VI. Wierne serce
I znowu była zima. Na drodze między
Topolinem a
miasteczkiem X., ciągnięte parą niewielkich, ale dziarskich koni, szybko sunęły się sanie z dzwonkiem, a na nich siedział
mężczyzna otulony futrem. Od pola, w czystym mroźnym powietrzu, ozwał się głos drugiego dzwonka i drugie sanie, wyjeżdżając z bocznej drogi, zrównały się z pierwszymi. I na drugich saniach jechał także
mężczyzna w lisiurze.
Obaj jadący spojrzeli na siebie i kordialnym ruchem zdjęli z głów barankowe czapki.
– A skąd to,
konsyliarzu? – zawołał podróżny z pierwszych sań.
– Z
Niemenki! – odkrzyknął
doktor głośno, bo dzwonki głos tłumiły.
Pytający żywo się poruszył:
– Z
Niemenki! – zawołał – czy tam kto chory?
–
Dziecko Snopińskich zasłabło – była odpowiedź.
– Czy bardzo?
– Teraz ma silną gorączkę i prawdopodobnie wywiąże się z niej szkarlatyna. A że
dziecko słabe i delikatne, może być z nim źle…
Sanie jechały tuż obok siebie, ale na ostatnie słowa
doktor nie otrzymał odpowiedzi, bo spotkany jego towarzysz pochylił głowę na pierś z zachmurzonym nagle czołem.
– A pan dokąd jedziesz,
panie Topolski? – spytał po kilku sekundach
doktor.
– Do
X. – odparł
Bolesław, budząc się z zamyślenia – mam pewną sprawę do załatwienia u jednego z urzędników; ale powiedz mi,
doktorze, co się dzieje z
panią Snopińską?
– Desperuje! – krótko odparł
doktor.
– Biedna! – szepnął
Bolesław i jechał dalej w milczeniu.
Przy wjeździe do miasteczka zwrócił się raz jeszcze do
doktora:
– Jak myślisz – rzekł – czy będzie żyła?
– Kto?
córka Snopińskich? – odparł
doktor z zamyśleniem – rzecz to dosyć wątpliwa; ale zrobimy wszystko, co będzie możebnym, aby ją uratować.
Ojciec sam pojechał do
X. po lekarstwa, kiedym był jeszcze w
Niemence.
Rozstali się.
Bolesław kazał wieźć siebie przed dom urzędnika, z którym miał do pomówienia, a wszedłszy, znalazł go ubranego jak do podróży.
– Widzę, że pan wyjeżdżasz, i nie przeszkadzam – rzekł, zabierając się do wyjścia po krótkiej rozmowie o interesie.
– A muszę jechać, choć diabelnie mi się nie chce w taki mróz puszczać się w drogę; ale cóż począć z tymi młokosami, którzy hulają i hultają całe życie, długi robią i podatków nawet nie płacą! Trzeba tylko jeździć i majątki im opisywać.
– Kogóż dziś miły ten los ma spotkać? – spytał
Bolesław.
– A tego błazna
Snopińskiego. Piąty to rok dopiero, jak wziął w zarząd swój
Niemenkę, a tak się już zadłużył, że zmuszony jestem opisywać ją dla wystawienia potem na publiczną sprzedaż.
– Więc do
Niemenki pan jedziesz – zawołał
Bolesław z żalem w głosie. – Ależ im teraz
dziecko śmiertelnie zasłabło… zmiłuj
się pan, odłóż swą dotkliwą czynność do innej pory!
– Nie mogę! uczyniłbym to chętnie na prośbę pana, ale słowo daję, że nie mogę! – upewniał urzędnik – sam żałuję
tej biednej pani Snopińskiej, ale cóż robić? obowiązek przede wszystkim.
Snopiński nie opłacił dwóch rat należności rządowej, a oprócz tego arendarz
Szloma podał urzędową prośbę o egzekwowanie należnej mu sumy.
Bolesław zamyślił się.
– Słuchaj pan – rzekł po chwili – nie godzi się ludzi tak ciężko stroskanych bardziej jeszcze udręczać. Ja panu należność rządową za
Snopińskiego zapłacę, a on mi potem odda te pieniądze.
Urzędnik zaśmiał się.
– Zobaczysz się pan ze swymi pieniędzmi chyba na tamtym świecie; bo pod względem rzetelności
pan Snopiński posiada opinią wcale niedwuznaczną, ale bardzo smutnie uwyraźnioną. Wszakże, jeśli pan sobie tego życzysz, mogę przyjąć wypłatę, byle skarb odzyskał, co mu należy. Wszystko mi jedno, z czyich rąk spłyną doń pieniądze. Ofiara jednak pańska na niewiele się przyda, bo
Niemenkę muszę zawsze opisać za dług
Szlomy.
Realia finansowe nieobce samej autorce, borykającej się po powstaniu z kłopotami majątkowymi; np. w 1864 r. otrzymała Orzeszkowa „od stanowego prystawa (komisarza) policji powiatowej urzędowe zawiadomienie” o tym, że przybędą „urzędnicy w celu przeprowadzenia spisu i wyceny ruchomego majątku” (zob. Kalendarium 1, s. 113). W kontekście powieści wydaje się, że urzędnik jest Polakiem, co znowu wskazywałoby na czasy przedpowstaniowe.
Na czole
Bolesława zawisła chmura.
– A jeżeli
Szloma dziś cofnie swoję prośbę
o egzekucją sumy? – spytał po chwili namysłu.
– W takim razie pojadę do
Niemenki tylko z wizytą kondolencji, albo i wcale nie pojadę.
– Zostaje mi więc tylko prosić pana, abyś wstrzymał się z wyjazdem jednę godzinę
– rzekł
Bolesław, dobywając pieniądze z pugilaresu.
– Bardzo chętnie uczynię to dla pana – odpowiedział urzędnik, a przerachowawszy asygnaty i wręczywszy
Topolskiemu kwit z wypłaconej
za
Niemenkę rządowej należności, dodał z uśmiechem:
– Jak widzę, panu jeszcze nie wyszła z głowy stara historia, kiedy tak bardzo troszczysz się o spokojność
pani Snopińskiej.
Bolesław spojrzał na niego z chłodem, który nie dopuszczał dalszych uwag.
– Przez cztery lata dwa razy tylko widziałem
panią Snopińską – rzekł powoli i spokojnie.
Urzędnik skłonił się w milczeniu.
Po kilku chwilach
Topolski wchodził do
oberży Szlomy i w pierwszej izbie znalazł
gospodarza, siedzącego nad wielką księgą i mruczącego półgłosem przedświętną modlitwę.
Na widok
Bolesława Szloma porwał się z miejsca z wielkim zadowoleniem.
– Nu, gość! – zawołał
– rzadki gość! już kilka miesięcy, jak pan do nas nie zajrzał.
– Czasu nie miałem – odpowiedział
Topolski – a i dziś przyszedłem do
pana Szlomy
dla pomówienia o pewnym interesie.
– O jakim interesie? – spytał
Żyd, nadstawiając ucha – ja gotów służyć panu do każdego interesu.
Bolesław położył rękę na ramieniu
Izraelity.
