IV. Przepowiednie oryginała sprawdzają się
Stary pan Tomasz dowodził, że dla małżonków, którzy po pobraniu się zbyt wiele i jawnie całują się, pierwszy rok pójdzie jak po maśle, a w drugim zacznie się już gruda.
Młodzi Snopińscy mieli dowieść, że oryginał miewał niekiedy trafne zdanie; im więcej czasu upływało od połączenia się
Wincuni z
Aleksandrem, tym częściej cierpiała ona, tym więcej myślała i coraz większej nabierała powagi. A im bardziej
młoda kobieta traciła dawną swą dziecięcą wesołość, tym mniej wystarczyć mogła swemu
wesołemu mężowi.
Ona przychodziła z wolna do przekonania, że życie nie może być, jak o tym dawniej marzyła, podobne do nocy balowej, zapełnionej tańcem, muzyką i miłośnym marzeniem; on inaczej pojąć go nie mógł.
Każdy dzień zwiększał rozdział między
małżonkami i oddalał od nich czas, w którym było im miło z sobą i dobrze…
Przebudzenie
Wincuni nie przyszło nagle, ale stopniowo; oczy jej ducha otwierały się z wolna; każda niemal godzina przynosiła jej myśl nową, nowe spostrzeżenia nad sobą i człowiekiem, z którym się połączyła; z każdą godziną przybywało jej samowiedzy i smutku. Nie mówiła jeszcze sobie, że jest nieszczęśliwą, ale wiedziała dobrze, że szczęśliwą nie jest.
Nie nazywała się nieszczęśliwą, bo miała
dziecię, dziecię, które kochała wszystkimi siłami swej ognistej, kochającej natury; nie czuła się szczęśliwą, bo nie miała z kim dzielić myśli swych, których było coraz więcej w jej głowie, odkąd została matką, bo nie czuła się już kochaną i… przestawała kochać!
Tak, zobojętnienie dla
Aleksandra wpływało w nią także stopniowo i z wolna jednocześnie, jak duch jej budził się ze snu czarownego, w który wprawiły ją nagłe i bezwiedne uczucia dla
pięknego młodzieńca i pierwsze chwile poślubne.
Nadeszła wiosna i w
Niemence rozpoczęło się budowanie nowego domu.
Aleksander gorączkowo był nim zajęty.
W dworku powstał ruch wielki, zwożono materiały, rąbano, piłowano, zakładano pierwsze fundamenta
przyszłego mieszkania.
Wincuni smutno było, że nie mogła dzielić radości
męża, z jaką patrzył na te roboty, i jego zainteresowania się nimi. Serce jej bolało, że
miły domek, w którym się zhodowała, będzie opuszczony i rozwalony, a rozsądek mówił jej, że wielki i kosztowny dom w
Niemence będzie śmiesznością i pociągnie za sobą majątkową ruinę. Nie sprzeciwiała się w niczym
mężowi, ale też nie dzieliła jego marzeń i architektonicznych zapałów.
Aleksander, widząc to, pochmurniał, milczał przed nią o tym, co go najmocniej zajmowało, i… i coraz bardziej
nudził się przy niej.
Mimo jednak wielkiej gorliwości i zapału, z jakim prowadził rozpoczęte dzieło, roboty około domu niewiele postąpiły w ciągu wiosny.
Wstrzymane one zostały nieprzełamaną zaporą… brakiem
pieniędzy. Wprawdzie na zakupno materiałów
Aleksander użył całego jednorocznego dochodu
z
Niemenki, który, przefiltrowany przez palce ulubionego
Pawełka, w połowie tylko doszedł rąk właściciela; wprawdzie zaciągnął już nawet dość znaczny dług na
majątek; ale to wszystko nie starczyło na jego plany i potrzeby. Sposób życia nad stan, jaki zaprowadził w swym domu
, pochłaniał wiele, a oprócz tego pieniądze rozchodziły się mu Bóg wie jak, ale bardzo szybko. Sam nieraz dziwił się nad prędkim roztopieniem się sumy, jaką niedawno był posiadał, brał się do rachunku; ale postawiwszy na papierze kilka cyfr, poziewał naprzód lekko, potem mocniej, potem spazmatycznie i ogarniały go takie straszne nudy, że rzucał pióro i wołał na ratunek
Pawełka.
Rozmowy z
wiernym sługą ograniczały się w podobnych razach do krótkich pytań i odpowiedzi
, przypominających ulubiony dialog świętej pamięci
króla Sasa,
Augusta III, z poufnym ministrem,
Brühlem: „
Hab ich Geld?”, miał zwyczaj pytać wiecznie skłopocony finansami monarcha; „
Ja, Majestät!”, odpowiadał minister.
–
Pawełku, czy nie masz pieniędzy? – pytał
Aleksander.
– Będą, panie – odpowiadał
ekonom i najczęściej dostarczał żądanej sumy
, ale za jaką cenę! Posiadał on ku tym celom obszerne stosunki z Żydkami w
X. i okolicy i na żądanie
swego pana szperał po ich kieszeniach, aby z nich dobywać pożyczki na lichwę. Ile w tych pożyczonych sumach należało do owych bankierów w chałatach, a ile do niego samego, było to już jego najściślejszą tajemnicą.
Aleksander brał pieniądze, wydawał na nie dokumentów, ile kto żądał, zobowiązywał się do procentów, jakich kto wymagał, i za każdym razem tłumaczył się przed samym sobą, że już ostatni raz pożycza, i to niezawodnie na cele wielce pożyteczne, jako: budowanie
nowego domu, ulepszenie gospodarstwa, podnoszenie dochodów majątku, które w dwójnasób
opłacą poniesione straty. Ale skoro tylko raz wziął do ręki prześliczne zielone i różowe papierki
Ruble w postaci banknotów (asygnaty, bilety i noty kredytowe) funkcjonowały w Rosji od poł. XVIII w.; do dzisiaj rosyjskie banknoty mają różowo-zieloną barwę. Zob. W. Morawski, Dziewiętnastowieczne reformy rubla, „Mówią Wieki” 2015, nr 2, s. 81–84., rozpełzły się
one dziwnym sposobem na drobnostki, elegancje, powiększania komfortu w domu, na przysługi
, czynione damom za domem, i wkrótce rozpoczynał się znowu dialog
króla Sasa:
Hab ich Geld?
Im częściej powtarzały się te dialogi, tym więcej wzrastała ważność
Pawełka w
Niemence, jego omnipotencja w rządach i wpływ nad umysłem
Aleksandra. A powtarzać się one mogły długo jeszcze, bo
Aleksander wziął
Niemenkę bez grosza długu i, jak wiadomo było całej okolicy, w bardzo pięknym stanie. Towarzystwo więc kredytowe, złożone z
Pawełka i jego przyjaciół Żydków, długie jeszcze mogą składać regestra na plecach
niemenkowskiej hipoteki, dopóki one jej całej nie pokryją
.
Wincunia wcale nie wiedziała o finansowych operacjach
męża, mało znała praktyczną stronę życia i ani jej na myśl przychodziło wypytywać
męża, a tym bardziej wywiadywać się z innych stron o interesach majątkowych. Niekiedy wprawdzie zastanawiała się, skąd
Aleksander bierze pieniądze na zbytkowe przedmioty, którymi coraz więcej dom napełniał, na opłatę zbyt licznych sług, masę niepotrzebnych drobnostek i budowanie nowego domu. Pytania te wszakże przelotnie tylko zjawiały się w jej umyśle i żadną nie napełniały jej obawą
. Przychodziła zawsze do przekonania, że dochody z
Niemenki muszą starczyć na wszystko, zresztą nie była pewną, czy
mąż jej nie posiada kapitału, bo ani pytała go o to nigdy, ani dbała o to. A jeżeli kiedy nasuwało się jej wspomnienie ruiny majątkowej, jaką widziała w dzieciństwie swoim i od której uratował ją
Bolesław, i zdejmowała ją mimowolna trwoga, aby nie popaść w nią znowu; to teraz właśnie, gdy miała
dziecię, dla którego chciałaby zebrać wszystkie moralne i materialne skarby świata, były to raczej instynktowe przeczucia niż skutek na czymkolwiek opartych wyrachowań. Ona liczyła się dopiero z bogactwem domowego szczęścia i coraz jaśniej widziała w nim bankructwo; o inne nie troszczyła się jeszcze, – miało
to przyjść z czasem.
