecie jaśniało, kwitło, pachniało, śpiewało” (E. Orzeszkowa, Nad Niemnem, t. 1, s. 3).. Jednocześnie z przyjazdem
pani Niemeńskiej i nowym zbliżeniem się
Bolesława do dwóch samotnych kobiet ład, spokój i dostatek wrócił do
dworku. Kredytorowie częścią zostali zaspokojeni zupełnie, częścią na jakiś czas złagodzeni
; sam nawet butny eksekonom i eksfaworyt
Snopińskiego,
Pawełek, po całogodzinnej rozmowie z
Bolesławem w
Topolinie wyszedł mocno zmieszany
, zawstydzony i cofnął z sądu prośbę swą o egzekwowanie należnej mu sumy. Powiadano, że
Topolski dowiódł mu kradzieży i spółki
z lichwiarzami, a rzeczywistą należność opłacił.
Pawełek jednak nie mówił o tym przed nikim i wydalił się nawet całkiem z okolicy, przyjmując służbę gdzieś w odległej stronie.
Od
Aleksandra Wincunia nie otrzymała żadnego listu, – wyraźnie
postanowił zerwać z nią na zawsze. Zrazu tylko
pan Jerzy pisywał do
synowej długie i niezmiernie czułe listy, przyrzekł, że wkrótce
syna do domu wyprawi, upewniał ją o współczuciu swym i lepszej przyszłości, a w słowach jego był żal głęboki ojcowskiego serca, bolejącego nad błędami syna i losem związanej z nim kobiety.
Ale po dwóch miesiącach i te odezwy stały się coraz rzadszymi
, w końcu całkiem ustały i wieść o
młodym Snopińskim zaginęła. Tylko raz
Szloma opowiadał
Topolskiemu, że do oberży jego zajeżdżał jakiś, z dawna znajomy mu, podróżny pan, przybywający z okolic, w których mieszkali
Snopińscy, i mówił mu o
Aleksandrze dziwne rzeczy: jakoby
poróżnił się z
ojcem i wyjechał z jego domu, a osiadł przy jakimś bogatym paniczu, u którego młodzież hulała wciąż i grała w karty; jakoby
stary Snopiński począł chorzeć ze zgryzoty; jakoby
Aleksander udawał w okolicy, że jest nieżonatym
i stawiał się przed pannami w roli konkurenta, posiadającego gdzieś daleko znaczne dobra; jakoby nawet dobrami tymi uwodził panicza, u którego mieszkał, pożyczał od niego pieniędzy
, grał szalenie w karty, a i upijać się coraz częściej zaczynał itd. O tych wszystkich szczegółach dowiedział się
Topolski od
Szlomy, ale nie powtórzył z nich ani jednego w
Niemence.
Wincunia ani przed
ciotką, ani przed
Bolesławem nie wspomniała nigdy imienia
Aleksandra; nie żaliła się nigdy, nie płakała; owszem, spokojna zawsze, jak cień przesuwała się po
cichym dworku, z uśmiechem na bladych ustach. Czy cierpiała i jak cierpiała, niepodobna było odgadnąć, tak była zawsze jednostajną, łagodną, a chwilami nawet wesołą, tą smutną wesołością, jaką miewają osoby, które pogodziły się ze swym bólem i wiedzą, że
dłużej niż on żyć nie będą.
Życie jej gasło stopniowo, a widocznie była coraz słabsza
, a więcej lubiła słońce i światło dzienne, jak gdyby nimi dosyć nacieszyć się chciała. Całe dnie przesiadywała w ogrodzie lub na dziedzińcu pod lipą, a gdy nadchodził wieczór, smutniała, kaszlała mocniej i mówiła z tęsknym uśmiechem:
– O, jakże pragnę jutra!
– Dlaczego? – pytała
ciotka.
– Żeby znowu słońce zobaczyć – odpowiadała. A zaledwie świt rozproszył nocne ciemności, wstawała, wychodziła przed dom i z rozkoszą przypatrywała się stopniowemu dnia wschodowi.
Pani Niemeńskiej zdawało się, że po całych nocach nie zasypiała, za to śród dnia obejmował ją niekiedy sen osłabienia, głowa jej opadała
na poduszkę kanapy i zamykały się oczy. Wtedy
pani Niemeńska siadywała obok niej z pończoszką w ręku i oczy jej zaszłe łzami spoczywały na zmęczonej cierpieniem twarzy
synowicy.