– Słuchaj,
panie Szloma – rzekł – powiedz mi prawdę: ile ci
Snopiński winien?
– A co to trudnego powiedzieć prawdę?
I wymienił dość znaczną sumę.
Bolesław spochmurniał.
– Czy ci te pieniądze natychmiast są potrzebne?
– Natychmiast nie natychmiast, chwała Bogu człowiek ostatkiem grosza nie goni i gdyby one były w innych ręku
, mógłbym jeszcze trochę poczekać. Ale
Snopiński coraz więcej długów robi, a co z tego będzie? Jak będzie miał więcej długów niż majątku, to moje pieniądze będą niepewne!
–
Panie Szloma – rzekł
Topolski – cofnij twoję urzędową prośbę
, choć na jakiś czas przynajmniej; u nich dziecko zachorowało, oni i tak bardzo pomartwieni.
Jakby w odpowiedź na te słowa
Bolesława z facjatki dał się słyszeć wybuch kilku głosów żywo rozmawiających w połączeniu ze stukiem kul bilardowych.
Szloma uśmiechnął się i pogładził brodę:
– Kiedy pan mówi o ich zmartwieniu – rzekł nieco ironicznie – niech pan mówi: ona zmartwiona, nie oni… bo on tam… – I wskazał ręką na wschody, wiodące do sali.
Oczy
Bolesława błysnęły gniewem, utkwiły w drzwiach od sali i stały się groźne. W piersi ozwał się stłumiony jęk oburzenia, przez chwilę stał ze spuszczoną głową, oddychając ciężko. Ale wkrótce powiódł ręką po czole i zwrócił do
Szlomy twarz znowu spokojną, z głębokim tylko smutkiem w spojrzeniu.
–
Panie Szloma – rzekł – gdybym posiadał potrzebną sumę, wypłaciłbym ci natychmiast dług
Snopińskiego; ale w tej chwili nie mam jej i mieć nie mogę, aż po kilku tygodniach. Czy przyjmiesz moje zaręczenie, że jeśli
Snopiński nie odda ci długu za kilka tygodni, to ja ci go oddam?
Szloma myślał przez chwilę.
– Ja pańskie zaręczenie z ochotą przyjmę – rzekł – pańskie słowo więcej warte niż innych dokumenta; ale…
jeżeli pan zapłacisz mi za
Snopińskiego, to i nie zobaczysz się już nigdy ze swymi pieniędzmi…
Bolesław dziwnie się uśmiechnął.
– Wiesz dobrze,
panie Szlomo
– odpowiedział – że jestem sam jeden, nie mam familii i mieć jej nie będę, bo się nigdy nie ożenię, a majątek mój nie umniejsza się, tylko się wciąż przysparza. Dzierżawa, którą przed dwoma laty wziąłem od
hrabiny, przynosi mi znaczne korzyści, przy tym, jak wiesz, i w
Topolinie wszystko mi idzie jak z płatka. Jeślibym więc i stracił pieniądze, które ci wypłacę za
Snopińskiego, nie przyprawi mię to o ruinę. Zgadzasz się więc, abym ci dał za niego formalne, urzędowe poręczenie?
– A na co formalne poręczenie? – rzekł
Żyd – ja pańskiemu słowu wierzę; kiedy pan dasz mi słowo honoru, że odbiorę moje pieniądze, to ja dziś prośbę cofnę.
– Daję ci słowo honoru! – odparł
Bolesław, podając rękę
Szlomie.
– Nu, to i nie ma o czym gadać! Kiedy pan dajesz słowo honoru, to ja idę do urzędnika i cofam moję prośbę
, bo u pana honor nie na języku siedzi, jak u innych, ale w sumieniu, to jeszcze można wierzyć… – Mówiąc to,
Żyd brał za czapkę i zmierzał ku drzwiom, a
Bolesław gotował się też do wyjścia, gdy do izby wszedł z dworska przybrany chłopak.
Bolesław poznał w nim służącego z
Niemenki.
– Co ty tu robisz, Michasiu? – spytał go, gdy chłopak uprzejmie się z nim witał.
–
Pani przysłała mię po lekarstwa dla
chorego dziecka. Jeszcze z samego rana pan po nie pojechał i dotąd nie wraca, a
dziecku coraz gorzej…
Smutno-ironiczny uśmiech przebiegł przy tych słowach poczciwą i roztropną twarz Michasia. Takiż sam uśmiech pojawił się na twarzy
Szlomy, który z czapką w ręku stał już przy drzwiach.
– Pan zajmujesz się jego interesami – rzekł do
Bolesława – a on bawi się na sali… Widziałem, jak dwie godziny już temu przyniesiono z apteki gotowe lekarstwo; miał zaraz jechać, konie
stoją założone, ale tam pan
Franuś Siankowski gra z nim w bilard… Aj! dla nas im więcej
panów na sali, tym większa korzyść, ale sumienie przede wszystkim i
pod cherymem przysięgam, iż wolałbym, żeby on tam nie siedział… bo to brzydko z jego strony… bardzo brzydko… – Gdy
Żyd tak mówił,
Bolesław był bardzo blady, oczy jego ciskały iskrami gniewu i żalu. Milczącym gestem ukazał służącemu drzwi od sali i śpiesznym krokiem, milcząc, wybiegł z oberży.
Od tego dnia powstała między
Topolinem a
Niemenką komunikacja ciągła a tajemna, tak tajemna, że nie wiedziała o niej nawet ta, która była jej przedmiotem i powodem –
Wincunia. Nie wiedziała o niej, ale ją czuła; niewidzialna jakaś opieka rozciągnęła się nad nią i nad
jej chorym dzieckiem. Pomimo nieładu, w jakim pogrążona była
Niemenka przez bezrząd
Aleksandra, mimo niedostatku, który wzmagał się coraz z powodu straty jego i zaciągniętych długów, niby różdżką magiczną wszystko spełniało się szybko, zjawiało się w samę chwilę
potrzeby, nic się nigdy nie spóźniło, niczego nie zabrakło. Gdyby
Wincunia mniej była pogrążona w boleści i obawie o życie
namiętnie ukochanej córki, spostrzegłaby niezawodnie tę niewidzialnie czuwającą nad nią Opatrzność; ale ona wtedy o nic nie pytała i nie myślała o niczym, a cała dusza jej skupiła się nad złotowłosą główką dziecięcą, nad którą groźba śmierci zawisła. Dnie i noce, we łzach i modlitwie, zdjęta gorączką śmiertelnej trwogi, przepędzała około tego dziecinnego łóżeczka, nad którym tyle wprzódy macierzyńskich przeroiła marzeń, tyle czerpała pociechy i siły dla swego zranionego, zawiedzionego serca. Tajemniczą tę i czujną pomoc spostrzegłby i
Aleksander, gdyby troskliwszym był mężem, ojcem i panem domu. Ale w mętnym duchu jego nawet niebezpieczeństwo grożące
jedynemu dziecku nie ustaliło żadnego wyraźnego uczucia. Były chwile, w których rozpaczał, błagał
doktora o ratunek, łamał ręce z boleści i szlochał jak kobieta; były inne, w których rozpacz
żony wydawała się mu egzaltacją chorobliwej wyobraźni i kaprysem. Wtedy sarkał na jej łzy, zżymał się niecierpliwie i wyjeżdżał z domu, mówiąc sobie, że nie może znieść widoku ciągłego smutku i słuchać jęków, które dom napełniały, że go to denerwuje, męczy i samego o chorobę przyprawia. Wyjeżdżał i powracał, wróciwszy, rozpaczał znowu i znowu się niecierpliwił, narzekał na ciężkie frasunki, jakie ponosić musi ojciec rodziny, i znowu wyjeżdżał z domu, mówiąc do swego ulubieńca:
–
Pawełku! jakiś ty
mądry, żeś się dotąd nie ożenił. – A gdy chmurny i blady wchodził na salę, towarzysze ze śmiechem śpiewali mu
piosenkę o ożenionym wilku.