Powoli zmieniła sposób życia, do jakiego przywykła była w pierwszym roku małżeństwa, i wracała do dawnego. Coraz więcej nabierała zamiłowania w zajęciach gospodarskich, a w pracy znajdowała przyjemność i prawdziwą pociechę. Najżywszej radości
od chwili, gdy zwinęły się skrzydła uniesień, którymi czas jakiś ulatywała nad ziemię, doświadczyła, gdy
dziecię jej po raz pierwszy różanymi usteczkami uśmiechnęło się do niej i wymówiło spieszczone imię matki. Dnia tego czuła się niewymownie szczęśliwą, cały świat wydał się jej piękniejszym, świeższym, niewypowiedziane i nieokreślone dobrze nadzieje ogarnęły jej serce. Gdy
dziecię, uśmiechając się i drobnymi rączkami bawiąc się z jej warkoczem, usnęło w kolebce, wybiegła do ogrodu, z uśmiechem powitała kwiaty rosnące na klombach i donośnie zaśpiewała swoję
dawną, wesołą, dziewiczą piosenkę. Nad wieczór jednak stała się smutną. Przypomniała sobie, że nikt nie podzielił z nią dzisiejszej jej radości.
Aleksandra cały dzień nie było w domu
. O zmroku usiadła nad kołyską
uśpionego dziecka i pogrążyła się w dumaniach. I Bóg wie jak, myśl jej zabłądziła do topolińskiego dworku, w którym niegdyś często z ciotką bywała, i przedstawiła jej postać
Bolesława. Czemu on nie słyszał pierwszego słowa mego dziecka? pomyślała, on podzieliłby moję
radość! A
Oleś,
Oleś nie wiem nawet, kiedy wróci do domu, a gdy wróci, pewna jestem, że wcale nie zajmie go i nie ucieszy ten pierwszy objaw budzącej się myśli
naszego dziecka!… Gdy wniesiono do pokoju lampę, światło jej przejrzało się w łzie drżącej
na rzęsach
Wincuni. Łza ta cicho spadła na główkę
śpiącego dziecka, a
młoda matka samotnie myślała dalej.
Myślała o tym, że ponieważ
dziecię jej przemówiło
, wkrótce coraz więcej i więcej mówić będzie, zacznie rozmawiać z
matką i pytać. Na pytania budzącego się umysłu
trzeba będzie odpowiadać, a zatem rozwijać, prowadzić go stopniowo po drodze myśli do światła i wiedzy. Ale ażeby uczyć i kształcić, trzeba samej wiele umieć. I
Wincunia pierwszy raz zaczęła rachować się z tym, co umie; domyślała się, jakie będą pytania, które jej zada
córka, i myślała, w jaki też sposób odpowie na nie. Z tych rozmyślań stworzyło się w niej silne postanowienie kształcenia własnego umysłu, nabywania takiego zasobu światła, aby mogła być w przyszłości jedyną mistrzynią i przewodniczką
córki.
O! bo ja jej nigdy nie powierzę
nikomu obcemu, a ojciec…
ojciec jej mi nie pomoże… I znowu myśl jej zabłądziła
do
Topolina: on by mi pomógł, a raczej ja bym tylko mu pomagała – rzekła do siebie, oczyma ducha wpatrując się
w rozumną twarz
Bolesława. Od tego dnia zaczęła pilnie wczytywać się w książki przysłane jej przez
Bolesława i te, które otrzymała od niego dawniej, a nawet gdy nie czytała, w każdej chwili towarzyszyła jej myśl oświecania się, nabywania coraz szerszej wiedzy. Uważniej zaczęła patrzeć na ludzi i naturę; każda twarz spotkanego człowieka, każda roślina, ptak, gwiazda miały jej coś do powiedzenia. Z jednych czerpała naukę, z innych poezje, a wszystko starownie składała w sercu i zapisywała w umyśle, tworząc niby skarbnicę, z której w przyszłości
dziecię jej czerpać miało.
Wszystkie te wzrastające w niej zamiłowania i cechy, jakimi one piętnowały stopniowo jej osobę, coraz bardziej oddalały od niej
Aleksandra. Gdy przechodziła obok niego z kluczami w ręku, żartował z niej wesoło, gdy był w dobrym humorze; ale daleko częściej uśmiechał się z utajoną ironią, uciekał od niej, gdy ujrzał ją z książką.
– Dziwnie prędko postarzałaś się, moja
Wincuniu – rzekł raz do niej.
Młoda kobieta żartobliwie spojrzała w lustro i odpowiedziała z uśmiechem:
– Nie zdaje mi się, aby tak było: jeszcze nie mam ani jednej zmarszczki na twarzy i ani jednego siwego włosa!
– Nie o tym mówię – odrzekł
Aleksander – jesteś, owszem, ładniejszą niż kiedy, ale masz gusta i zwyczaje starej kobiety.
– Co przez to rozumiesz? – spytała
żona.
– Nie lubisz towarzystwa, nie bawią cię wcale piękne rzeczy, które sprowadzam do domu, i ubranie, jakie dla ciebie kupuję, i dziwnie jesteś poważna. Gdybym jeszcze i ja miał podobne usposobienie, żylibyśmy jak pustelnicy i poziewalibyśmy całe życie, patrząc na siebie.
Wincunia zbliżyła się do
męża, z łagodną pieszczotą położyła dłoń na jego czole.
– Nie miej mi tego za złe, mój drogi
Olesiu – rzekła – cóżem ja winna, że mnie najlepiej w domu, z tobą, z
dzieckiem naszym, z książką i z kluczami? Ja innego życia nie pojmuję.
Aleksander z tłumionym gniewem wzruszył ramionami.
– Alboż ja ci bronię żyć, jak ci się podoba? – odpowiadał – zdaje mi się, że nie możesz uważać mię za despotycznego męża. To tylko, że gdym się z tobą żenił, nigdy nie przypuszczałem, abyś miała podobne usposobienia. – Starał się powiedzieć to niedbale i grzecznie, ale w głosie jego przebiła się gorycz i wyrzut.
Odszedł;
Wincunia pozostała smutna; pytała
siebie długo, czy nie ma jej winy w tym rozstroju, jaki zapanował między nią a
jej mężem. Ale sumienie odpowiedziało jej, że nie powinna zmieniać postępowania swego i przekonań, jakie nią rządziły; że przede wszystkim była matką, a szczęście jej dziecka wymagało, aby nie psuła i nie rozpraszała swego ducha, ale przeciwnie, podnosiła go i wzbogacała. Nagłe wspomnienie przyniosło jej na pamięć owę chwilę
rozmyślania po nocy balowej, w której ważyły się jej losy i postanowienia. Ujrzała znowu te same postacie, które, wyrojone z jej ducha, stały wówczas ponad nią, brakło tylko między nimi namiętności i marzeń: pierwsza skonała, drugie
pierzchły dawno, za to sumienie ujrzała jaśniej i wyraźniej niż kiedy i przypomniała sobie to, co ono jej wtedy mówiło: że miłość jej dla
Aleksandra była chwilowym tylko szałem, omamieniem, a nie prawdziwym zacnym uczuciem.
Zakryła oczy z przestrachem, bo brzeg czarnej przepaści, który spostrzegała niekiedy, ukazał się jej blisko… bardzo blisko. Stłumiła w sobie myśl o ostatecznym rozczarowaniu i zobojętnieniu. Rozkazała sobie uznać się za winną niezgody
, jaka panowała między nią a
mężem, a uniewinnić
Aleksandra. Broniła się od własnych pytań i zwątpień, niemniej jednak serce jej ściskało się boleśnie. I znowu, nie wiedząc sama jakim sposobem, myślą ujrzała
dworek topoliński, a w nim
Bolesława i na obrazie tym zatrzymała wzrok długi, łzawy.