Raz usta
Wincuni poruszyły się przez sen;
pani Niemeńska pochyliła się ku niej, sądziła, że wspomni o
mężu, ale
Wincunia wymówiła z cicha imię
Bolesława i bolesne westchnienie wstrząsnęło jej ciałem.
Pani Niemeńska załamała ręce.
– Boże wielki! – szepnęła – dziwne są wyroki Twoje! miałażby ona pokochać go teraz!… –
Topolski bywał w
Niemence często… tak często
, jak tylko mu pozwalały liczne a obowiązkowe już teraz jego zajęcia.
Gdy kilka dni nie przychodził,
Wincunia miała się znacznie gorzej; gdy przybywał, ożywiała się, weselała i chwilami wydawała się zdrową; ale gdy oddalił się, wpadała w większe jeszcze niż wprzódy osłabienie.
Bolesław, z taktem i ostrożnością wielkiego serca, unikał wszystkiego, co by mogło jej przypomnieć dawny ich do siebie stosunek. Przychodził do
Niemenki zawsze pogodny, niemal wesoły, i z powierzchowności jego nikt by odgadnąć w nim nie mógł najmniejszego wewnętrznego cierpienia. Raz tylko, gdy po widzeniu się z
doktorem w
X. i długiej z nim rozmowie przyjechał do
Niemenki, witając go, rzekła z niepokojem:
– Mój Boże! co panu jest? takiś pan dziś blady i zmieniony!
Bolesław uśmiechnął się swobodnie i odparł:
– Miałem w tych dniach mnóstwo kłopotliwego zajęcia, to mię trochę zmęczyło…
Dnia tego
doktor powiedział mu, że stan
Wincuni pogarsza się znacznie i mało zostawia nadziei wyzdrowienia.
– Słuchaj pan – mówił lekarz – nadaremnie byśmy się łudzili; ona nie może być zdrową, póki nie posiądzie zupełnego, moralnego spokoju…
– Ha – rzekł
Bolesław – wszystko, co można było uczynić dla niej w obecnym jej położeniu, zostało uczynionym. Czy sądzisz pan, że tęskni za tym człowiekiem, który ją opuścił?
– Nie – odpowiedział
doktor – to być nie może; taka kobieta jak ona nie może kochać człowieka, którym musi pogardzać; przeciwnie
, sądzę, że obecność jego musiała od dawna jej być bolesną…
Niemniej jednak jest w niej jakiś żal głęboki a tajony, który wciąż rozognia i rozrania pierś jej.
– Może to żal po stracie
dziecka? – spytał
Topolski.
– I to nie; utrata
córki wstrząsnęła nią silnie, a i teraz
zapewne bolesnym echem odzywa się w jej sercu, ale takie rany muszą się goić… leży to w naturze ludzkiej… Zresztą
, wiesz pan o tym, że my, doktorowie, z powołania naszego musimy być nieco spowiednikami duszy i lubo nie mamy prawa pytać pacjentów naszych o tajniki ich serc, niemniej jednak uczymy się przenikać je własnym okiem… Otóż zdaje mi się, iż odgaduję w
pani Snopińskiej, oprócz żalu po stracie
dziecka, oprócz naturalnej goryczy, która wypływa z zawodu, jakiego doświadczyła, inny jeszcze jakiś żal, inną boleść dziwnie przejmującą, a przemienioną już w tę cichą, zrezygnowaną rozpacz, która nie żali się i nie walczy, ale jak gadzina zjadliwa wpija się w pierś ludzką i wysysa spod serca siły żywotne, aż cały organizm przyprowadzi do nieuchronnego upadku.
Bolesław ze skupioną uwagą słuchał słów
doktora.
– Cóż bym dał za to – rzekł po chwili jakby do siebie – gdybym mógł odgadnąć źródło tej boleści, która ją zabija…
– Tego pan nie dokażesz – rzekł z żalem
doktor –
pani Snopińska ma dziwnie zamknięty w sobie i skryty charakter, który snadź
wyrobił się w niej wskutek doznanych smutków…
– O, tak! – rzekł
Topolski – dawniej była przezroczystą jak kryształ.