Aleksander zżymał się i grał w bilard z ostatkiem grosza, gdy go miał, a gdy go nie miał, wypijał kieliszek po kieliszku na rachunek przyjaciół. Niekiedy przesiadywał w kącie sali całymi godzinami, milcząc, z głową opartą na dłoni; potem wychodził z wolna na miasteczko i widywano go po całych dniach chodzącego z ulicy w ulicę. Niekiedy miał minę człowieka, który tuż-tuż w łeb sobie palnie.
Tymczasem między
Topolinem a miasteczkiem stały na usługi
Niemenki rozstawione konie
Bolesława. Z
doktorem Bolesław widywał się codziennie, a najpoufniejsza służąca
Wincuni dwa razy dziennie spotykała się
w gaju ze starym
Krzysztofem, którego była wnuczką, i rozmawiała z nim po cichu; a gdy odchodziła,
sługa i powiernik Bolesława mówił jej za każdym razem: „Pamiętaj, że o tym wszystkim nikt wiedzieć nie powinien, a
twoja pani mniej niż ktokolwiek”.
Tak minęło dwa tygodnie, gdy pewnego wieczoru do pokoju, w którym siedział
Bolesław, wszedł
Krzysztof, stanął przed swoim panem i rzekł głosem głęboko zasmuconym:
– Panie!
dziecko pani Snopińskiej umarło.
Bolesław porwał się z miejsca.
– Umarło! wielki Boże! – zawołał.
Stał się tak bladym, jakby słowa sługi ugodziły go w samo serce. Pochwycił ramię
Krzysztofa.
– Kto ci to mówił? cóż się z nią dzieje? czy
mąż jej w domu? – szybko zadawał pytania.
– W tej chwili była tu
Katarzyna, przybiegła co tchu, prosząc o radę. Dziecko umarło dwie godziny temu,
pani Snopińska strasznie desperuje, a cały dwór nie wie, co począć, bo
pan Snopiński
z rana jeszcze wyjechał i dotąd nie wrócił.
Bolesław ręką czoło przycisnął.
– Co czynić? – mówił do siebie – w takim nieszczęściu… w takiej rozpaczy… sama jedna… jego nawet tam nie ma! ha! więc ja przy niej być powinienem!
Zwrócił się do
Krzysztofa.
– Jedź co prędzej po
doktora; niepotrzebny on już
dziecku, ale może być potrzebnym
matce. Przywóź
go do
Niemenki, jak możesz najprędzej; mnie tam znajdziesz!
To mówiąc, pochwycił czapkę i, nie zważając na mróz panujący na dworze, wybiegł pieszo z domu.
W niemenkowskim dworku panował ruch niezwykły, ale cichy, złożony z szelestu tłumionych głosów, smutny, tajemniczy ruch nieszczęścia. Po dziedzińcu przy świetle księżyca przesuwały się postacie sług, schodzące się, rozchodzące; ciche szepty wtórzyły skrzypowi śniegu pod stopami; w oknach domu przemykały światełka, gasły i zapalały się znowu; tu i owdzie odzywały się westchnienia.
Bolesław przebył dziedziniec niepostrzeżenie i wszedł do domu.
Drzwi pootwierane były wszędzie na oścież, tak że z przedpokoju można już było widzieć, co się działo w słabo oświetlonej sypialni
Wincuni.
Pod ścianą, na której wisiał ciemny krucyfiks i obraz Najświętszej Panny
w złoconych ramach, stało małe łóżeczko, a u węzgłowia umieszczona płonąca gromnica bladawe rzucała światło na leżącą śród śnieżnej pościeli
umarłą dziecinę. Rączki złożone miała na piersi jak do modlitwy, gęste kędziory złociste opływały bledziuchną twarzyczkę, z której śmierć spędziła wyraz boleści i która uśmiechała się łagodnie, niby wzywając ostatniego pocałunku matki. Ale ta nie schylała się z pieszczotą nad trupem
dzieciny. Wyprostowana i jakby zesztywniała w strasznym bólu,
Wincunia stała nad łóżeczkiem bez ruchu, martwa. Oczy jej, pełne rozpaczy graniczącej z nieprzytomnym przerażeniem, wpiły się w martwą twarzyczkę umarłej, usta zsiniały i zwarły się, na policzki wystąpiły krwawe rumieńce gorączki, a czoło blade było śmiertelnie. Ubrana była w długą białą bluzę; ramiona jej, wysuwając się z szerokich rękawów, podniosły się ku skroniom i drżącymi palcami
bezwiednie targały światłe warkocze.
Naprzeciw tej grupy, złożonej z
nieżywego dziecka i zesztywniałej w bólu matki, oświetlonej
chwiejnym płomykiem gromnicy, pod drugą ścianą stały w cieniu trzy kobiety służebne, przytulone do siebie i od czasu do czasu wydające stłumiony jęk lub łkanie. W przyległym pokoju, zupełnie ciemnym, ślizgały się po posadzce posępne blaski księżyca, wnikające przez okno.
Nagle śród ciszy dały się słyszeć męskie stąpania i na progu pokoju śmierci stanął
Bolesław. Pierwszy raz od lat kilku, od dnia, w którym się rozstał z
Wincunią, wchodził on do
tego domu, w którym niegdyś widział ją tak promienną, szczęśliwą.
Jedna ze służących zbliżyła się ku niemu.
– Panie – szepnęła bardzo cicho – radź pan tu cokolwiek i ratuj
panią. Już od dwóch godzin stoi ona taka martwa i nieporuszona, nic nie słyszy, nic nie widzi i nie daje się odprowadzić od
umarłego dziecka.
Bolesław z wolna postąpił i stanął naprzeciw
Wincuni; wzrok jej szklany
, nieprzytomny upadł na twarz jego. Przez parę sekund wpatrywała się w niego upornie, jakby pragnęła rozpoznać rysy, na które patrzyła, a zmącony umysł zasłaniał je i rozpoznać nie dawał; nagle cofnęła się o krok jeden i zawołała dziwnym głosem:
–
Bolesław!
Oczy jej oprzytomniały, zsiniałe usta rozwarły się i drżały.
– Boże! – szepnęła cicho, a ręce jej składały się jak do modlitwy – w tej strasznej chwili, nad zwłokami mego
dziecka, on znowu tu… przy mnie…?