Obraz ten zresztą nasuwał się coraz częściej jej wyobraźni; gdy była w zwyczajnym usposobieniu, nie widywała go, ale w chwilach radości lub smutku zjawiał się zawsze przed nią, jakby czarnoksięską różdżką wywołany. Przed obrazem tym skarżyła się w cierpieniu cichą skargą rozpłakanej myśli, jemu pokazywała chwilowe swoje pociechy, jego pytała w wątpliwościach. Twarz
Bolesława ukazywała się jej to pogodna i wesoła, to rzewnie zadumana, to
blada i napiętnowana boleścią wielką, jak ją w chwili rozstania widziała. Czasem żal ją ogarniał, czasem wstyd niewytłumaczony, czasem tęsknota, a
sumienie odzywało się cicho: ostrzegałem cię! Dobroć, także wyzwolona z płomienistego wieńca zgasłej namiętności, stawała przed nią rozpłakana i bez oliwnego wieńca na głowie, bo utraciła spokój, i
wspomnienia otaczały głowę jej mglistym chórem, piękne śpiewając pieśni o dzieciństwie jej i najpierwszych latach młodości
To nawiązanie do psychomachii bohaterki, ukazanej w postaci alegorycznych personifikacji – m.in. sumienia, dobroci i wspomnień – w pierwszej części powieści.. Wtedy
młoda kobieta, łzami serdecznymi zalana, padała na klęczki przed świętym obrazem i modliła się długo, boleśnie. Raz śród modlitwy zawołała: Boże
mój! zgrzeszyłam! – Ale gorzej bywało, gdy przed oczyma
samotnej kobiety stawały obok siebie dwie postacie:
dawnego przyjaciela jej lat dziecięcych i dziewiczych i
tego, czyją była małżonką. Wtedy
Wincunia odwracała oczy, starała się
myśleć o czym innym, patrzeć na co innego; ale dwie postacie, jedna silna duchem, myśląca, szlachetna, druga piękniejsza wprawdzie zewnętrznie, ale płocha, niedołężna, rozbawiona, upornie przedstawiały się oczom jej ducha, a głos wewnętrzny, natarczywy, bolesny wołał do niej: porównaj! porównaj!…
I coraz prędzej, coraz wyraźniej sprawdzały się przepowiednie starego oryginała,
pana Tomasza:
Wincunia budziła się z halucynacji, miraże pierzchały, okazywała się rzeczywistość, wyrosła z kryształowych pałaców marzeń, ziejąca czarnym dnem przepaści.
Około jesieni
Aleksander wyjechał do
rodziców na kilka tygodni.
Wincunia, pozostawiona sama, więcej jeszcze miała czasu do kształcenia się i rozmyślań. Od wyjazdu
pana domu cisza zapanowała w
Niemence, kiedy niekiedy tylko zajrzał tam z odwiedzinami jaki sąsiad lub sąsiadka. Wystarczało jednak tych odwiedzin, aby do ucha
Wincuni dochodziły słowa i wieści, rzucające cień na
jej męża i draźniące
jej serce i miłość własną kobiecą.
Pewnego dnia na przykład jeden z dawno znajomych, prostoduszny i otwarty wieśniak, odwiedzający
Niemenkę rzekł do
Wincuni:
– Prawdziwie nie pojmuję, jak
mąż pani mógł na tak długo dom opuścić, w porze tak ważnej dla gospodarza.
– Pozostawił
ekonoma, który go zastępuje – odrzekła
młoda kobieta.
– A naprzód powiem
pani dobrodziejce – rzekł sąsiad – że ten
ekonom Pawełek to wielki łotr i strasznie państwa okrada, to już wiadomo całej okolicy; a potem, czy to nam biednej szlachcie należy trzymać ekonomów i spuszczać się na nich? Co
innego, kto ma wielkie majątki, ale na małym folwarku to,
pani dobrodziejko, pańskie oko konia tuczy.
Wincunia nic nie odpowiedziała, czuła słuszność słów sąsiada.
Innym razem przybyła znowu
sąsiadka, daleka krewna
Wincuni, niemłoda jejmość z rumianą twarzą, otyłą figurą, oczyma864 łatwymi do wylewania łez i językiem obracającym się z szybkością skrzydeł wiatraka. U samego wstępu pochwyciła młodą krewniaczkę w objęcia, przycisnęła ją do piersi, ubranej w kwiecistą suknią
, i zawołała:
– Oj, biedaczko ty moja, biedaczko!
Wincunia zaśmiała się głośno.
– Skąd spada na mnie ta nazwa? – spytała żartobliwie.
Sąsiadka patrzyła na nią łzawymi oczyma
.
– Ej, nie udawaj, nie udawaj! – wołała, trzymając jej rękę w swych pulchnych dłoniach – wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi. Czy to nie wiadomo, że
mąż twój ferta się po świecie i koperczaki stroi, to do tej
kokietki Karliczowej, to do
Józi Siankowskiej, a ciebie biedaczkę zostawia w domu jak pustelnicę. Już ja dawno zbieram się prawdę jemu powiedzieć i ująć się za tobą, bo co brzydko, to brzydko, mając taką
piękną i młodziutką żonę, romansować z tą
panią Karliczową, co to… Boże
odpuść… – Długo w ten sposób mówiła
sąsiadka, a
Wincunia zdawała się nie mieć siły odpowiedzieć jej choćby jednym słowem. Boleść, zdziwienie
, upokorzenie i gniew zalewały twarz jej to bladością, to rumieńcem, a tymczasem
sąsiadka prawiła ciągle i z długiego jej monologu
Wincunia dowiedziała się o wszystkich plotkach, jakie krążyły po sąsiedztwie o niej i o
jej mężu. Było ich wiele, ale dwie z nich stanowiły tło do reszty innych i z mnóstwem wariacji powtarzały się wciąż na jeden temat: że
Aleksander Snopiński jest próżniakiem i utracjuszem, który marnuje fundusz i wkrótce całkiem go zmarnuje.
Gdy
sąsiadeczce zabrakło już nareszcie sił do mówienia i gdy zakończyła swój monolog ciężkim westchnieniem na teraźniejsze zepsucie świata,
Wincunia podjęła schyloną dotąd głowę i odpowiedziała bardzo spokojnie, a nawet z uśmiechem:
– Moja kochana
pani Ignacowo!
niezmiernie mię dziwi, skąd ludziom te wszystkie rzeczy, o których mi opowiadałaś, przychodzą do głowy. Mało nas zresztą obchodzi, co o nas ludzie mówią, bo zawsze jednostajnie kochamy się i jesteśmy z sobą zupełnie szczęśliwi.
Sąsiadka spojrzała na
Wincunię wielkimi oczyma i pomyślała: – Albo
ona taka głupia, że nic nie widzi i niczego się nie domyśla, albo udaje.
Wincunia po wyjeździe
sąsiadki wyszła przed zmrokiem do
gaju. Schyłek dnia był jesienny, mglisty, ale ciepły, niebo było szare, ale spokojne, po ziemi rozściełały się żółte liście.
Wincunia szła powoli udeptaną przez gaj ścieżką, wkoło niej wiatr z cicha szumiał między gałęźmi bezlistnych drzew, niekiedy w oddali zakrakała wrona albo jaka sucha gałęź oderwała się z wierzchołka brzozy i z szelestem spadała na ziemię.
Młoda kobieta wydawała się smutną i zgnębioną, głowę przechyliła na piersi i splecione ręce opuściła na suknią
. Myślą porównywała własne swe spostrzeżenia i zdania ze słowami, które jej o
Aleksandrze mówiła
sąsiadka, i zapytywała myślą: byłyżby
one prawdą?
Aleksander kochankiem
pani Karliczowej? we dwa lata po ślubie?
A więc nie kocha jej
i nigdy nie kochał, a jeżeli i kochał, czymże było to uczucie? A tę
panią Karliczową czyliż kocha on? wszakże znał ją pierwej i snadź
nic go nie ciągnęło do niej, kiedy związał się małżeństwem z inną kobietą? A więc i tamtej nie kocha! a jednak jasnym było jak dzień, że obojga ich wiążą stosunki inne, ściślejsze niż powszedniej światowej znajomości. Jakiegoż więc rodzaju stosunki te być mogą?
