Ostatnie słowo życia
Dzień był jesienny, suchy, z bladym słońcem i mgłą przezroczystą, szmatami błądzącą pod szarawym błękitem. W
niemenkowskim dworku cicho było bardzo, lekki wiatr poruszał białą roletą
, zawieszoną u jednego otwartego okna. Pokój, w którym okno to było otwarte, wnętrzem swym dość szczególny przedstawiał widok. Widocznym było, że czyjaś troskliwa a pełna smaku ręka zrobiła
wszystko co można, aby pokój ten uczynić ślicznym, wesołym i barwnym gniazdeczkiem.
Po śnieżnych ścianach pięły się szerokie gałęzie bluszczu i w kilku miejscach tworzyły ramy wkoło obrazów, dobrym malowanych pęzlem
, a przedstawiających wesołe sceny życia wiejskiego albo piękne, uśmiechnięte twarze kobiece. Pod samymi ścianami stały niskie i wygodne, zieloną materią obite sprzęty, na stołach leżało mnóstwo ilustracji, albumów, litografii, mogących zająć i zabawić oko.
Przy oknie, ozdobionym białą haftowaną firanką, stały dwa rozłożyste drzewa oleandrowe, a śród nich, w ślicznie wyrobionej z kolorowanej łozy klatce, szczebiotała na wyścigi para kanarków. W rogu pokoju, naprzeciw otwartego okna stała niska miękka sofa, tak otoczona zielenią bluszczu i wazonowych roślin, ustawionych na etażerkach, że zdawała się stać w altanie.
Nad nią wisiał wesoły obrazek przedstawiający parę białych gołębi trzepocących skrzydłami
śród kępy kwiecistej, a wkoło rozściełał się puszysty o żywych kolorach dywan.
Mimo te wszystkie ozdoby i wesołe barwy, którymi pokój był napełniony, miał on dziwne piętno smutku. Oleandry pod oknami pokryte były kwiatem
, który, na wpół zwiędły i zżółkły, opadał z cichym szelestem na posadzkę; gałęzie oplatające ścianę smutnie poruszały listkami, kołysanymi jesiennym powiewem wnikającym przez okno; kilka miesięcznych róż okwitało w wazonach i wielkie bukiety bladoliliowej hortensji żałobnie odbijały od ciemnego tła myrtu
Myrt (przest.) – ‘mirt’ (zob. Słownik wileński 1, s. 692; formę „myrta” odnotowuje Słownik warszawski 1, s. 997). i rozmarynu.
Na sofie leżała
Wincunia.
Była sama i twarz miała zwróconą do okna. Wzrok jej spotykał w ramie rozwartych firanek ciasny, lecz pełen rozmaitości obrazek. Z boku wysuwała się część
gaju, pokryta bogactwem barw jesiennych; wysmukłe brzozy o złocistym liściu stały na tle oranżowych
Tj. barwy pomarańczowej (fr. orange – ‘pomarańczowy’). dębów, po których przemykały się gdzieniegdzie różowe smugi osiczyny albo pąsowiały obfite, zwieszające się po gałęziach grona jarzębin. W górze było niebo blade i bez blasku, ale pogodne i tylko szarawą a przezroczystą mgłą zasnute; u dołu trawnik dziedzińca, zarzucony opadłym z drzew liściem, otaczał wielki klomb astrów
, z których białe pożółkły i pochyliły głowy, a różowe stały jeszcze wyprostowane i dumne, niby urągając wczesnej śmierci sióstr słabszych. Dalej, pod samą bramą dziedzińca kilka sumaków, blisko siebie rosnących, powiewało z wolna szerokimi krwistego koloru liśćmi, a za bramą widać było kawałek białej drogi wiodącej w pole
i jeszcze kawałek tego pola, o zagonach pokrytych bujną żółtawą zielenią, i obrazek urywał się nagle, w ukośnej linii przerżnięty
ramą okna. Wzrok
Wincuni to zawieszał się na szczytach dębów o pałającej barwie, to opuszczał się na klomb astrów
półzmarłych, to znowu płynął w górę po różowych smugach osiczyny albo ścigał powoli złocisty listek brzozy, oderwany od gałęzi i lecący z wiatrem po żółtej trawie, nad krwistymi sumakami, w pole.