Wyciągnęła ku niemu drżące ręce i ze strasznym łkaniem upadła na jego piersi. Całe jej ciało uginało się w okropnym płaczu, ramiona oplotły się
wkoło szyi
Bolesława.
Bolesław ujął ją w objęcia, uniósł jak dziecko i złożył na stojącej w cieniu kanapie. Potem ukląkł przy niej w milczeniu, obie jej ręce utulił w swoich dłoniach i zaczął mówić do niej cicho, bardzo cicho.
Sługi usunęły się do przyległego pokoju,
Bolesław i
Wincunia zostali we dwoje, świadkiem był im tylko
blady trupek dziecinki, leżący pod cieniem krzyża, z gromnicą nad czołem. Blada twarz
Wincuni smutno jaśniała śród cieniu na ciemnym tle poduszki; roztargane warkocze złociste wiły się wkoło głowy i ramion. Milczała; z oczu jej, wpatrzonych w oczy
dawnego przyjaciela, płynęły dwa strumienie cichych obfitych łez. Widok
Bolesława wyrwał ją z martwej skamieniałości, z serca jej wytrysnęły źródła łez dobroczynnych i z posągu boleści stała się słabą, cicho rozpłakaną w nieograniczonym żalu kobietą.
Bolesław ręce jej przycisnął do ust gorących.
– Pani! – rzekł cicho i łagodnie – czyliż nie wiesz, że boleść jest koniecznym życia warunkiem, że cierpieć na ziemi trzeba? Czyliż życie nie powiedziało ci jeszcze o tym?
– Powiedziało od dawna! – szepnęła
Wincunia i pierś jej podniosła się głębokim westchnieniem.
–
Dziecię twoje śpi w objęciu cichej śmierci; nie przerywaj mu snu rozpaczą twoją – mówił schylony nad nią
Bolesław. – Pożegnaj je z męstwem i patrz w przyszłość; czyliż ona złamana już na zawsze?
– Na zawsze! – jak echo powtórzyła
Wincunia.
Bolesław jeszcze silniej uścisnął jej ręce i ciszej jeszcze mówić do niej zaczął. Na twarzy jego był wyraz miłości niezmiernej, ale czystej, w wielkim bólu ochrzczonej, oderwanej od siebie. Mówił długo, a głos jego cichym szmerem rozchodził się po pokoju i, niby tchnienie ożywcze, rozlewał się nad płonącą głową nieszczęśliwej. Może w tej chwili przelewał on w duszę
Wincuni te same słowa i myśli, którymi niegdyś z ciężkiej boleści podźwignął go i do życia pobudził
pan Andrzej?
Może, jak ten względem niego, tak on względem
narzeczonej swego serca stanął w postaci sumienia, przypominającego powinność życia i męstwa mimo wszelkie spadające ciosy?
Wszak sam przez długie już lata dźwigał ciężar samotności i tęsknoty, łamał się z boleścią wspomnień, a z walk wychodził zwycięzcą samego siebie. Teraz więc nadeszła chwila, w której trzeba mu było uczyć anielskiej sztuki cierpienia tę, przez którą przyszły ku niemu cierpienia wszelkie.
Wincunia słuchała jego tak cicho, jak ciche były łzy, które nie ustawały płynąć po jej licu; niekiedy usta jej poruszały się z wolna i, jak niewyraźne echo, powtarzały słowa
Bolesława; pierś jej oddychała coraz łagodniej
, aż na zmęczone oczy z wolna opadły powieki, coraz rzadsze łzy sączące spod długich rzęsów.
Bolesław umilkł, sam zmęczony wysileniem; blady, oparł gorącą skroń na złożonych w jego dłoni rękach
Wincuni, a powolny jej oddech owiewał mu czoło.
Przed domkiem rozległy się dzwonki, Bolesław powstał i zwrócił się ku drzwiom, w których stanął
doktor
.
Wincunia zdawała się nic nie słyszeć, powieki jej nie podniosły się, tylko gdy
Bolesław odstąpił od niej, oddech jej stał się znowu ciężkim i pełnym łkań stłumionych, a łzy obfitszym strumieniem popłynęły po twarzy.
doktor
poważny był i zamyślony.
– Nauka zawiodła mię na ten raz – rzekł cicho – dziś z rana, odjeżdżając stąd, miałem nadzieję, że dziecię żyć będzie, inaczej nie opuściłbym
biednej matki, tym bardziej…
Zatrzymał się przez chwilę, pełnym litości spojrzeniem orzucił nieruchomą jak posąg kobietę i ze smutną ironią dokończył:
– Tym bardziej że
ojciec zmarłego dziecka jest nieobecny…
Jakby w odpowiedź na te wyrazy,
Wincunia załkała głośniej i szepnęła, nie podnosząc powiek:
– Biedna
dziecina moja! umarła sierotą, bez ojca!
Twarz jej przybrała wyraz strasznej rozpaczy, ręce splotły się wkoło głowy i znowu zaczęły bezprzytomnie targać warkocze.
Bolesław zadrżał cały z niezmierną boleścią, ścisnął rękę
doktora i szepnął:
– Zostań tu! ja pojadę po niego! Dla mnie tu nie ma miejsca na długo, a ona przecie sam na sam z trupem swego
dziecka zostać nie może!
Raz jeszcze orzucił
Wincunię spojrzeniem głębokiego smutku i wybiegł z pokoju. Po chwili zwrócił się z pytaniem do towarzyszącej mu ze światłem sługi:
– Dokąd pojechał
pan Snopiński?
– Słyszałam – odpowiedziała – jak odjeżdżając, mówił
Pawełkowi, aby przysłano po niego do
Piasecznej, jeśliby coś złego stało się w domu.
– W
Piasecznej! – zawołał
Bolesław, a ciszej dodał – nikczemny!
W parę minut potem, śród rozłogu pokrytego śniegiem, sanie posuwały się z całą szybkością pełnym galopem pędzących koni.
Bolesław co chwila
wstawał na saniach, patrzył w dal, jakby najprędzej chciał ujrzeć cel swej podróży, i wołał do furmana:
– Prędzej! prędzej!
Pod niebem czołgały się w tysiąc fantastycznych kształtów podarte chmury, to odsłaniając, to kryjąc srebrzystą mgłą przysłonięty księżyc, z północy leciały wichry, z grzmotem spotykając się i uderzając o siebie, kurzawa śnieżysta podnosiła się od ziemi, zwijała się w kłęby, rozpraszała chwilami, otaczając sanie przezroczystym tumanem. Zza tumanu tego, po całogodzinnej szybkiej bardzo jeździe,
Bolesław dojrzał między bezlistnymi drzewami ogrodów liczne błyskające światełka; potem, oblane promieńmi księżyca, ukazały się białe ściany pałacyku z wieżyczką strzelającą w górę; sanie wjechały na obszerny, pięknie ogrodzony a śniegiem pokryty dziedziniec i zatrzymały się przed znacznie wzniesionym nad poziom i żelazną balustradą otoczonym balkonem.