Zadając sobie to ostatnie pytanie,
Wincunia przypomniała sobie owe spojrzenie
pani Karliczowej na
jej męża rzucone, w którym wydało się jej, że na jednę sekundę
ujrzała – nieznane, przepaściste, ciemne światy wewnętrzne
pięknej kobiety. Zaczęła sobie przypominać wszystko: owę rozmowę
męża swego i
pani domu, prowadzoną półgłosem w
Piasecznej przy fortepianie, pewne
półsłówka, mimo woli wymykające się niekiedy z ust
Aleksandra, jego draźliwe usposobienie, w jakie wpadał znowu po powrocie z
Piasecznej, opinią ogółu o
pani Karliczowej, wraźliwość
i lekkość charakteru
męża; a z tego wszystkiego wywiązało się w jej umyśle przekonanie, że to, co mówiono, było prawdą…
Aleksander nie kochał jej
nigdy; to, co czuł dla niej, gdy się z nią żenił, było wrażeniem chwili, kaprysem, fantazją…
Nie kochał on także i
pani Karliczowej, bo gdyby ją kochał prawdziwie, nie żeniłby się z inną; to, co czuł dla
pięknej wdowy, musiało być także niczym więcej jak szałem zmysłów i wyobraźni, z domieszaniem
próżności i zamiłowania w blasku, jakim otoczona była
bogata i światowa pani.
Myśl
Wincuni przerażona zaczęła błąkać się po rozdrożach dziwnych, nieznanych jej dotąd, niepojętych dla niej światów występku…
Po raz pierwszy ludzie okazali się dziwnie źli, fałszywi, zbrukani…
Kim jest ta kobieta, która dla dogodzenia fantazji, dla igraszki odbiera innej szczęście i spokój domowy? Kimże jest ten człowiek, który z takim zapałem przysięgał jej wieczną miłość i opiekę, a tak prędko… tak prędko zdradza ją i opuszcza? Jakimże jest ten stosunek dwojga ludzi, tak różnych sferą towarzyską, wiekiem, położeniem? Jakiego rodzaju jest to szczęście czy zadowolenie, jakie oni ze stanowiska tego odnoszą? Jakież są te dusze, tak lubujące się w cieniach i tajemnicy?
Ciemny, ciemny obraz zarysował się przed oczyma
ducha kobiety, która, lubo sama uległa szałowi i rozmarzeniu, lubo unosiła się przez czas jakiś na skrzydłach ognistej, namiętnej miłości, pozostała czystą w myślach, dziewiczą w poczuciach, a nie znała, nie rozumiała dotąd pewnych przepaścistych grzechów świata… Szła smutna, pełna zwątpień i goryczy i pytała siebie: czym
będzie przyszłość jej i
jej dziecka z tym człowiekiem, który ją zawiódł tak srodze… Nagle, śród głębokiej ciszy gaju, obił się o jej uszy gwar kilku głosów, złączony ze skrzypieniem żurawia u studni, rykiem bydła i uderzeniem siekiery. Podniosła oczy i zobaczyła przed sobą ostrokół oddzielający od gaju ogród i dziedziniec
Topolina. Poprzez bezlistne gałęzie drzew widziała nawet ścianę domku
Bolesława. Nie spostrzegła, jak w zamyśleniu oddaliła się znacznie od
Niemenki, a zaszła na drugi koniec
gaju. Stanęła jak wryta i długo stała, patrząc na ten pogodny dworek, przysłuchując się
różnym odgłosom, które w nim odzywały się niby brzęczenie pracowitych pszczółek. Ten spokojny, pełen prostoty i poczciwej pracy obrazek dziwną sprzecznością stanął naprzeciw tego ciemnego, grzesznego, tajemniczego obrazu, który myśl jej zaćmiewał przed chwilą…
Zmrok zaczął zapadać, a razem z nim ucichały wszystkie odgłosy
we dworku. Naprzód umilkło skrzypienie studni, potem ryk bydła słabł i oddalił się, potem rozmowy i nawoływania ludzkie ustały; ostatnia jeszcze odzywała się siekiera, z głuchym hukiem uderzająca o drzewo, ale po chwili i ten odgłos stawał się coraz słabszy, krótszy, po długim przestanku ozwał się raz i jeszcze raz, ostatni huk rozpłynął się przeciągle w powietrzu, gdzieś daleko w głębi gaju odpowiedziało mu echo i wszystko umilkło, zupełna cichość ogarnęła
dworek, który po pracy dziennej zdawał się marzyć lub modlić. W jednym oknie domu błysnęło światło i nad ostrokołem migotało na tle szarych drzew.
Wincunia stała, słuchała, patrzyła… Między głosami rozmawiających na dziedzińcu ludzi poznała głos
Bolesława, spokojnie wydającego rozporządzenia gospodarskie. Teraz, gdy wszystko umilkło i światło błysnęło w oknie, ujrzała wyobraźnią
dawnego przyjaciela swego, siedzącego samotnie przy świetle lampy nad książką w zamyśleniu, którego wyraz tak pięknie zdobił proste i pospolite rysy. – Tu spokój, uczciwość, praca, tu
światło ducha i szczęście!… – szepnęło jej serce.
Westchnęła całą piersią i z wolna odeszła ku
Niemence.
Po wyjeździe
Aleksandra do
rodziców Wincunia otrzymała pierwszy list, bardzo śpiesznie i czule napisany. Pisał, że tęskni za nią i malutką
Andzią, że postara się jak najprędzej wrócić, a
tymczasem całuje ją po tysiąc razy. W ciągu pisma nazwał ją nawet parę razy
„śliczną perełką”, a była to nazwa, której używał najczęściej, mówiąc z nią w owym cudownym półroczu poślubnym… Drugi list przyszedł znacznie później i był o wiele chłodniejszym; trzeci zawierał już tylko parę wierszy, napisanych naprędce, donoszących o dobrym zdrowiu i rychłym powrocie i zakończonych pretensjonalnym podpisem
„ton affectueux mari”. Potem
Wincunia żadnego nie otrzymała listu, choć upływały tygodnie, a
mąż jej nie wracał.
– Musi codziennie wybierać się w drogę i dlatego nie pisze – mawiała do siebie – zresztą, cóż dziwnego?… – dodawała i bolesny uśmiech okrążał jej usta
. Uśmiech ten mógł się wyrazami tłumaczyć tak: może tam znalazł drugą
panią Karliczową! Zupełne, gorzkie rozczarowanie obejmowało ją; zwątpienia wkradały się w umysł, a z nimi razem zobojętnienie do
Aleksandra coraz bardziej wnikało do serca.
Nie zabrakło też jej i pewnego wyjaśnienia powodu długiej nieobecności i długiego milczenia
męża. Jeden z sąsiadów przyjechał raz do niej i zapytał:
– A w jakich stronach
mąż pani dobrodziejki obecnie bawi przy rodzicach?
– Na
Polesiu – odpowiedziała
Wincunia.
– Ba, ba!
– zawołał sąsiad – to już i rozumiem, dlaczego tak długo tam bawi! wesoło tam, wesoło!
– Czy pan znasz tamte strony? – spytała
młoda kobieta, tłumiąc przykre wrażenie.