Niekiedy biała roleta
, osunięta powiewem wiatru, pokryła część obrazka; wtedy
Wincunia czyniła ręką słaby gest, jakby chciała usunąć tę przeszkodę dzielącą ją od kawałeczka świata, na który patrzyła, ale wnet wiatr powiewał silniej, roleta w inną unosiła się
stronę i odkrywała znowu na najdalszym planie obrazka ukośne linie zagonów, ze snującymi się nad nimi srebrnymi nićmi pajęczyny.
Cicho było bardzo wokoło, tylko
u okna szczebiotały żywe kanarki i kiedy niekiedy odpowiadał im szczebiot jakiejś osmuconej jesienią, w głębi gaju zbłąkanej ptaszyny.
Cała postać
młodej kobiety leżącej na sofie objawiała zupełne wycieńczenie i upadek sił fizycznych, ale oczy błyszczały szklistym połyskiem i na policzkach wybiły się karminowe rumieńce. Czoło jej, bardzo blade i otoczone światłymi splotami, smętnym zarysem odbijało od ciemnego tła poduszki, na której spoczywała głowa. Ręce miała alabastrowej białości i jak alabaster przezroczyste; splotła je i bezwładnie opuściła między fałdy sukni. Kaszlała często i oddychała prędko a z trudnością.
Z tą bezwładną postacią, z tym czołem śmiertelnie bladym dziwną stanowił sprzeczność dziewiczy, radosny ubiór
Wincuni. Miała ona na sobie tę samę
różową perkalową sukienkę, którą zwykła była nosić, będąc młodziuchną dzieweczką, a nad czołem w warkoczu kilka śnieżnych drobnych astrów
. Słońce zniżało się, już tylko jednę godzinę miało
do zachodu;
Wincunia coraz częściej, coraz tęskniej spoglądała na drzwi przyległego pokoju.
Pod oknem szybko idąca mignęła męska postać; po ustach
Wincuni świetlany przebiegł uśmiech, do pokoju jej wszedł
Bolesław. Zbliżył się i ujął rękę
młodej kobiety, ale zaledwie rzucił okiem na różową jej suknią
i kwiaty we włosy wplecione, zbladł bardzo i, przyciskając rękę jej do ust, szepnął z boleścią:
–
Wincuniu moja!
Radość zalała twarz
Wincuni, podniosła na
Bolesława wzrok pełen niewypowiedzianej wdzięczności i wymówiła cicho:
– O, dziękuję ci, żeś mię tak nazwał!
Usiadł obok niej milczący, wpatrzony w nią, z ręką jej w swych dłoniach.
Wincunia podniosła oczy na twarz jego i zaczęła mówić z nieopisanym wdziękiem:
– Tak dawno pragnęłam, czekałam, ażebyś mię nazwał
Wincunią… myślałam sobie, że gdy mię tak nazwiesz, serce moje poczuje tę samę
pogodę i radość, jaką czuło niegdyś… niegdyś… a od tej pory, gdyśmy się wówczas rozstali, nazywałeś mię zawsze panią… patrz! dziś umyślnie ubrałam się tak, jak ubierałam się przed wielu laty, aby ci przypomnieć twoję dawną
Wincunię… twoję
dawną narzeczoną, która była czysta jak krople rosy, zdrowa jak rybka w zdroju, wesoła
jak ptak pod obłokiem… Minęło… ależ na ziemi i kropla rosy, tak srebrna z rana, w południe miesza się
z ziarnkiem kurzu i ciemnieje, różowa rybka wpada w sieć rybaka, a radosna wiosną ptaszyna po jesieni opuszcza zziębnięte skrzydełka i umiera śród pożółkłych listków brzozy… Patrz! biedna sukienka moja od dawna nie widziała już światła dziennego; schowałam ją była na pamiątkę i leżała sobie w ciemności… dziś przywitałam się z nią jak z kochaną przyjaciółką… zbladła1257 trochę… obie zbladłyśmy razem; w niej zaczynałam życie, w niej je skończę…
–
Wincuniu! nie mów o tym strasznym końcu! – przerwał
Bolesław z rozpaczą w głosie.