Z obu stron balkonu długie rzędy okien gorzały jarzącym światłem, a z wnętrza mieszkania wychodził zmieszany gwar
rozmów, śmiechu i muzyki.
Bolesław w kilku skokach przebiegł wschody i balkon wyłożony imitacją marmuru i wszedł do przedpokoju. Tam pod ścianami, okrytymi kosztownym, choć ciemnym obiciem, wisiały liczne rzędy męskich i kobiecych futer; wielka, u sufitu zawieszona lampa rzęsiste rzucała światło na cały pokój, a wkoło stolika kilku liberiowanych lokai grało w karty z głośną rozmową i śmiechami. Na widok wchodzącego
Bolesława jeden z lokai porwał się z miejsca i, sądząc, że nowy gość przybywa, poskoczył dla zdjęcia zeń futra. Zaledwie jednak poznał
Topolskiego, powstrzymał gest, bo wiedział, że nigdy on u
pani Karliczowej nie bywa.
– Czy mam
jasnej pani oznajmić o pańskim przybyciu? – zapytał – zapewne pan z jakim interesem?
– Tak – odrzekł
Bolesław – mam tu w istocie do rozmówienia się o interesie, ale tylko z
panem Snopińskim. Czy jest on tutaj?
– Od rana – odpowiedział lokaj.
– A więc proszę cię, abyś mu oznajmił, że jest tu ktoś, komu bardzo pilno go zobaczyć.
– Czy pan nie wejdzie do salonu?
– Nie.
Lokaj rzucił spojrzenie na ubranie
Topolskiego i uśmiechnął się nieznacznie.
Bolesław był w codziennym swym ubiorze, a w takim nikt nie zjawiał się na salonach
pani Karliczowej nigdy, a tym bardziej w dniu jej imienin. Bo był to właśnie dzień imienin
pięknej pani, którego
Aleksander nie opuścił ani razu od lat już wielu bez złożenia jej życzeń i wzięcia udziału w zabawie. Teraz mniej niż kiedy mógł dopuścić się podobnego zaniedbania, bo od pewnego czasu obejście się
pani Karliczowej zaczęło draźnić
go chłodem i mało nawet ukrywanym szyderstwem. Był on wprawdzie przyzwyczajony do zmienności humoru i upodobań
kapryśnej wdowy, w czasie lat ubiegłych nieraz tracił jej łaskę i odzyskiwał ją z powrotem; ale teraz przewidywał, przeczuwał raczej, że groził mu zupełny ostracyzm z tego domu pełnego zbytku i blasku, który stał się mu nałogiem i koniecznością, z którym stosunek uważał za piedestał swej chwały, bez którego nie pojmował życia.
Lokaj odszedł z poleceniem
Bolesława i, wychodząc z przedpokoju, zostawił za sobą drzwi otwarte. Drzwi te wychodziły do pysznie ozdobnej sali jadalnej, w której właśnie służba kryształami i srebrem zastawiała stół do wieczerzy, a za salą ciągnęła się długa amfilada salonów większych i mniejszych, pełnych światła i przesuwających się strojnych postaci.
W niewielkim, przylegającym do jadalnej sali salonie, którego drzwi nieprzysłonięte portierą na oścież były otwarte, towarzystwo dzieliło się na kilka grup oddzielnych. Pomiędzy oknami, około obszernego stołu, zasiadło kilkanaście osób, kobiet i mężczyzn, z kartami w ręku. Grano snadź
w powszechnie naówczas
Określenie „naówczas” to jedyny wyraźny sygnał epickiego dystansu wobec przeszłości fabularnej, prawdopodobnie wcześniejszej ok. dziesięciu (kilkunastu) lat niż czasowa płaszczyzna narracji. używaną w salonach grę, zwaną
kommersem, bo co chwila
ktokolwiek z grających podnosił w górę trzy karty i z tryumfem wołał: „Sekwens!” albo:
„Brylant!”. Wtedy wybuchały śmiechy, żartobliwe sprzeczki, mieszały się
karty, rozdawały znowu i znowu po chwili wołał ktoś z radością: „Brylant! brylant!”, a z rąk grających karty z szelestem padały na marmurową płytę stołu, ozdobioną w środku wielkim ptakiem rajskim z mozaiki.
Naprzeciw tej gwarnej i wesołej grupy siedziała przy fortepianie strojna i piękna panna ze złocistymi lokami, opływającymi ramiona i suknią z liliowej materii. Jedną ręką uderzając oderwane akordy, ustrojoną głowę zwracała do kilku młodych ludzi, którzy ją otaczali, prowadzili z nią salonową, dowcipną rozmowę, tak urywaną, jak były tony wychodzące spod jej kapryśnie przebiegającej po klawiszach ręki.
„Schubert! Schubert! c’est divin! – zawołał głośniej od innych stojący za jej krzesłem jakiś przystojny młody blondyn, ze szkiełkiem w oku – chantez quelque chose de Schubert, M-lle Amélie!”.Piękna panna zwróciła ku niemu wielkie szafirowe oczy, uśmiechnęła się i, obu rękoma
przebiegłszy klawisze, dźwięcznym sopranem rozpoczęła śpiewać jednę
ze smętnych arii
SchubertaChodzi pewnie o słynne pieśni (Lieder) Franza Schuberta (1797–1828), który był mistrzem lirycznej i kameralnej formy w muzyce romantycznej (jego trzy opery nie były udane i nie cieszyły się powodzeniem). Pieśni te wyróżniają się mroczną, melancholijną tonacją oraz „bogactwem melodii i głębią uczucia” (J.W. Reiss, Mała historia muzyki, Kraków 1987, s. 114–115); aura namiętności to raczej intencjonalny dodatek autorski..Tęskne, tajoną namiętnością drżące tony łączyły się z wesoło pustymi śmiechami kompanii grającej w
kommersa; przystojny blondyn, stojąc za krzesłem śpiewaczki, wpijał się wzrokiem
w jej gęste, weneckiego koloru włosy i w białą, zdobiącą je z pyszną prostotą kamelią.
W rogu salonu, na małej, błękitnym atłasem obitej kozetce, siedziała sama
pani Karliczowa. Ubrana była w powłoczystą suknią
z białego kaszmiru, po której niedbale ciągnęły się gałęzie korali; głowę, ustrojoną w krucze włosy i grube koralowe sznury, zwracała z wdziękiem ku dwom młodym ludziom opartym o poręcz kozetki, a nóżkę, wysuniętą spod sukni, niedbale opierała na leżącej u jej stóp aksamitnej poduszce. Obok niej z dwóch stron przeciwnych stały dwie osoby: jedną z nich była młoda, wyniosłej postaci panna, z wysoko zaczesanymi światłymi włosami i klasycznym profilem, drugą
Aleksander Snopiński. Stał on obok
pani Karliczowej, ale jak w tęczę patrzył w twarz wyniosłej panny, która nie patrzyła na niego, lecz od niechcenia bawiła się delikatnymi listkami trzymanej w ręku róży i
od czasu do czasu tylko dorzucała słówko do żywej rozmowy, prowadzonej przez panią domu z dwoma stojącymi za nią mężczyznami wytwornej i pańskiej powierzchowności
. Postawa
Aleksandra wydawała się zakłopotaną; z całej grupy, do której należał, nikt do niego nie mówił i nikt na niego nie patrzył; na twarzy jego znać było widoczne usiłowanie okazania się swobodnym, wtrącenia się do rozmowy toczącej się obok i zwrócenia na siebie uwagi pięknej panny, i właśnie najbardziej wskutek tych usiłowań, które się nie powodziły, rażąco wyglądał obok otaczających go, pełnych wytwornej swobody i elegancji postaci.