Doktor mówił dalej:
– Zdjęty niezmiernym współczuciem i prawdziwym szacunkiem dla niej, probowałem nieraz głębiej zajrzeć w jej duszę. Ale podobną jest ona do tego kwiatu, który przy dotknięciu ludzkiej ręki zwija i zamyka swój kielich. Raz, pan byłeś wówczas nieobecnym, siedziałem przy niej na ganku. Milczała, jak to bywa najczęściej, i zamyślona bardzo wiodła oczyma
za białym obłokiem, który z wolna posuwał się pod niebem. We wzroku jej był smutek, a przy tym uśmiechała się; smutek ten i ten uśmiech tworzyły
tak dziwny wyraz, iż przypatrywałem się jej, myśląc, że mam przed sobą szczególne psychologiczne zjawisko. Ale zarazem sądziłem, że była to chwila, w której coś powiedzieć mogła. Uważałem siebie tym razem za kapłana lekarskiej sztuki i spytałem ją, nadając słowom moim ton żartobliwy: „Co tam pani widzisz na tym obłoku, że go tak ścigasz oczyma?
”. „Widzę – odpowiedziała, nie zmieniając kierunku wejrzenia – widzę tam to, co od wielu dni, miesięcy, lat prawie stoi wciąż przed mymi oczyma… w światłości i w zmroku… płynie przede mną na obłokach… wiesza się na zieleni drzew… świeci
w ciemnościach nocy”. Mówiła to powoli i z cicha, bardziej do siebie niż do mnie. Pomimo całej zimnej krwi, do której usposabia mię
powołanie moje, byłem wzruszonym. „I cóż jest to, co panią tak prześladuje?” – spytałem znowu na wpół żartem. „To moje, moje straszne…” – zaczęła mówić i nie dokończyła, drgnęła, jakby ze snu zbudzona i spojrzawszy na mnie, usiłowała zaśmiać się: „O, panie! – zawołała z tą wesołością, która w niej smutniejszą jest od smutku – ja coś niedorzecznego mówiłam… nie słuchaj mnie pan, gdy tak mówię… to jakby przez sen… ja
często śnię na jawie!”.
I z gorączkowym pośpiechem zaczęła mówić o czymś innym. Cóż mogłem wysnuć z tych kilku słów urywanych, które wyrzekła? To tylko, że czegoś żałuje, że za czymś tęskni, że ciągle ma przed oczyma
jakiś obraz, do którego przywiązała się jej dusza i z którym odlatuje ona od niej… aż na zawsze odleci…
Bolesław zamyślił się i długo milczał.
– Zdaje mi się – rzekł – że wszystko, o czym pan mi mówiłeś, jest koniecznym wypływem położenia
pani Wincenty, i nie widzę w tym nic innego jak poczucie złamanego życia. Zresztą zdaje mi się, że pan mylisz się, sądząc, iż miłość jej dla
męża całkiem zniknęła. Wprawdzie nie może nie widzieć, że niewart jej szacunku; ale bywają dziwne upory serc, które w uczuciach swych raz powziętych nie dają się zwyciężyć; ja
bym sądził, że ona boleje nad jego upadkiem, a kto wie? może i nad tym, że go straciła…
– Prawda – odrzekł
doktor – że serca, a szczególniej serca kobiece, posiadają nieraz dziwne tajemnice… samo
już powzięcie uczucia takiej kobiety jak ona dla człowieka takiego jak
Snopiński osobliwym było psychicznym objawem; jednak
zdaje mi się, że dziś wspominać go musi w duchu z pogardą, a co najmniej z obojętnością, a żalu jej inna być musi przyczyna…
Na tym skończyła się rozmowa
Topolskiego z
doktorem; w kilka dni po niej
Bolesław pisał do
pana Andrzeja:
„Dwa miesiące nie pisałem do ciebie,
drogi przyjacielu; nie miej mi tego za złe, bo nie miałem siły, dziś nawet nie wiem, czy w logiczny ład zdołam me myśli ułożyć, bo mącą się one w mej głowie jak wody morskiego dna, których burz nikt nie widzi… Ona umiera… chodzi jeszcze, rusza się, mówi i uśmiecha się nawet, ale nie jest to już istota, która idzie drogą życia… jest to płomyk gasnący… cień
, postępujący z wolna po ścieżce do mogiły.