– Doskonale! Stryj mój trzymał tam dzierżawę przed trzema laty, w
powiecie K…
– Tam też i
rodzice Olesia…
– Ot, widzi
pani dobrodziejka! Ja bywałem często u stryja, a że byłem jeszcze nieżonaty, to, bywało, jak pojadę, i wracać się nie chce stamtąd. Śliczne towarzystwo! Dworów jak nasiał, a wszystko gościnne, kordialne, zamożne, a i oświecone, pani dobrodziejko, bardzo oświecone! Powiat K…
słynie ze swych miłych dworów
i towarzystw. Jeden tylko tam brak… młodych mężczyzn, nie żeby ich wcale nie było, ale że w stosunku do panien bardzo mała liczba
Sytuacja taka charakteryzowała raczej okres po powstaniu 1863–1864, gdy zabrakło młodych mężczyzn wskutek walk, represji i zsyłek; znak, że realia świata fabularnego Na prowincji nie do końca przestrzegają chronologicznego prawdopodobieństwa.. Toteż jak zjawi się jaki nowo przybyły młody człowiek, to już może wybierać między pannami, jak mu się żywnie spodoba
. Przy tym lubią tam bardzo wesołych ludzi, dobrych tancerzy i takich, co by w salonie znaleźć się potrafili. Bo tam,
pani dobrodziejko, salony w każdym dworze co się nazywa… Ej, ej,
mężulek pani ugrzązł tam, ugrzązł w tych salonach i między panienkami.
Trudno było odgadnąć, czy młody sąsiad, który przed trzema laty aspirował do ręki
Wincuni, mówił w ten sposób przez dobroduszność, czy przez złośliwość
.. Ale
Wincuni wydało się, że na twarz jego wybił się lekki odcień ostatniej
.
Podniosła głowę ze spokojem i pewną dumą i odpowiedziała z uśmiechem:
– Bardzo cieszę się tym, że
mój mąż dobrze czas przepędza; pisał nawet do mnie o tym w ostatnim liście. Co zaś do długiej niebytności, wcale mię ona nie dziwi i nie niepokoi.
Rodzice mają też swoje prawa…
–
Pani dobrodziejka jesteś aniołem dobroci, że tak eksplikujesz wszystko – zawołał sąsiad – o! bo
ja wyznam otwarcie, że nie porzuciłbym żony i domu na tak długo, nawet na żądanie rodziców.
– A ja, na miejscu żony pana, zmusiłabym go, abyś był dobrym synem – rzekła z uśmiechem. – Długo rozmawiali w żartobliwy sposób o tym samym przedmiocie, a sąsiad wyjeżdżając, mówił do siebie:
– Ślepa kobieta, słowo daję!…
Po odjeździe swego dawnego aspiranta
Wincunia poczuła się mocno zmęczoną walką i ukrywaniem uczuć
, jakimi ją napełniała jego rozmowa. Odetchnęła dopiero swobodniej przy kołysce
dziecka, gdy ono, obudziwszy się z uśmiechem, wymówiło imię matki; wzięła je w ramiona, przytuliła do piersi i zapomniała o wszystkim.
Jednego z dni głębokiej jesieni
Wincunia otrzymała zaproszenie do proboszcza z
X., na uroczystość otworzenia nowo zbudowanego szpitala. Szpital ten budował się wiosną i latem pod dyrekcją
Topolskiego, dwóch innych mieszkańców okolicy, proboszcza i zawezwanego na stałe mieszkanie do
X. lekarza. Przez cały czas wznoszenia i urządzania zakładu
rozszerzano między niższymi warstwami pojęcie o pożyteczności jego i korzyściach, jakie zeń wypłyną
dla publicznego zdrowia. Właściciel oberży z bilardem,
Szloma, roztropny i oświecony trochę przez ciągłą styczność ze szlachtą Żyd, przy tym obdarzony snadź
z natury duchem nowatorstwa, bardzo przyjął do serca pomysł szpitala i gorliwie dopomagał wszystkim, czym mógł, jego założycielom. A ponieważ posiadał ogólny szacunek swych współwyznawców, słowa jego wywierały na nich wpływ zbawienny. Na zarzut żydowskich familii, że w chrześcijańskim szpitalu będą udzielane lekarstwa i pożywienia trefne, upewniał, że szpital będzie miał dwa oddziały: jeden dla chrześcijan, drugi dla starozakonnych.
– No, jeżeli tak, to dlaczego nie mamy tam leczyć się? – odpowiedzieli Żydzi.
Szloma miał następnie o tym przedmiocie długą rozprawę z
Topolskim, a gdy po niej wrócił do domu, rzekł do
żony:
– Nu, ten
Topolski to… to…
Szukał długo wyrazu, który by dorównał wysokości pochwały, jaką miał w myśli.
– To cymes! – dokończył, gładząc z przyjemnością pejsy.
– Prawda – odpowiedziała
Szlomowa – to
fein człowiek.
– On nie uważa – ciągnął
Szloma – jakiej kto religii i jakiego stanu: czy
Żyd, czy chrześcijanin, czy szlachcic, czy chłop; a powiada, że kto tylko cierpi, temu trzeba dać pomoc.
Po rozprawie
ze
Szlomą,
Topolski miał z kolei długą naradę z doktorem i współdziałaczami w przedsięwzięciu, a skutkiem jej było urządzenie dwóch sal w szpitalu: jednej
dla chrześcijan, drugiej dla starozakonnych.
W dniu naznaczonym na otworzenie zakładu mnóstwo ludzi zebrało się do kościoła, proboszcz odprawił solenne nabożeństwo, przemówił do zgromadzonych kilku ciepłymi słowami, zastosowanymi do okoliczności, komentującymi tekst ewangeliczny:
„Co dacie jednemu z maluczkich braci moich, mnie dacie”, potem zaprosił całe zebranie do siebie na plebanią
; rozstawione były ławy i stoły z przekąską i napitkiem.
Wkrótce małe pokoiki księdza zapełniły się takim tłumem gości, że miejsca zabrakło do siedzenia i kto później przybył, ten z trudnością mógł przecisnąć się do gospodarza domu. Zebranie to składało się z najróżniejszych żywiołów: byli w nim mężczyźni i kobiety
, starzy i młodzi, i średniego wieku. Na głowach żon dzierżawców i drobnych właścicieli piętrzyły się czepce z różnofarbnymi wstążkami, twarze młodych kobiet i panienek jaśniały ciekawością i zadowolnieniem ze znalezienia się w tak licznym gronie. Między mężczyznami były okrągłe i rumiane oblicza starych gospodarzy z poczciwymi, ale mało obiecującymi inteligencji oczyma; kręciły
się między kobietami z pańska po szlachecku przybrane postacie młodzieży bywającej na sali
u Szlomy; nie brakło też rozumnych i myślących fizjognomii
, jak proboszcza, doktora,
Topolskiego, filuternie oryginalnego
pana Tomasza i kilku innych.
Gwar zrazu był wielki, panienki rozmawiały z młodzieżą i chychotały między sobą; gospodarze rozprawiali o polityce i urodzajach;
pan Tomasz wypowiadał po swojemu jakieś oryginalne zdania, na które otaczająca go część parafii zgodzić się nie mogła i protestowała bardzo żywo.
Franuś Siankowski tubalnym głosem prawił komplementa panienkom, a zająkliwy
Rybiński starał się mu dorównać w wymowie; ale sprzeciwiała się temu wada jego organiczna, co wzbudzało ciche śmieszki i uśmieszki panienek.
Na najpokaźniejszym i najwygodniejszym miejscu siedziała
hrabina X., przybyła na kilka tygodni do swojej rezydencji, dla załatwienia osobiście pewnych spraw swego wielkiego majątku. Szacowała ona niezmiernie miejscowego proboszcza i na jego zaproszenie chętnie zgodziła się uczestniczyć w zebraniu.