Wyraźnym było, że znajdował się
w niewłaściwej sobie sferze, lubo całą siłą pragnął zlać się z nią i spoić w harmonijną całość. Za tym błękitnym o trzech oddzielnych grupach salonikiem, w długiej amfiladzie salonów widać było przez wpółrozwarte portiery młode kobiety, przechadzające się pod rękę z wachlarzami w dłoniach, matrony siedzące na aksamitnych kanapach, młodych ludzi przesuwających się pomiędzy kobietami, poważnych mężczyzn rozprawiających między sobą z zajęciem, a z góry na głowy bawiących się spływały białe, szafirowe i różowe światła lamp i pająków, a
pod ich stopami barwiły się puszyste kobierce i woskowana posadzka błyszczała niby liczne zwierciadła, które, rozwieszone po ścianach, wzmagały blask świateł i z salonu do salonu posyłały sobie odbicie różnych grup, twarzy, strojów, obrazów, daleko, daleko, zda się
do nieskończoności.
Cały ten obraz różnorodnej zabawy przedstawił się oczom
Bolesława przez roztwarte drzwi od przedpokoju i sali jadalnej. Wiała zeń atmosfera wesołości i rozmarzenia, dźwięków muzyki, połączonej ze szmerem uwielbień, śmiechu, z westchnieniami rozdraźnionych
piersi, światła, kwiatów, woni, szeleszczących szat kobiecych, budzących się i znikających jak meteory namiętności, zapomnienie o jutrze, a utonięcie w rozkosznym, odurzającym dzisiaj.
Patrzył
Bolesław na obraz ten i zamyślił się boleśnie; porównywał go może z tym półciemnym pokojem, pełnym śmierci i rozpaczy, który opuścił przed godziną i w którym zostawił
Wincunię. Odwrócił oczy i bezwiednie rękę przycisnął do serca, które biło mocno boleścią wielką – wielką. Z zamyślenia obudziły go szybko zbliżające się ku niemu kroki.
Aleksander stał przed nim ze zdziwieniem i próżno ukrywanym zaniepokojeniem na twarzy.
Bolesław orzucił go w milczeniu zimnym wejrzeniem.
– Pan chciałeś widzieć się ze mną? służę panu! – z pewnym zakłopotaniem wyrzekł
Aleksander i podał mu rękę.
Bolesław nie wyciągnął doń swojej i wyrzekł półgłosem, przenikliwy wzrok topiąc w jego twarzy:
–
Panie Snopiński!
córka pańska umarła.
Aleksander zbladł i z nieudaną rozpaczą pochwycił się za głowę.
– Umarła! – krzyknął – wielki Boże! dziś z rana
doktor mi mówił, że żyć będzie!
– To pana tłumaczy, że tu jesteś – z goryczą, nad którą zapanować nie mógł, rzekł
Bolesław i dodał –
żona pańska pozostała w domu sama i
w rozpaczy.
– Jadę, jadę! – zawołał
Aleksander i zwrócił się do lokai. – Każcie tam moje konie zaprzęgać. Co za nieszczęście! – mówił
dalej, a oczy jego napełniły się łzami –
takie śliczne dziecko! Dziś jeszcze byłem pewny, że żyć będzie! – Poniósł do oczu chustkę i zaszlochał. W tej samej chwili na progu drzwi od przedpokoju stanęła owa wyniosła panna z różą w ręku, na którą przed chwilą
Aleksander patrzył był z tak nietajonym uwielbieniem. Powabnym i majestatycznym krokiem przeszła ona przez salę jadalną i z dumnie podniesioną głową rozejrzała się po przedpokoju. Kiedy na wpół zmrużone wielkie i piękne jej oczy upadły na
Aleksandra rozmawiającego z
Bolesławem, poczęła znowu od niechcenia oskubywać swą różę i wyrzekła głosem bardzo obojętnym, w którym dosłyszeć można było pewne nawet lekceważenie:
–
Monsieur Snopiński! Posłano mię, abym panu powiedziała, że potrzebny pan jesteś do
kommersu, ktoś tam wstał od gry i pan masz go zastąpić.
Na dźwięk głosu wyniosłej panny
Aleksander żywo odjął chustkę od oczu, rozjaśnił twarz najpiękniejszym uśmiechem i zwrócił się do mówiącej z eleganckim ukłonem. Ale ona nie patrzyła już na niego, odwróciła się z wolna, oskubując ciągle śnieżną centyfolią
i jednostajnym, dumnym krokiem powoli odeszła w głąb salonów.
Snopiński zwrócił się do
Bolesława, który patrzył na niego ze zdziwieniem i ironią.
– Natychmiast będę panu służył, pojedziemy razem, nieprawdaż? ale wprzódy muszę pójść pożegnać kompanią
.
Rumieniec oburzenia pokrył twarz
Topolskiego, nie mógł dłużej opanować się i silną ręką ujął ramię
Aleksandra.
– Nie pójdziesz pan żegnać kompanii – rzekł zniżonym od wzburzenia głosem – tam
żona pańska umiera z żalu, a nie ma komu wyrzec do niej słowa pociechy…
Tym razem nie żal, ale gniew ukazał się na ruchliwej fizjognomii
Snopińskiego, połączył się wnet z szyderstwem i
młody człowiek, zuchwale patrząc w twarz
Bolesława, wyrzekł pełnym złośliwości tonem:
– A dlaczegoż pan nie chciałeś przyjąć na siebie roli pocieszyciela mojej
żony?
Bolesław odstąpił nagle parę kroków, brwi mu się zsunęły i zadrżały usta; zdawało się, że na głowę człowieka, który stał przed nim z szyderstwem na ustach, wnet ciśnie wyrazem pogardy. Ale gwałtowne to poruszenie trwało przez jedno mgnienie oka; przesunął rękę po czole i rzekł z zimnym spokojem:
– To, coś pan wyrzekł, jest niezasłużoną obelgą, tak dla mnie, jak dla tej
nieszczęśliwej kobiety, która jest pańską żoną. Ale widzę w panu w tej chwili nie zwyczajnego człowieka, któremu bym mógł obelgą za obelgę płacić, ale jej męża, który, jakkolwiek bądź, jest jedynym człowiekiem mogącym w ciężkiej chwili przynieść jej pociechę i wsparcie. Przebaczam więc panu słowa, któreś wyrzekł przed chwilą; ubieraj się i jedź!
Zimny spokój, z jakim
Bolesław słowa te wymawiał, gest jego poważny a nakazujący zmieszały
Aleksandra. Lękliwa i chwiejna jak trzcina jego natura z gniewu i szyderstwa przeszła nagle do żalu i pokory.