Czy pamiętasz ją, jaką była wtedy, gdym raz pierwszy prowadził cię do niej, stojącą na kamiennym piedestale, uwieńczoną kwiatami, karmiącą gołębie z fartuszka, młodziuchną i lekką jak ptaszyna?
A teraz przypomnij sobie dźwięk muzycznego akordu, który, brzmiąc przez chwilę pełnią tonów, rozpływa się stopniowo w powietrzu, traci
po jednej nucie i z wolna ulatuje w nieskończoność… taką ona jest teraz. Porównaj i zasłoń oczy… bo
to taki widok, że gdy długo nań popatrzysz, będziesz bardzo smutny.
A ja patrzę na nią co dzień niemal i co dzień czuję, jak mi coś w piersi jęczy i rwie się, i przestaję być sobą samym, rozum mnie odbiega i wola… nie upadam
, ale łamię się…
Przybywaj mi w pomoc, przyjacielu! Ty tam ze szczytów
Karpat, o wieczornej porze, przypatrujesz się, jak wspaniale słońce płynie ku zachodowi i ściąga z ziemi promienie
swoje, aby je na inne przenieść widnokręgi; przybywaj, i tu zobaczysz piękny twór Boży, co się ku zachodowi swemu chyli i wnet bladą swą twarz
do innych przeniesie światów. A rankami, śród poetycznych dolin karpackich, słuchasz odgłosów trąbki górala, żegnającego na dzień cały szczyt, z którego zstępuje
Informacja o góralach, rankiem i przy dźwiękach instrumentu opuszczających górskie szczyty, jest niezbyt jasna, ma być może proweniencję literacką. Góralskie trombity czy alpejskie rogi służyły do porozumiewania się na odległość, jako sygnały ostrzegawcze lub informacyjne, ewentualnie rozbrzmiewały wieczorem albo na powitanie dnia – właśnie dlatego, że górale nie opuszczali hal (szczytów), pozostając tam przez cały sezon wypasu. Zob. S. Majchrzak, Trombita i róg pasterski, https://waltornia.pl/odmiany/1247-trombita-i-rog-pasterski (dostęp: 11 listopada 2020 r.).; przybywaj, tu usłyszysz dźwięk tej archanielskiej trąby, która woła do gasnącej istoty, aby w poranku życia ziemię swą żegnała.
Przybywaj z radą, bo może jest jeszcze rada.
W sercu jej leży dziwna jakaś tajemnica, która wygryza z niej życie, a której odgadnąć ja nie mogę, może i nie umiem.
Są w niej rzeczy, które mię dziwią i myśl mą wtrącają w chaos przypuszczeń. A jednak, gdybym wiedział, może…1199a
Przed kilku dniami siedziałem z nią wieczorem przy lampie i czytałem głośno jakiś ustęp z poezji
Słowackiego, wysnuty
«w Szwajcarii»Orzeszkowa korzystała z lipskiej edycji Pism Juliusza Słowackiego, tylko tam bowiem znajduje się lekcja: „I mogła była wszystko robić ze mną” (w pierwodruku paryskim oraz innych wydaniach: „I mogła była co chce zrobić ze mną”). Pisarka zapewne cytowała tekst z pamięci, świadczyłyby o tym drobna zmiana szyku w jednym miejscu, scalenie niesąsiadujących ze sobą wyrazów oraz wiele nieścisłości interpunkcyjnych. Cytaty w pierwodruku, choć też niewolne od drobnych zniekształceń, były wierniejsze oryginałowi w ortografii i leksyce (duże litery w incipitach wersów, forma zmięszała) – wersja w TZWP 5 otrzymała bardziej prozatorską grafikę zapisu, dopasowaną do narracji. Odpowiednie fragmenty, z których zostały zaczerpnięte cytaty, znajdują się w częściach II, III, IV poematu:
I tak raz pierwszy spotkałem ją samą,
Pod jasną tęczy różnofarbnej bramą;
[…]
Rzekłem – i za to z ust zamkniętych skromnie,
Najpierwszy uśmiech jej przyleciał do mnie –
Przyleciał szybko i wrócił z podróży,
Do swego gniazda, do pereł i róży;
[…]
Ach! ona była jak białe łabędzie,
Była jeziora błękitnego panią;
[…]
Miała powozy z delfinów, z gołębi,
I kryształowe pałace na głębi,
I księżycowe korony w noc ciemną –
I mogła była wszystko robić ze mną.