Wielka pani, młoda jeszcze i pełna zewnętrznego wdzięku, znalazłszy się między szlachecko-demokratycznym tłumem, zdawała się całkiem zapominać o swym tytule i bogactwie; była uprzejmą, wesołą, pełną prostoty, czym od razu ujęła sobie wszystkie serca. Niedaleko
hrabiny między młodymi kobietami siedziała
Wincunia, skromnie, ale bardzo gustownie ubrana. Zupełnie była spokojną na pozór, nawet rozmawiała z ożywieniem, ale wszyscy jej znajomi od razu uczynili uwagę, że od pewnego czasu zbladła i zmizerniała widocznie. Kiedy uwaga ta doszła do jej uszu
,
młoda kobieta stała się jeszcze weselszą i rozmowniejszą, a tylko kiedy niekiedy zamyślała się i zatrzymywała na chwilę wzrok na twarzy
Bolesława, który w drugim końcu pokoju rozmawiał z kilku sąsiadami. Harmonia, wesołość i kordialność panowała w całym zebraniu; częste wybuchy śmiechu gospodarzy i młodzieży unosiły się nad całym gwarem i mieszały się
ze słowami poważniejszych rozmów, jakie się toczyły wkoło
hrabiny, proboszcza,
pana Tomasza i
Topolskiego. Wszyscy nastrojeni byli na ton serdeczny i wesoły i nikt nie spostrzegł, że były w zebraniu dwie twarze, po których przebiegał chwilami wyraz silnego, a szybko powściąganego wzruszenia, twarze, których spojrzenia często spotykały się, jakby wiedzione ku sobie niewidzialnym magnetycznym prądem…
Od czasu rozstania
Wincunia i
Bolesław spotykali się po raz pierwszy w towarzystwie; w zebraniu zaś były osoby zdjęte wielką ciekawością: jak też
Topolski powita swą
dawną narzeczoną, a ona jego? Ku wielkiemu zdziwieniu tych, którzy spodziewali się ujrzeć małą scenkę lub skandalik,
Bolesław, wchodząc i witając znajomych, spokojnie a serdecznie podał rękę
Wincuni, zamienili ze sobą kilka słów zwyczajnych, po czym on odszedł do grona mężczyzn. Parę osób patrzących na to szepnęło między sobą: „On snadź
już przestał ją kochać, a ona jego nigdy nie kochała”. Uniknęła wszystkich oczu nagła bladość, która zalała twarz
Bolesława w chwili, gdy dotknął ręki
Wincuni; nie zrozumiano też uśmiechu, z jakim ona odpowiedziała mu na jakieś powszednie zapytanie… a jednak w uśmiechu tym było całe serce cierpiące, żałujące
, stęsknione…
Po obfitym i smacznym, choć niewytwornym śniadaniu proboszcz prezentował obecnym nowo przybyłego do
X. lekarza, który, serdecznie powitany, serdecznie też witał przyszłą swą klientelę. Następnie wszyscy poważniejsi ludzie zebrali się do pokoju, w którym znajdowała się
hrabina, i
Bolesław Topolski został wezwany przez proboszcza, aby zdał sprawę sąsiadom z urządzenia szpitalu, którego dokonaniem głównie się zajmował.
Bolesław, otoczony gronem mężczyzn, przystąpił do stołu, na którym leżały papiery i rachunki tyczące się dobroczynnego przedsięwzięcia, i zabrał głos z pełną prostoty powagą. Wykrzykniki, pochwały i potwierdzenia co chwila
przerywały mu mowę; gdy skończył, doktor
przemówił kilka słów o potrzebie zaprowadzenia w okolicy pewnych niezbędnych prawideł i urządzeń higienicznych; potem nowi znajomi
uściskali go z kolei serdecznie i przyrzekli przyjęcie podanych przez niego projektów. Gdy gwar umilkł znowu nieco, proboszcz odezwał się:
– Z pomocą Boga i współdziałaniem poczciwych ludzi doprowadziliśmy do szczęśliwego końca użyteczne przedsięwzięcie posiadania w okolicy stałego lekarza i urządzenia dla biednych klas szpitalu. Ale nie koniec na tym, panowie, a przynajmniej nie powinien być na tym koniec. Działajmy dalej równie użytecznie dla siebie; ogólny początek już zrobiony, ale wiele jeszcze uczynić trzeba, aby okolicę naszę doprowadzić
do kwitnącego stanu społecznego i rolniczego. Przygotowaliśmy, kochani sąsiedzi, parę projektów, które wam podamy; może uznacie w ich spełnieniu korzyść własną i ludzi, na których czele stoicie, jako oświeceni i bogatsi…
– Jakież to projekta?
jakie? – zawołało kilka głosów.
– Jam nietęgi w wymowie – zażartował proboszcz – i lubo pojmuję plany i podzielam je całą duszą, nie potrafiłbym jednak dokładnie wam ich objaśnić; ot, poprośmy naszego
pana Topolskiego.
Bolesław zaśmiał się:
– Chcecie, proboszczu, jak widzę, wykierować mię na
Cycerona! – rzekł.
Kilka głosów zaśmiało się, a kilka ozwało z prośbą, aby
Bolesław objawił te plany, ułożone z proboszczem ku publicznemu użytkowi.
– Czemużby nie – po prostu odpowiedział
Topolski – z chęcią powiem państwu, co myślę. Oto potrzebujemy, bardzo potrzebujemy dwóch rzeczy: wzmożenia się
oświaty i podniesienia w dość smutnym stanie zostającego rolnictwa.
– A jakimiż środkami pan sądzisz, że nabyć się dadzą te dwie rzeczy? – z lekkim przekąsem spytał plenipotent
hrabiny, wygolony i wyfrakowany jegomość, stojący za krzesłem swej
pryncypałki.
– Tego, co powiem, nie podaję za pewniki, są to tylko propozycje – odparł spokojnie
Bolesław – dla oświaty potrzebujemy założenia biblioteki wspólnej i składkowej dla nas oświeceńszych, a szkółki dla włościan; w celu podniesienia rolnictwa, przemysłu, handlu i kredytu, co wszystko razem łączy się z sobą, powinni byśmy zaprowadzić po majątkach udoskonalone machiny rolnicze, ulepszyć stan dróg komunikacyjnych i w stosownych miejscowościach pozakładać fabryki, odpowiednie stanowi i położeniu ekonomicznemu okolicy.
– Ho, ho! zbyt daleko pan sięgasz! – zawołał plenipotent.
– Zupełnie podzielam zdanie
pana Topolskiego – ozwała się wnet
hrabina.
Plenipotent skłonił się nisko i umilkł.
Kilku mężczyzn, którzy mieli już na ustach zarzuty przeciw słowom wyrzeczonym przez
Bolesława, na głos
hrabiny umilkło. Kilku innych poczęło gwarzyć
i komentować podane plany. Stary oryginał,
pan Tomasz, odezwał się:
– Mospanie
Topolski, słyszym głos, ale go nie rozumiemy; słyszym, że dzwonią, ale nie wiemy, w którym kościele; wytłumacz nam to po prostu i wyraźnie: jak
i co należy zrobić, bo nam wszystko łopatą trzeba kłaść w głowę.
Mówiąc to,
oryginał uśmiechał się filuternie i spoglądał na kupkę gwarzących sąsiadów. Było wyraźnym, że pił do nich.
– I owszem – odpowiedział
Bolesław, który w miarę, jak się ożywiała rozprawa, zaczął zapalać się do podawanych przez siebie planów. – A naprzód wydaje mi się koniecznością wspólna biblioteka…
– Za pozwoleniem! co to? na co i za co
będzie ta biblioteka? – przerwał jeden z dzierżawców.
– Zaraz powiem panom – odrzekł
Bolesław i w zwięzłych a jasnych wyrazach wytłumaczył główne zasady swego projektu.
Gdy
Bolesław skończył mówić, znowu gwar wielki powstał wokoło niego. Jedni zapalili się do projektu i przyklaskiwali mu gorąco; inni z cicha powiadali, że szkoda pieniędzy i ciężkie czasy; inni jeszcze poważnie naradzali się z sobą półgłosem.
Hrabina znowu głos zabrała:
– Bardzo użyteczny i do spełnienia łatwy ten projekt. Znam podobne urządzenia w niektórych okolicach i widziałam, że znacznie dopomagają rozwojowi oświaty. Potwierdzam też serdecznie plan
pana Topolskiego i radzę, abyście państwo wszyscy to samo uczynili. Spodziewam się, że nie wyłączycie mię państwo od współuczestnictwa, a ponieważ biblioteka ma stać się w przyszłości zbiorem publicznym, pozwólcie, abym ofiarowała do składki dwa razy większą corocznie sumę niż
wszyscy.
–
Pani hrabina jest dziwnie wspaniałomyślną! – zawołał plenipotent z udanym zapałem.