– Ależ przebacz pan, przebacz! – mówił
pośpiesznie – uniosłem się na chwilę, ale nie chciałem pana obrazić… wiem, że pan jesteś najlepszym, nieocenionym przyjacielem naszym…
I pochwycił rękę
Bolesława, chcąc ją uścisnąć, ale
Topolski z lekka usunął się od tego gestu i zimno wyrzekł:
– Nie jestem pańskim przyjacielem.
Na twarzy
Aleksandra zadrżała znowu złość i obrażona miłość własna.
– A więc przyjacielem mojej
żony! – zawołał
ze zjadliwym śmiechem
Koniektura. Wstawiono wykrzyknik, uznając, że wymagają tego logika i kontekst wypowiedzi..
– Tak – spokojnie odpowiedział
Topolski – jestem przyjacielem
żony pańskiej i, jako taki, mówię panu raz jeszcze: ubieraj się i jedź, bo każda chwila samotnej jej rozpaczy mnie, który nie jestem jej mężem, ale tylko przyjacielem lat dawnych, cięży na sercu i sumieniu.
– Ależ konie moje niezałożone jeszcze – rzekł
Aleksander, zmieszany
znowu zimną krwią
Bolesława, i przelotne spojrzenie rzucił na drzwi do salonów.
– Nie będziesz pan czekał, aż ci konie założą, ale pojedziesz mymi końmi ze mną – stanowczo powiedział
Bolesław i zwrócił się ku wyjściu.
Aleksander spojrzał raz jeszcze na drzwi od salonów i, całkiem opanowany chłodną energią
Topolskiego, postąpił za nim. W chwili, gdy obaj siadali na sanie, z okien pałacu buchnęła muzyka i zagłuszyła resztę gwaru. Było to przepyszne trio, złożone z fortepianu, skrzypiec i fletu, wykonywające uwerturę z
Wilhelma Tella.
Snopiński trzymał wzrok utkwiony w oświetlone okna pałacyku, aż póki świetny ich rząd nie zniknął mu z oczu poza grupami drzew ogrodowych.
Konie
Bolesława biegły znowu z wielką szybkością po białym rozłogu; sanie, kopiąc się płozami w zaspach śniegu, skrzypiały i jęczały, dzwonek srebrzyste tony posyłał w przestrzeń, z oddali wicher przynosił odgłosy innych jeszcze dzwonków, – były
to może odgłosy jakiego szalonego wiejskiego kuligu o maskach i dziwacznych kostiumach, albo weselnej drużyny, śpieszącej od ołtarza ślubnego do sali tanecznej
.
Dwaj mężczyzni jechali długo w milczeniu. W ręku
Aleksandra kilka razy zabielała batystowa chusteczka, podnosił ją do oczu i łzy ocierał. W końcu ozwał się głosem przerywanym szlochaniem:
– Jestem najnieszczęśliwszy z ludzi! Straciłem
dziecko, w którym pokładałem mnóstwo nadziei. Nie wiem, czy pan widziałeś kiedy naszę
Andzią; obiecywała
być bardzo piękną. Wyglądała nie na szlacheckie, ale na prawdziwie pańskie
dziecko, taka była szczupła i delikatna. Toteż często myślałem sobie, że dam jej świetną edukacją, a gdy dorośnie, zrobi pewnie znakomitą partią
. Nigdy bym jej nisko za mąż nie wydał
. Marzyłem dla niej o którymkolwiek z dwóch synów
hrabiny; wszak to w sąsiedztwie; a choć oni będą mieli miliony i tytuł, ależ i my przecie z dobrego pochodzimy rodu, i cóż to się zresztą na świecie nie dzieje!
Aleksander ma na myśli mezalianse, do których faktycznie coraz częściej dochodziło w modernizującym się powoli społeczeństwie polskim; tendencja ta była jednak bardziej widoczna po 1864 r., stąd uwaga wypowiedziana w latach przedpowstaniowych wydaje się nieco anachroniczna. Teraz
wszystko przepadło!
Przycisnął chustkę do oczu i płakał.
Bolesław nic nie odpowiedział; promień księżycowy, uwolniony w tej chwili spod chmur, oświecił twarz jego surową i smutną. Po chwili
Aleksander ozwał się znowu:
– Wiem, że pan możesz mi mieć za złe, iż w dniu tak wielkiego nieszczęścia, jakie mię spotkało, ja bawiłem się w domu
pani Karliczowej. Ale naprzód
doktor uczynił mi dziś nadzieję, że
Andzia żyć będzie; potem są pewne obowiązki towarzyskie, z którymi człowiekowi, co jak ja bywa w świecie i zna światowe zwyczaje, rozmijać się niepodobna. Dziś właśnie wypadły imieniny
pani Karliczowej; bywam u niej często i wiem, że jestem dla niej miłym gościem; zgodzisz się więc pan na to, że trudno było nie pojechać. Zresztą to dom tak miły, jedyny w całym sąsiedztwie, w którym mogę znaleźć dla siebie odpowiednie towarzystwo. Bo to, widzisz pan, jak człowiek przywyknie tak jak ja do towarzystwa dobrego tonu, to się już bez niego i obejść nie może. Dziś na przykład w
Piasecznej śliczna była kompania: ta
panna, która to wychodziła do przedpokoju i zapraszała mię do
kommersa, to
hrabianka W., krewna
pani Karliczowej; poznałem ją dziś po raz pierwszy i była na mnie dziwnie łaskawa. Kiedyśmy siadali do obiadu, odezwała się do mnie po francusku, abym usiadł przy niej, i przez cały czas, lubo niewiele mówiła do mnie, ale uśmiechała się ciągle. Potem widziałem, jak rozmawiała ze swoją siostrą i śmiały się obie; chociaż mówiły z sobą po cichu, dosłyszałem, że nazwała mię bardzo dowcipnym. Takie rzeczy, widzisz pan, są zbyt pochlebne, aby mogły nie pociągnąć tak młodego jak ja człowieka; wprawdzie jestem żonaty i dlatego niektórym ludziom wydaje się, jakobym powinien był więcej przebywać w domu niż za domem; wierz mi pan jednak, że ludzie, którzy tak sądzą, nie znają uroku, jaki towarzystwo dobrego tonu wywiera na tych, którzy jak ja mają zaszczyt doń należeć, a oprócz tego nie wchodzą wcale w moje położenie. Ożeniłem się zbyt wcześnie… sam pan to przyznasz; nie użyłem jeszcze świata, w którym, mówiąc otwarcie, mam niemałe powodzenie…
Żona moja to anioł dobroci, ale za poważna jest na swój wiek; przy tym nie lubi bawić się… słabe ma zdrowie… cóż więc dziwnego, że ja, będąc tak młodym i mając gusta wykształcone wśród towarzystw dobrego tonu, szukam sobie rozrywki za domem, tym bardziej że to przecież nikomu nie szkodzi…
Umilkł
Aleksander, westchnął ciężko, po chwili szepnął: „Biedna moja
Andzia!” i znowu poniósł do oczu chusteczkę, przez co w powietrzu rozwiał się zapach perfum
Violette de Parme.