(J. Słowacki, W Szwajcarii, [w:] tenże, Pisma, t. 2, Lipsk 1860, s. 172–173).. Czytając, nie mogłem wstrzymać się od myśli, że historia, którą wieszcz pisał łzami, dziwnie była do mojej podobną. Wszakże i ja kiedyś
«spotkałem ją samą, pod jasną tęczy różnofarbnej bramą»J. Słowacki, "W Szwajcarii"; a potem i jam miał chwilę, w której
«z ust zamkniętych skromnie, najpierwszy uśmiech jej przyleciał do mnie. Przyleciał szybko i wrócił z podróży, do swego gniazda, do pereł i róży»J. Słowacki, "W Szwajcarii" ; bo wszak i ona kiedyś była
«jak białe łabędzie, była jeziora błękitnego panią, miała powozy z delfinów, z gołębi, i kryształowe pałace na głębi, i księżycowe korony w noc ciemną, i mogła była wszystko robić ze mną»Juliusz Słowacki, "W Szwajcarii" .
Autor ten w poezji swej miewa takie tony, że gdy je człowiek wygłasza, razem z dźwiękiem głosu musi wyjść na jaw głębia duszy jego, choćby ją z całej mocy utaić pragnął. Wiem teraz z przekonania, że mężczyzna, który miłość swą chce ukryć przed ukochaną, nigdy z nią poezji tych czytać nie powinien. Im dalej czytałem poemat, wysnuty
«w Szwajcarii», tym bardziej żałowałem, żem go zaczął czytać. Każdy wiersz wydawał mi się tak, jak gdybym ja sam go napisał, traciłem samego siebie, nie mogłem opanować drżenia głosu, czułem sam, że stawałem się blady. Czy pamiętasz ten cudowny ustęp, w którym tak wiernie malują się ułudy serc oszukiwanych falami losu:
«A pod tym progiem fala tak się toczy – i tak swawolna i taka ruchoma, że wzięła w siebie dwa nasze obrazy, i przybliżyła je, łącząc rękoma, chociaż nas tylko łączyły wyrazy. Ach! fala taka szalona i pusta, że połączyła nawet nasze usta, choć sercem tylko byliśmy złączeni. Fala tak pełna ruchu i promieni, że jednym światła objąwszy nas kołem, zmieszała niby anioła z aniołem. Gdy myślę… boleść dręczy mię niezmierna… falo! niewierna falo! a tak wierna!…»J. Słowacki, "W Szwajcarii" Cytat z VI części poematu:
A pod tym progiem fala tak się toczy,
I tak swawolna i taka ruchoma,
Że wzięła w siebie dwa nasze obrazy,
I przybliżała, łącząc je rękoma,
Chociaż nas tylko łączyły wyrazy.
Ach! fala taka szalona i pusta!
Że połączyła nawet nasze usta,
Choć sercem tylko byliśmy złączeni.
Fala tak pełna ruchu i promieni,
Że jednym światła objąwszy nas kołem,
Zmięszała niby anioła z aniołem.
Gdy myślę – boleść dręczy mię niezmierna.
Falo! niewierna falo! – a tak wierna!
(Tamże, s. 174–175).
. Nie mogłem czytać dalej, poczuwałem zawrót głowy i w oczach mi się ćmiło. Złożyłem książkę i podniosłem wzrok na
Wincunię…
Leżała ona na kanapie. Od pewnego czasu leży najczęściej słaba; blada jej twarz jaśniała pod promieniem lampy na tle ciemnej poduszki. Z cicha, jak echo powtórzyła: «Niewierna falo! a tak wierna!» – i utkwiła oczy w moję twarz
z dziwnym wyrazem. Co wyraz ten znaczył? nie rozumiałem, może nie chciałem… nie śmiałem… lękałem się zrozumieć… widziałem w nim taką okropną… a zarazem tak niebieską głębię, że… chwila
jeszcze, a byłbym upadł przed nią na klęczki i porwał ją w objęcia.