–
Pani hrabina działa jak zacna obywatelka, posiadająca znaczne majątkowe środki – rzekł
Bolesław, z szacunkiem skłaniając się przed
wielką panią.
Taką jest moc wpływu, jaki wywierać może kobieta rozumna i bogata, że na głos hrabiny oponenci umilkli, w zupełnym przekonaniu, że jeżeli taka pani uznaje co za słuszne, takim być ono musi z pewnością.
Czemu kobiety bogate tak rzadko pożytkują ten wpływ wielmożny, złożony w ich ręku przez Opatrzność? Czemu tak rzadko biją w ich piersi obywatelskie serca? Czemu uchylają się od szczytnych zadań, jakie by im tak łatwo spełnić przyszło? Mężczyzna, ze szczupłymi nawet materialnymi środkami, może wywrzeć potężne wpływy, mocą rozumu, nauki, prawości i siłą charakteru; kobieta niebogata, szczególniej w pewnych zaściankowych i mało oświeconych sferach, gdyby posiadała rozum mędrców greckich i serce anielskie, nie stanie się nigdy osobą wpływową w swym kółku.
Pewne uprzedzenia, wiążące się z jej kobiecością, będą jej zawsze stawały na drodze; gdyby najrozumniej mówiła, parafia będzie słuchała z uśmiechem i przyjdzie w końcu do rezultatu, że nie ma po co słuchać, bo kobieta to tylko i kwita!
Ale z kobietą bogatą rzecz ma się inaczej. Bogata, a więc światowa, światowa, a więc rozumna, w prostocie ducha rozumują prostaczkowie, a gdy się raz przekonają dowodnie, że ta światowa i rozumna jest także prawdziwie dobrą i niedumną ze swego bogactwa, to już potem będzie ona mogła zawieść ich, kędy zechce słowami swymi, przykładem, uprzejmym uśmiechem, kordialnym podaniem ręki. I nie potrzeba wcale, aby kobiety bogate, dla osiągnięcia zbawiennych w społeczności wpływów, wydawały wiele pieniędzy, wyrzekały się całkiem przyjemności życia, do których przywykły od dzieciństwa, podróży, stroju, zabaw; trzeba tylko, aby śród tych wszystkich uciech i zamiłowań posiadały one miłość dla jakiej pięknej idei i aby pragnęły wysokiej uciechy dopomagania czynem do wcielenia się
tej idei.
Gdyby kobiety bogate pojęły całą ważność i piękność nazwy: obywatelka, i
gdyby bogactwa swego chciały użyć za piedestał, na którym stanąwszy, miałyby prawo uwieńczyć swe skronie niezmierną glorią tej nazwy – byłoby… byłoby nam wszystkim łatwiej dojść do upragnionego celu. Myśl wspólnej składkowej biblioteki, po kilku chwilach debatów z tymi, którzy raz jeszcze ozwali się o ciężkich czasach, została ogólnie przyjętą, pochwaloną i uznaną za bardzo rozumną i korzystną.
Stary Siankowski odezwał się:
– Ot, za tydzień, w dzień św. Elżbiety, królowej węgierskiej, imieniny mojej żony; proszę wszystkich państwa do siebie, a tam wszyscy złożymy grosiwo i oddamy je do rąk naszego kochanego kasjera,
pana Topolskiego, który niech tam sobie z księdzem proboszczem
i panem konsyliarzem książki dla nas powybiera i sprowadzi.
– Dobrze, dobrze, będziemy służyli! – ozwało się wiele głosów.
Proboszcz mrugnął na
Siankowskiego, aby zaprosił
hrabinę.
Szlachcic stracił rezon, pogładził łysinę i przestępował z nogi na nogę, zakłopotanym okiem patrząc na wielką panią
. Po chwili jednak przystąpił do niej rezolutnie i rzekł:
–
Pani hrabina może także nie pogardzi moją niską chatą. Wszakże to ja pani dobrodziejki dzierżawcą i sługą od lat dziesięciu…
– Z całego serca – odrzekła
hrabina uprzejmie – przyjadę do państwa, aby powinszować imienin
pani Siankowskiej i uczestniczyć w zebraniu kochanych sąsiadów.
Podała rękę staremu dzierżawcy, którą on ujął końcami palców i wycisnął na niej głośny pocałunek.
– Kochana
ta nasza hrabina!
– szepnęli między sobą sąsiedzi.
Następnie proboszcz wspomniał o szkółce ludowej i, ze stanowiska kapłana, powiedział kilka słów o powinności chrześcijańskiej
nauczania słowa Bożego biednych braci.
Bolesław, całkiem już przejęty ważnością rozmowy, podniósł słowa proboszcza i mówił ze stanowiska obywatelskiego, dowodząc, jakie niezmierne korzyści przynosi krajowi oświata ludu, jakie wielkie znaczenie w narodzie ma ta, za najniższą uważana, warstwa społeczna. Mówiąc, nie rozstawał się ze zwykłą sobie prostotą, wyrażenia jego były proste, zwięzłe, bez najmniejszej przesady i deklamacji, ale oczy płonęły mu zapałem i głębokim przekonaniem. Zdawało się, że postać jego wyprostowała się, urosła. Przerywano mu często wykrzykami to pochwały i potwierdzenia, to niedowierzania i zarzutów; on przekonywał, dowodził faktami, a znać było, że całą duszę swoję wkładał
w swoje słowa. Raz tylko, w chwili najwyższej rozprawy, przerwał nagle mówienie, spuścił oczy i usta mu trochę zadrżały. Było to wtedy, kiedy mimo woli rzucił okiem na
Wincunię i spotkał się z jej oczyma
, przywiązanymi do jego twarzy z dziwnym wyrazem uwielbienia i przejmującego smutku…
Niczym łatwiej nie można zaprowadzić ludzi tam, gdzie się ich zaprowadzić pragnie, jak siłą własnego przekonania.
Bolesław posiadał tę siłę i przekonał tych, którzy zrazu z niedowierzaniem lub niechęcią myśl jego przyjęli. Potrzeba założenia szkółki wiejskiej została także powszechnie uznaną. Rozprawiano potem o różnych kwestiach rolniczych, poprawie dróg, sprowadzeniu machin, zakładaniu fabryk. Gdy przyszło do ostatniego punktu,
Bolesław powiedział, że zdaje mu się, iż
w majątkach
hrabiny można by z korzyścią dla właścicielki i ogółu wznieść kilka przemysłowych zakładów.
Plenipotent zaśmiał się ironicznie i począł odpierać dowodzenie
Topolskiego.
Bolesław bronił swego zdania z całą energią silnego przekonania i z kompetencją człowieka, który wiele myślał i uczył się. Dowodził cyframi i faktami, cytował ekonomistów i wskazywał na przykłady fabryki istniejące w podobnych warunkach.
Ukrytą zasadą dowodzeń plenipotenta była myśl: skoro powstaną fabryki w dobrach
hrabiny, przybędzie mnóstwo nowych interesów, a zatem mnie przysporzy się pracy i kłopotów. Zasadą słów
Bolesława było przekonanie, że założenie fabryk wzmoże handlowy ruch w prowincji, rzuci w obieg kapitały, podniesie rolnictwo, da pracę i dobrobyt mnóstwu ludzi, a
samej właścicielce przysporzy znacznie dochodów, których ona
, jako
zacna kobieta, pewnie na dobre użyje.
Plenipotent cyframi i najprostszymi zasadami ekonomii społecznej został przez
Bolesława przyparty do muru i kapitulował. Sąsiedzi nie posiadali się z radości, bo nie lubili przekupnego i pysznego prawnika, a przeciwnie, wszyscy prawie lubili i poważali
Topolskiego. Mrugali więc do siebie, uśmiechali się i dopomagali w rozprawie
Topolskiemu, jak mogli i umieli.
Ale wrażenie wzrosło już do najwyższego stopnia, gdy
hrabina ozwała się, zwracając się od plenipotenta do
Topolskiego.
– Z największą uwagą słuchałam rozmowy panów obu i
pan Topolski najzupełniej mię przekonał.
Uśmiechnęła się i dodała:
– Gdybym była królową, uczyniłabym pana ministrem robót publicznych.