Bolesław długo nie odpowiadał na przeciągłą tyradę
towarzysza; księżyc kilka razy oświecił twarz jego, a na niej bolesny i surowy wyraz, aż wreszcie przerwał milczenie i ozwał się głosem, w którym pod pozornym spokojem drgało przykre wzruszenie:
– Wiem dobrze, iż nie mam prawa mieszać się
w niczyje domowe lub zadomowe sprawy. Przecież rad jestem sposobności powiedzenia panu tego, com już od dawna powiedzieć mu pragnął. Wiesz pan o stosunku, jaki zachodził między mną a
pańską żoną; wtedy, gdyś ją poznał, byłem jej narzeczonym, znałem ją i kochałem od lat dziecięcych
, a jak kochałem, o tym nie będę panu mówił, bo nasze charaktery i sposoby widzenia rzeczy tak się różnią, że nie potrafiłbyś pan stworzyć sobie wyobrażenia o mojej miłości, choćbym ci o niej najdłużej opowiadał. Kiedym ją stracił, jedynym już moim pragnieniem było, aby ona została szczęśliwą; że do niej nie miałem żadnego żalu, o tym nie ma co i mówić, ale nawet i do pana nie czułem żadnej niechęci póty, póki sądziłem, żeś ją prawdziwie kochał. Myślałem, że są pewne nieprzeparte popędy serca, o które obwiniać kogoś, które
mieć komuś za złe byłoby niesprawiedliwością i szaleństwem. Tych moich przekonań i uczuć miałeś pan dowody w tym, że nie unikałem go, ale owszem, starałem się przyjacielski utrzymać z panem stosunek. Ale od chwili, w której przekonałem się, że uczucia pana dla
kobiety, która była niegdyś moją narzeczoną i w której złożyłem był wszystkie nadzieje mego serca, były nie miłością prawdziwą, ale tylko chwilową fantazją i niestałym pociągiem, że dla zadowolenia tego pociągu uczyniłeś pan lekkomyślnie ofiarę z całego jej życia, że ją opuszczasz i unieszczęśliwiasz bez żadnej z jej strony winy; od tej chwili,
panie Snopiński, zmieniłem moje usposobienie względem
pana. Niedawno powiedziałem, że nie jestem pańskim przyjacielem; wytłumaczę się przed panem, dlaczego to powiedziałem: oto
dlatego, że przyjaźń czuć mogę tylko dla ludzi, których szanuję, a pana szanować nie mogłem, lubo szczerze chciałem…
Aleksander poruszył się żywo i znowu gniewnie.
– Przed chwilą – przerwał – powiedziałeś pan także, że nie masz prawa mieszać się
w niczyje domowe lub zadomowe sprawy.
– Tak – odpowiedział
Bolesław z wielkim spokojem – ale mówimy z sobą w wyjątkowych okolicznościach, które uprawniają zupełnie słowa moje.
Pani Wincenta, przekładając pana nade mnie i stając się pańską
żoną, nie straciła we mnie przyjaciela, jak to powiedziałem panu przed chwilą: jestem jej przyjacielem i nigdy być nim nie przestanę, a u człowieka honoru i serca przyjaźń nie jest pustym słowem, lecz mieszczą się w nim pojęcia przywiązania, opieki i takiej dbałości o dobro drugiej osoby, że wobec niej znikają wszelkie konwenanse światowe, znika prawie myśl o sobie samym. Pan jesteś mężem
kobiety, dla której przyjaźń taką noszę w sercu głęboko, i człowiekiem, który lekkomyślnie złamał jej życie. Wszystko zatem, co bym panu powiedział, uprawnione będzie boleścią moją i jej i zatwierdzone sumieniem, które mi do pana otwarcie mówić nakazuje. Jako więc przyjaciel
pani Wincenty, w najwyższym znaczeniu tego wyrazu, i jako człowiek tej samej co pan społeczności nie waham się panu powiedzieć, że jesteś pan złym członkiem rodziny i złym obywatelem kraju. Unieszczęśliwiasz pan młodą swą i
śliczną żonę przez oddawanie się różnym złym nałogom, a szkodzisz społeczności, dając otaczającym cię niezdrowy przykład i marnując bogate materiały, leżące w twej naturze
. Przy tym dla siebie i dla
żony gotujesz pan, oprócz moralnej, i materialną nędzę, bo majątek pana i jej upada pod długami, które lekkomyślnie zaciągasz…
– Skąd pan wiesz o moich długach? – zawołał
Aleksander głosem, którym usiłował udać obrazę, ale w którym było zmieszanie
i zawstydzenie.
– Wiem o nich – z równym zawsze spokojem odpowiedział
Bolesław – bo w dniu, w którym spadło na was bolesne nieszczęście choroby jedynego dziecka, miano już wam odbierać majątek, a ja go uratowałem, wypłacając za pana pewną sumę, a za innej wypłacenie ręcząc. Mówię panu o tym nie dlatego, aby się okazać przed panem w roli dobroczyńcy, bo bynajmniej nie dla pana to czyniłem; ale chcę mu pokazać, że wiem o pańskim złym postępowaniu, że cały świat otaczający wie o nim; chcę pana zawstydzić i, jeśli to podobna, zwrócić pańską uwagę na niebezpieczeństwo, w jakim zostajesz, i uchronić was obojga od niego… Jesteś pan jeszcze zbyt młody, abyś na lepszą drogę wejść nie mógł, tym bardziej że natura obdarzyła cię bogato i że zdolności twe, które tak nędznie marnujesz, mogłyby z ciebie uczynić pożytecznego członka rodziny i społeczności. Śmiesznie by było, abym w tej chwili przybrał rolę kaznodziei lub moralisty i chciał pisać panu programat życia
, znajdziesz go pan we własnym sumieniu, jeśli zechcesz w nie pilnie zajrzeć. Ja powiem ci jedno słowo: pracuj!
praca to chrzest najświętszy, który omywa najbardziej zbrukanych; praca to źródło siły, które wzmacnia najsłabszych, praca
to niewyczerpany zdrój pociech na wszystkie boleści, na wszystkie zawody i tęsknoty. Pracuj, a uleczysz się od złych nałogów, umiłujesz dom własny i społeczność, w której życiu oczyścisz myśl od mętów, jakie je zalewają
, i ustrzeżesz się od ruiny majątkowej, nad którą stoisz i do której pociągasz
kobietę
dzielącą twe losy. Mówię ci to jako człowiek, który wiele przebolał i przemyślał, i jako przyjaciel
kobiety droższej mi nad życie; jako wreszcie obywatel kraju, któremu sumienie nakazuje ostrzec zbłąkanego i ginącego, choćby nawet tę przestrogę wiatry roznieść miały po świecie bez śladu, jak oto roznoszą tę mgłę śniegową…
Umilkł
Bolesław i tej samej chwili sanie wjechały na
niemenkowski dziedziniec. Księżyc znowu zza chmur się wysunął i oświecił dwie męskie twarze, jednę
surową i głęboko smutną, drugą pochyloną w milczeniu i zarumienioną wielkim zawstydzeniem.