Ale resztą przytomności umysłu, jaka mi w owej chwili zostawała, poczułem, że gdybym to uczynił, popełniłbym zbrodnią niedelikatności i zdrady zaufania; zraniłbym może duszę jej i czystość kobiecą; na zawsze
może straciłbym możność podawania jej dłoni przyjaznej. Powstrzymałem się i tylko przestałem czytać, a zacząłem mówić jej o czymś, nie wiem o czym, zdaje mi się
, żem porównywał
Mickiewicza ze
Słowackim, że nawet powiedziałem na pamięć jakiś wesoły, dowcipny wiersz jednego czy drugiego, myśląc, że na jej usta uśmiech wywołam. Ale ona patrzyła na mnie swymi wielkimi zapadłymi oczyma
, z tym samym wyrazem przepaścistej jakiejś cudownej głębi, a gdym umilkł, znużony walką, powtórzyła raz jeszcze, jak oddalone echo: «Niewierna falo! a tak wierna!». Dokazałem tego, że w ów wieczór pożegnałem ją zupełnie takim, jakim widuje mię zawsze; uścisnąłem tylko jej rękę i powiedziałem przyjacielskie «do widzenia». Gdym jednak wracał do domu i gdym już wrócił, przez całą noc i nazajutrz nic więcej nie widziałem przed sobą jak tylko oczy jej, wpatrzone we mnie z tym dziwnym wyrazem, którego treść zrozumieć pragnę, a boję się… Ten wyraz jej oczu zasłania przede mną wszystko; czytam zeń wciąż jak z księgi, na której kartkach zza niepojętych znaków tryskają płomienie i łzy. Czytam w tym wyrazie jej oczu i szał mię ogarnia, szał
boleści i szczęścia, i sam zamykam oczy, bo głowa mi się zawraca, niby nad brzegiem przepaści, na której dnie jest niebo i piekło…
Wszystko na ziemi powtarza się: od czasów Franczeski
Rimini czytanie poezji, pisanych ogniem i łzami, zdradzało zawsze tajnie serc objętych miłością…
W tekście pierwodruku forma imienia (Franceski) była bliższa oryginalnej ortografii włoskiej. Francesca Rimini pokutuje wraz ze swym szwagrem Paolem w Dantejskim Piekle (Pieśń piąta, w. 127–137) za poryw zmysłowej namiętności, do której skłoniła kochanków wspólna lektura miłosnej historii Lancelota:
Raz dla zabawy czytaliśmy boje,
Gdzie wpadł Lancelot w miłosne więzienie;
Byliśmy sami, bezpieczni oboje.
Czasem nad księgą zbiegło się spojrzenie
I zdejmowało z lic barwy rumiane –
Ale nas zmogło jedno okamgnienie.
Kiedyśmy doszli, gdzie usta kochane
Rycerz całował w nieowładnej chęci,
On, z którym nigdy się już nie rozstanę,
Drżący do ust mych przywarł bez pamięci;
Księga i pisarz Galeottem [tj. zdrajcą] byli.
(Dante Alighieri, Boska komedia, przekł. E. Porębowicz, Warszawa 1965, s. 44). Przyjacielu!…
w tym wyrazie oczu jej… w echowym dźwięku jej głosu, powtarzającego smutny jęk poety, była to miłość, boję się zgadnąć i pragnę zgadnąć, że była to miłość dla mnie… Jeżeli tak jest – o rozpaczy! Nie, o! szczęście! niech powie do mnie ten wyraz, jeden wyraz: «kocham!»
, niech umiera, umrę z nią razem!…
Och! nie, nie, nie! niech żyje, niech będzie dla mnie zimną jak lód; niech mi nawet swą przyjaźń odbierze, niech mię nienawidzi, a niech żyje, niech będzie szczęśliwą, spokojną przynajmniej.