Wincunia uśmiechnęła się łagodnie, miękko położyła dłoń na jego ręce
i zaczęła mówić znowu cichym, przerywanym głosem:
–
Bolesławie! po cóż się łudzić? Ja wiem, że umrę za chwilę… i po cóż rozpaczać? Dla mnie śmierć lepsza niż życie… Inne kobiety, dotknięte takim, jakim było moje nieszczęściem, męczą się długie lata i psują się nieraz moralnie w swych męczarniach. Ja nie będę tak długo miała ciężaru boleści i czysta zejdę ze świata… a umrę przy tobie,
najlepszy mój przyjacielu, i przed śmiercią będę mogła wyspowiadać ci całą duszę moję
…
Milczała przez kilka sekund i oddychała bardzo szybko, potem, zdobywając się na nowe siły, mówiła dalej:
– Dziś z rana poczułam się silniejszą, niż byłam od dawna; mogłam wstać i przejść się przez pokój o własnej mocy; zdawało mi się, że krew zaczęła szybciej krążyć mi w żyłach, a w oczach miewałam olśnienia, śród których widziałam roje iskier na czarnym tle.
Ciocia cieszyła się, widząc mię silniejszą, i mówiła mi, że niezawodnie przyjdę do zdrowia. Ale ja tak nie myślałam, bo dawno, dawno już czuję, jak życie ulatuje ze mnie z wolna, z wolna
, po jednej iskierce, i robi się w piersi mej próżnia, z którą długo oddychać nie można. Ta siła więc, dziś wzmożona, to pewno znak, że lada chwila umrę, bo Bóg tak dobry, że przed skonaniem daje najsłabszym jednę
choćby chwilę mocy, aby wdzięcznym spojrzeniem mogli pożegnać ten świat piękny i ukochanym swoim zostawić na pamiątkę opowiedzianą treść swego konającego serca…
Mówiła to z wielkim spokojem, po ustach jej błądził uśmiech pełen pogody i ufności. Umilkła na chwilę, bo gwałtowny kaszel przerwał jej mowę.
Bolesław milczał i patrzył na nią wzrokiem nieopisanej boleści.
– Biedna
moja ciocia – mówiła dalej
Wincunia – miała dziś jakieś sprawy do załatwienia w
X., a widząc mnie
silniejszą, wyjechała, pocieszona. Sama ją namawiałam, aby wyjechała, bo pragnęłam w ostatniej chwili być z tobą sama,
Bolesławie, bo czułam, że ta ostatnia chwila do ciebie jednego należeć powinna…
Ciocię pożegnałam w duchu i ucałowałam jej ręce z wdzięcznością… wszak ona zastępowała mi matkę, której nie znałam, a była dla mnie zawsze tak dobrą… Biedna! jak ona będzie smutną, gdy mnie już nie stanie!…
Westchnęła cicho, a jakby w rażącej sprzeczności odpowiedzi kanarki wesoło zaszczebiotały z okna.
–
Wincuniu! – rzekł
Bolesław – ty tak spokojnie mówisz o tym, że masz umrzeć!
Czyliż ci wcale nie żal życia? Czy nie zostawiasz na ziemi nikogo, kto by ci był drogim?
Głos jego drżał żałością bez granic.
Wincunia uśmiechnęła się z łagodnym smutkiem, jedna łza wypłynęła powoli spod powieki i zawisła na długiej rzęsie. Z trudnością podjęła rękę i, ukazując nią różowy promień zachodzącego słońca, który za oknem przerzynał powietrze i spływał na murawę, wyrzekła powoli:
– Patrz: na tym
promieniu za chwilę zawiśnie dusza moja i po nim, jak po złotych wschodach, wstąpi tam wysoko, gdzie dobry Bóg przyjmie mię może dlatego, że cierpiałam wiele i umarłam młodo… Tam uklęknę przed Świętą Marią i modlić się będę za ciebie, a gdy tu na ziemi i twoja ostatnia nadejdzie chwila, ja w niebie z
dzieciną moją na ręku spotkam cię…
Łkanie głębokie, nieposkromione jęknęło w piersi
Bolesława. U okna kanarki znowu zaszczebiotały wesoło.
Wincunia silniej oparła dłoń na ręce
przyjaciela, oddech jej stawał się coraz prędszy i krótszy, oczy coraz silniej pałały, a czoło śmiertelniej bladło.