– W naszej okolicy – odrzekł z uśmiechem także
Topolski –
pani hrabina może posiąść wpływ prawie królewski
, z powodu wielkich środków majątkowych, jakie Opatrzność złożyła w jej ręce.
– Bądźże mi więc pan odtąd poradą i dobrym znajomym – wymówiła
hrabina ze szczerą serdecznością i obie ręce podała
Topolskiemu.
Iskra elektryczna przebiegła całe towarzystwo.
– Dzielny
nasz Topolski! – wołano z różnych stron.
– To ozdoba naszej okolicy!
– Skąd on u licha takiego rozumu nabrał?
– Słuchaj,
Bolku! niech cię uścisnę!
Znalazł się jednak ktoś niedowierzający, który szepnął do ucha
panu Tomaszowi:
– Wszystko bardzo pięknie, ani słowa; ale dla ogółu jakaż korzyść wyniknie, że nasza okolica będzie miała wszystko, co trzeba? Toć nas garstka mała, panie dobrodzieju; gdyby tak w całym kraju urządzono, to co innego.
Pan Tomasz popatrzył filuternie na mówiącego sąsiada i, kręcąc siwego wąsa, spytał:
– Czy widziałeś waszmość kiedy, jak mrówki usypują sobie mrowisko?…
– Cóż sąsiad dobrodziej pytasz mię o takie rzeczy! – odparł oponent – ja do Sasa, a jegomość do Lasa. – I chciał odejść obrażony. Ale
pan Tomasz przytrzymał go za rękaw.
– No, tylko mi waszmość powiedz, widziałeś
kiedy mrówki przy robocie, czy nie?
– No, widziałem, i cóż z tego? Z jegomości,
panie Tomaszu, wieczny oryginał…
– Ot, widzisz, mospanie, ja jegomości chciałem powiedzieć, że każda okolica w kraju powinna być jak mrówka: ściągać
gałęzie, ruszać się, pracować, budować, nie zważając, jak tam inne robią. A te inne, zapatrzywszy się na nią, zaczną to samo robić co i ona, a z tego wszystkiego, mospanie, wyniknie to, że cały naród mrowi zbuduje sobie wygodne mieszkanie.
Sąsiad słuchał, a potem milczał długo i myślał; a w końcu rzekł:
– Mądry z wasana człek,
panie Tomaszu, choć oryginał.
Wniesiono opleśniałe butelki ze starym miodem. Proboszcz częstował sąsiadów ulubionym szlacheckim napitkiem. Szlachcie miód zaszumiał w głowach, serca otworzyły się i języki rozwiązały.
Jeden prawił o szkółce wiejskiej, inny o szpitalu, inny jeszcze marzył o natychmiastowym sprowadzeniu młocarni z
Warszawy, albo żniwiarki systematu amerykańskiego, albo żelaznego pługa.
Na pierwszą połowę XIX w. przypadają początki mechanizacji rolnictwa (w latach dwudziestych i trzydziestych powstają w Anglii i USA pierwsze nowoczesne żniwiarki konne oraz kombajny zbożowe), również na ziemiach polskich, gdzie już na początku stulecia działają pierwsze wytwórnie sprzętu rolniczego, a w okresie, kiedy toczy się akcja powieści, rusza seryjna produkcja żniwiarek nożycowych w Królestwie Polskim w fabryce Evansa, Lilpopa et Co. (1857). Jednak mechanizacja polskiego rolnictwa na szerszą skalę miała nastąpić dopiero pod koniec wieku. Zob. Rolnictwo – najważniejsze daty z historii, [tabela w:] Encyklopedia PWN, https://encyklopedia.pwn.pl/haslo/Rolnictwo-najwazniejsze-daty-z-historii;2233707.html (dostęp: 7 stycznia 2021 r.); Encyklopedia historii gospodarczej Polski do 1945 roku, red. A. Mączak, t. 1, Warszawa 1981 (tu: J. Bartyś, Mechanizacja rolnictwa).
– Czy nie postawić mi tylko młyna wodnego? toć
u mnie rzeka płynie, a jak na wiosnę rozleje, to woda szeroka stoi jak jezioro! – wołał właściciel sporego folwarku.
– Jak sąsiad myślisz? czy
na moim polu nie urodzą rzepak i pastewne trawy? Siana, dalibóg, u mnie
jak szafranu! – mówił inny.
– Słuchajcie, proboszczu! a sprowadźcie mi tam jaką książkę o hodowaniu pszczół! Pasjami lubię pszczelnictwo
, a Bogiem a prawdą niewiele co znam się na nim!
– Księże proboszczu! dla nas poezje
Syrokomli.
– I
Pola!
– I
Odyńca! – wołały panienki, ostępując księdza.
– A nie zapomnijcie
tam sprowadzić parę powieści naszego kochanego
KraszewskiegoApologię „zbawiennego” wpływu pisarstwa Kraszewskiego na mieszkańców prowincji i pochwałę Dziwadeł zawarła Orzeszkowa w szkicu Znad Niemna III z 1875 r. (zob. Publicystyka społeczna 3, s. 66–67; zob. też list do J.J. Kraszewskiego z 5 listopada 1865 r., Lz 6, s. 7).! człowiek jak je czyta, to aż serce rozpływa się.
Kordecki na przykład albo
Dziwadła to cuda, panie, nie powieści!
Władysław Syrokomla (właśc. Ludwik Kondratowicz, 1823–1862), Wincenty Pol (1807–1872), Antoni Edward Odyniec (1804–1885) i Józef Ignacy Kraszewski (1812–1887) – to nie tylko znakomitości i autorytety literackie w okolicach połowy XIX stulecia, ale przede wszystkim krajanie, urodzeni lub działający na terenach byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego, zapewne bliscy sercu mieszkańców litewskiej prowincji także ze względu na swoją stosunkowo prostą, niewyszukaną twórczość.– ozwał się młody komisarz z dóbr
hrabiny.
– No, a dla jegomości,
panie Tomaszu, co sprowadzić do gustu? – spytał proboszcz.
– Ot, chyba
Pismo Święte w tłumaczeniu
Wujka – odpowiedział po krótkim namyśle oryginał. Proste i zaściankowe, niemniej jednak skąpane w cywilizacji datującej od wieków umysły zostały w ruch wprawionymi. W sercach ozwała się dawna sejmikowa żyłka i całe zebranie gwarzyło o rzeczach ogólnych z przejęciem się i zapałem.
Wieczór był już niedaleki, gdy w mieszkaniu księdza ucichł gwar gości. W miasteczku długo jeszcze roiły się po ulicach bryczki, najtyczanki, szlacheckie staroświeckie powozy; postacie szlachty, owinięte w szuby i płaszcze od jesiennego wiatru, który dął i świstał
na placu. Sąsiedzi zachodzili jeszcze na chwilę to do doktora, to do
Szlomy, to za interesami do rzemieślników. W końcu rozjechali się już o zmroku.
Wincunia o zmroku też wróciła do
Niemenki.
Weszła do pokoju, w którym stała kołyska
jej dziecka, i znalazłszy je uśpionym, stanęła nad nim blada, zamyślona.
Deszcz drobny dźwięczał na szybach; cicho było, samotnie, tęskno około młodej kobiety.
Dziś
on objawił się jej otoczony poważaniem ogólnym, prostym swym a rozumnym słowem wiodący ludzi na drogę czynu.
W porze, w której myśl jej najszybszymi krokami dążyła do rozwoju, stanął przed nią w postaci takiej, jaka najżywiej zachwyca każdą myślącą kobietę, w postaci prawdziwego obywatela.
Stała nad kołyską
dziecięcia swego ze skrzyżowanymi na piersi rękoma
, oczy łez pełne utkwiła w przestrzeń, a usta jej drżały wezbraniem żalu.
Dziecię obudziło się i wyciągnęło ręce do matki, ona pochwyciła je w objęcia i, przyciskając silnie do piersi, zawołała głosem pełnym łkań tłumionych:
– O,
dziecko moje! czemuż
on nie jest twym ojcem!…