Marzyłem, gdym
ujrzał ją znowu samotną i opuszczoną, że otoczę ją spokojem, dostatkiem, przywiązaniem braterskim, że bóle przebyte zmilkną i zamrą w jej piersi i że oboje, jak
brat i siostra, będziemy żyć już zawsze blisko siebie, złączeni duchem…
Marzyłem, że
lubo życie rodzinne straciła już ona na zawsze, ja stworzę dla niej życie myśli i czynu, przez które pójdzie promienna a spokojna; że
lubo jedna miłość ją zawiodła, a inna wzbroniona jej prawami ludzkimi, ja w sercu jej rozpalę tę wielką, szeroką miłość dla wszystkiego, co dobre i piękne, która jej tamtą zastąpi, i że śród cichej pracy dusza jej razem z moją palić się będzie świętym i czystym płomieniem życia bez skazy… aż póki by nie przyszła chwila zachodu, w której podalibyśmy sobie dłonie i razem zeszli tam, gdzie nie będzie już walk i boleści, za
sobą zostawiając ślady zacnie spełnionych zadań żywota.
A i tych marzeń zrzekłbym się z radością i odszedłbym daleko… na zawsze… gdyby
tylko od czasu do czasu głos jaki od niej doleciał do mnie i powiedział mi: «ona
szczęśliwa!».
Ale jeżeli… jeżeli to, co mi się zdało, żem wyczytał w wyrazie jej oczu
we mnie wpatrzonych, jest prawdą, nie ma
dla niej zbawienia… bo wszakże kiedyś grały tam w kościele organy i ksiądz stał u ołtarza, i modlił się, i wiązał rękę jej z ręką człowieka, który ją oszukiwał, sam może nie wiedząc o tym, że oszukuje, a
od owej chwili między nią a wszelką miłością rozpadła się przepaść nieprzebyta.
Straszna zdejmuje mię trwoga. Miałażby smutna jej dola być zwierciadłem przeznaczeń tysiąca innych istot?
Dziecię młode, rozmarzone, nieznające siebie, poszło w białej sukience do kościoła i ślubowało wieczną miłość i wierność człowiekowi nieznanemu; potem człowiek ten
zwiódł ją, złamał, zgniótł jej serce nielitościwymi szaleństwy, opuścił ją w końcu samę jednę
śród życia, a prawa ludzkie mówią do niej biednej, oszukanej i złamanej: stój odtąd pod wichrami burz, sama jedna, nie wzywaj nikogo, bo jeśli pokochasz, niech ci ta miłość serce wygryzie i mogiłę otworzy, bo co raz związane, związane
na wieki!
Tysiącem okropnych błyskawic mózg mi przeszywa myśl, że mógłbym jeszcze pochwycić ją i unieść do mego cichego zakątka, miłością
owiać gorącą i szczęściem uzdrowić… Mogłaby jeszcze żyć i być szczęśliwą, a ja? ach, gdyby przede mną otworzył się raj, obiecujący niewysłowione rozkosze przez wiekuiste wieki, wolałbym jeszcze, niż go otrzymać, posiadać ją choć krótko, choć rok, miesiąc, choć
dzień jeden…
Ale kiedyś tam w kościele grały organy i
przed ołtarzem ksiądz wiązał stułą i czytał modlitwy…
Trwoga, rozpacz, szaleństwo mię zdejmuje, pióro wypada z ręki, przed oczyma
ciemno…
przyjacielu mój, przybywaj, abym w rozumnych oczach twoich wyczytał znowu kierunek drogi mojej, bom go zagubił, abym z ust twoich posłyszał o sprawiedliwości Bożej, bo straciłem o niej pojęcie
…”.
W parę tygodni po wysłaniu tego listu
Bolesław pisał znowu do
pana Andrzeja.
„Wczoraj zjechało się do
Niemenki pięciu doktorów, sprowadzonych przeze mnie z różnych miast, między nimi było parę imion sławnych w kraju całym. Długo bardzo badali
chorą, potem
zamknęli się na dłuższą jeszcze naradę, do której nie przypuścili nikogo z profanów, a tylko zawezwali miejscowego
lekarza, śledzącego chorobę
Wincuni od samego jej początku. Na koniec wszyscy jednogłośnie zgodzili się na to, że
młodą kobietę zabija cierpienie moralne i że niecała jeszcze nadzieja wyratowania jej
stracona, bo część płuc nie została dotąd zaatakowaną. Niemniej jednak choroba rozwija się bardzo szybko. Jeden z lekarzy, najpoważniejszy i najuczeńszy, rzekł do mnie po skończonej naradzie:
– Gdyby teraz doświadczyła ona wielkiej jakiej radości, takiej, która by mogła wstrząsnąć całym jej organizmem, a potem gdyby mogła pozostać na długo spokojną i zupełnie zadowoloną, to, dołączywszy energiczne środki lekarskie, wody mineralne, zmianę klimatu itd., moglibyśmy ją jeszcze uleczyć.