– Słuchaj mię,
Bolesławie, słuchaj – wyrzekła – bo lękam się, że mię siły opuszczą i nie dopowiem ci tego, co powiedzieć pragnę. Oto naprzód, kiedy w przyszłości wspominać mię będziesz, niech w żalu po mnie ta myśl cię pociesza, że umieram bez kropli goryczy w sercu, bez jakiejkolwiek do kogo na ziemi urazy… W tej uroczystej ostatniej chwili mojej zdaje mi się, że oczy moje szerzej otwierają się na świat i większe obejmują przestrzenie, a im więcej mglą się przede mną zewnętrzne przedmioty, tym światlej i przezroczyściej umysł mój przenika te niewidzialne krainy ducha, nad których pojęciem myśl moja tyle razy pracowała mozolnie a daremnie, wtedy gdym żyła… Oto w tej chwili nie mogę już dobrze rozróżnić koloru tej róży, która tam okwita w wazonie, i nie wiem, czy ona jest różowa, biała lub żółta, i
przypomnieć sobie nie mogę, jaką widziałam ją przed chwilą, bo wzrok mój mgli się, a pamięć się mąci… ale za to jasno, jasno
widzę wszystkie światła i cienie ducha tych ludzi, z którymi żyłam… Dlatego przebaczam z całego serca
Aleksandrowi i nie mam do niego najmniejszego żalu za wszystko, com przezeń cierpiała… Teraz dopiero spostrzegam, że w grzechach swych mniej on jest winien niż ci, którzy za młodu kształcili jego myśl i serce, niż ci, którzy mu podawali truciznę pochlebstwa i co go poili powietrzem próżności. W duszy jego były piękne światła, ale pogasły, a cienie, które zostały po nich, uczyniły go najnieszczęśliwszym z ludzi. Żal mi go, jam od niego stokroć szczęśliwsza, bo cierpiałam krótko i umieram czysta… On długie lata bezsilnie targać się będzie w żalu za światłością, którą utracił i już nie odnajdzie, a umrze skalany życiem pod palcem Boga, karzącym go za dopełniony na nim grzech jego rodziców.
Bolesławie, jeśli go zobaczysz kiedy, powiedz mu, że umarłam, przebaczając mu i z modlitwą za niego w sercu…
Umilkła, głowa jej opadła na piersi, rumieńce zniknęły z twarzy zalanej śmiertelną bladością, westchnęła ciężko i szepnęła:
– Boże mój! siły mię opuszczają! nie dopowiem!
Parę sekund straszne było milczenie, śród którego odgłos ciężkiego oddechu umierającej łączył się z wesołym szczebiotem kanarków.
Nagle
Wincunia podniosła się i wyprostowała, a jedną ręką opierając się o poduszki, silniejszym niż wprzódy głosem zawołała:
– Nie! powiem! Bóg pozwoli, abym powiedziała!…
Wyciągnęła drżącą rękę do
Bolesława i pewnym głosem wyrzekła:
–
Bolesławie, ty szlachetny i
najlepszy mój przyjacielu, kiedyś, odrzucając cię, raniąc twoje zacne serce, byłam szalona, ale szaleństwo moje trwało niedługo… szczęścia miałam krótką tylko chwilę…
Aleksandra nie kochałam od dawna… nie kochałam go, bom spojrzała mu w duszę i porównałam ją z twoją… Kiedy opuścił mię, mogłabym była żyć spokojnie, gdybym nie miała tu w sercu głęboko innej miłości… miłości, którą sama beznadziejną uczyniłam, a która mię tak bolała, że życie mi pękło…
Zatrzymała się nagle, wzrok jej wpił się w twarz
Bolesława, splecione ręce wyciągnęła ku niemu i zawołała
z wielkim wysileniem:
–
Bolesławie! ja umieram z żalu, żem cię utraciła… ja kocham cię!…
Jęk najwyższej rozpaczy i rozkoszy wydarł się z piersi
Bolesława, upadł na kolana przed osuwającą się w objęcia jego kobietą
i ogarnął ją ramionami…
W tej chwili ostatni promień słońca zniknął za dalekimi lasy, świergot kanarków umilkł, a poruszona silnym powiewem roleta opadła
z szelestem i zasłoniła okno.
…………………………………………………………………………………………………
Pod gankiem zaturkotały koła, cicho rozwarły się drzwi pogrążonego w cieniu pokoju i na progu zarysowała się wyniosła i
poważna postać mężczyzny.
Wchodzący z wolna postąpił do okna, podjął roletę
, a światłość ognistego pasa, złocącego niebo na zachodzie, słabo rozświetliła pokój.
Mężczyzna rozejrzał się wkoło i wzrok jego zatrzymał się w rogu pokoju. Tam w głębi, utworzonej z zieleni altany, przed
sofą nieruchomo klęczał
Bolesław i trzymał silnie przyciśnięte
do piersi martwe ciało kobiety. Rysy
Wincuni, powleczone bladością śmierci, łagodnie rysowały się śród zmroku, głowa jej bezwładnie leżała na ramieniu
Bolesława, a długie warkocze, złocąc się i srebrząc, wiły się wkoło jego rąk i szyi.
Przybyły mężczyzna powoli i cicho zbliżył się do tej nieruchomej grupy i długo, ze skrzyżowanymi na piersi rękoma
, patrzał na nią, pogrążony w smutnej zadumie. Po chwili wyciągnął rękę i, kładąc dłoń na ramieniu
Bolesława, wyrzekł zniżonym a uroczystym głosem:
– Powstań!…
Na dźwięk jego głosu klęczący zadrżał, nie odwrócił się jednak ku niemu, ale pochylił głowę i usta swe przycisnął do ust umarłej.
Po kilku sekundach milczenia przybyły ozwał się znowu:
–
Bolesławie! złóż ją w pokoju, a sam powstań
Wezwanie to, wraz z wcześniejszym, nawiązuje do Ewangelii. Słowo „Powstań” ewokuje scenę cudownego wskrzeszenia Łazarza, a zwłaszcza ożywienia córki Jaira przez Jezusa (Mk 5, 41–42): „Ująwszy dziewczynkę za rękę, rzekł do niej: «Talitha, kum», to znaczy: «Dziewczynko, mówię ci, wstań!». Dziewczynka natychmiast wstała i chodziła”. Drugie wezwanie nawiązuje do słów, które Jezus skierował do swoich naśladowców (Łk 9, 60): „Zostaw umarłym grzebanie ich umarłych, a ty idź i głoś królestwo Boże!” (zob. Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu w przekładzie z języków oryginalnych, oprac. zespół biblistów polskich z inicjatywy benedyktynów tynieckich, wyd. 3 popr., Poznań–Warszawa 1980, s. 1164, 1194).!
– Powiedziała, że mię kocha, i umarła! – wyrzekł cicho
Bolesław i mocniej jeszcze do piersi przycisnął nieżywą.
– Ona umarła, a
ty żyć powinieneś – wymówił nad nim głos poważny.
Bolesław z wolna odwrócił głowę i wpół z rozpaczą, wpół z przerażeniem zapytał:
– I któż ty jesteś, co mi żyć rozkazujesz, gdy ja z nią razem umrzeć pragnę?
– Sumienie twoje! – odpowiedział przybyły, a wyniosła postać jego zdawała się wyrastać wśród cieniów.
Bolesław, cisnąc do piersi umarłą, długo na niego patrzył, aż usta jego cicho wymówiły:
–
Andrzej.
– Tak – odpowiedział przybyły – ja to jestem znowu przy tobie, aby ci po raz drugi w życiu twym powiedzieć: powstań i idź dalej!
Rzekłszy to, pochylił się, łagodnie ujął w ramiona umarłą i złożył ją na sofie, a obie ręce
Bolesława ująwszy w swe dłonie, podniósł go z klęczek.
Bolesław milczał, z głową spuszczoną na piersi.
Pan Andrzej, blady i wyniosły, wyciągnął rękę ku oknu i wymówił z wolna:
– Ty radość twą pochowasz w głębi serca i pracować będziesz!…
Bolesław nie odpowiadał długo, potem usta jego poruszyły się z wolna i wymówiły:
– Będę.
– Tam – mówił dalej
pan Andrzej – miliony ludzi, z okiem utkwionym w gwiazdy wielkich idei, po tysiącznych bólach dążą ku nim, ty zostawisz bóle twe za sobą i z nimi razem pójdziesz!
Bolesław podniósł głowę, ciężkie westchnienie pierś mu rozdarło i odpowiedział:
– Pójdę.
Wtedy
pan Andrzej postąpił ku niemu i szeroko rozwarł przed nim ramiona.
KONIEC