Rozpacz! Jakże ja jej dam, jak
ja sprowadzę ku niej tę radość serca i ten spokój, które by ją zbawiły? Wyraz jej oczu, ten wyraz jej dziwny, głęboki
, cały zasnuty tajemnymi płomieniami, coraz częściej mówi mi, że wyczytałem w nim prawdę… Onegdaj przywiozłem jej bukiet pięknych bardzo kwiatów, ucieszyła się
nim i wyjąwszy kwiat jeden z wiązanki, mnie go oddała. Nosiłem go przez dzień cały, a
wieczorem, czytając książkę, położyłem półzwiędły na stole… Gdym wypadkiem podniósł wzrok od czytania, ujrzałem, że kwiat mój trzymała w ręku przy ustach. Kiedym spojrzał na nią, spłoniła się cała rumieńcem jak blada lilia pod różowym promieniem wschodzącego słońca… odwróciłem oczy i udałem, że nie widzę… Codziennie, gdy żegnam ją, ręka jej drży w mojej dłoni, a taka gorąca, rozpalona… Gdybym przycisnął ją do mojej zmęczonej bólem piersi, a usta moje z jej bladymi ustami spoił, może by to była ta wielka radość, o której mówili lekarze?…
Ale potem, mógłżeby być ten spokój, o którym także mówili oni? Nie, bo kiedyś w kościele u ołtarza…
Siły mię odbiegają na dłuższą walkę z sobą samym, z tym
wzrokiem, którym ona biedna na mnie patrzy, ze śmiercią, która
ją ściga… Gdy jestem z nią, muszę, powinienem być pogodnym, aby nie domyśliła się niczego, wesołym, aby ją rozweselić. Czy ty pojmujesz,
przyjacielu mój, taką pogodę i taką wesołość? Sądzę, że muszą być one podobne do tych krwawych błyskawic, które wiją się po czarnych chmurach, albo do tych żółtych promieni słońca, co zaglądają w świeżo wykopany grób, oczekujący na trumnę.
A może mylę się; może
źle czytam w jej oczach i nie rozumiem drżenia jej ręki i znaczenia tego kwiatu przyciśniętego do ust?
O, nie! Boże mój! niech się nie mylę, niech raz w życiu posłyszę z jej ust wyraz «kocham!», a potem już poniosę ją do mogiły i sam położę się obok niej, na sen z nią wieczny!…
Andrzeju! myślę, że przybędziesz, pragnę cię widzieć, może
przywieziesz mi z sobą jaki promień, który rozświetli ciemności, w jakie wpadłem!…”
Jeszcze w miesiąc później
Bolesław pisał znowu do swego
przyjaciela.
„Piszesz mi, że jedziesz do mnie, że jesteś już na połowie drogi, Bóg ci zapłać, ale jeżeli chcesz widzieć raz jeszcze biednego anioła duszy, którego połowa porwana już w niebo, pośpieszaj!
Płomyk gaśnie, kilka
już tylko sekund upłynie na zegarze czasu, a zostanie po nim – garść popiołu.
Od tygodnia
Wincunia już nie wstaje.
Po całych dniach jak biały posąg leży naprzeciw otwartego okna i patrzy, to w blade słońce jesienne, to
we mnie.
Kilka dni temu nie mogłem się opanować, pochwyciłem jej ręce i okryłem je pocałunkami; krzyknęła i zarzuciła na twarz przezroczysty rąbek białej swojej sukni. Gdym nachylił się do niej i chciał powiedzieć jej słowo mego serca, z przerażeniem ujrzałem, że była zemdloną.
Nie myliłem się, czytając w jej oczach…
O! straszne
, dziwne zrządzenia losów: «o falo! niewierna falo, a tak wierna!»”.