X. Rozmyślania Wincuni
Nazajutrz po adampolskiej zabawie światło poranku, tak dobroczynnie wpływające na ludzi, którzy głęboko zżyli się z naturą, uspokoiło wzburzony nocnymi wrażeniami umysł
Bolesława. Łajał on siebie nawet wewnętrznie za wczorajsze swe niepokoje, a piękny świat Boży uśmiechnął się doń po dawnemu, wołając do pracy, miłości i nadziei. Bledszy trochę niż zwykle i ze śladami moralnego zmęczenia na twarzy, ale spokojny, a nawet wesoły, pojechał do
Niemenki. W drodze mówił do siebie:
– Nocne to były mary i widziadła wyobraźni. Odurzył mię ten gwar, do któregom nie przywykł, rozdraźniło
ujrzenie
Wincuni w innej postaci, niż ją dotąd widywać zwykłem. Nadszedł dzień i wszystko jest po dawnemu!
Znalazł
panią Niemeńską już przy gospodarstwie i dowiedział się od niej, że
Wincunia bawiła się wybornie, wróciła zdrowa i teraz śpi jeszcze spokojnie.
– Niechże sobie śpi jak najdłużej
– rzekł
Bolesław – potrzebne to po zmęczeniu. Powiedz jej pani, gdy się obudzi, że byłem tu, przesyłam
jej „dzień dobry” i bardzo rad jestem, że się dobrze bawiła. Odjeżdżam natychmiast i dziś nie będę już w
Niemence, bo wprost stąd jadę do
K. na jarmark. Słyszałem, że przywieziono tam w tym roku nasiona sandomierskiej pszenicy, a chcę sprobować
, jak się też ona uda na naszej glebie. Zresztą mam jeszcze inne gospodarskie potrzeby, a że drugiego jarmarku nie będzie już w naszych stronach w tym roku, nie odkładam więc i dziś jadę. Wrócę późno, a panie po bezsennej nocy pewnie wcześnie spać się położycie. Zobaczymy się aż jutro…
Rzekłszy to, pocałował rękę
pani Niemeńskiej z synowską czułością, raz jeszcze poprosił ją, aby oddała od niego „dzień dobry”
Wincuni, gdy się obudzi, i odjechał.
Odjechał, minął
niemenkowski dworek i obejrzał się – okno
pokoju
Wincuni różowiało między zielenią, oświetlone ukośnie padającym promieniem słońca;
Bolesław patrzył na nie, a niewyraźny jakiś głos przeczucia wołał mu w sercu: wróć! wróć!
Otworzył usta jakby do wydania rozkazu furmanowi, ale powstrzymał się, uśmiechnął, wzruszył ramionami i rzekł do siebie:
– Prawdziwie zaczynam głowę tracić!
Minął
gaj i znowu obejrzał się. Już nie widział dworku, tylko popielaty, ozłocony słońcem dym niemenkowskich kominów wypływał ponad drzewa gaju, pochylany łagodnym wiatrem. „Wróć! wróć! strzeż swego skarbu!” – coraz głośniej wołało przeczucie w sercu
Bolesława i wydało mu się, jakby
niebezpieczeństwo jakieś groziło
jego narzeczonej.
– Stój! – zawołał
Bolesław na furmana, ale po chwili uśmiechnął się znowu i dodał:
– Jedź dalej, a prędzej!
Bryczka potoczyła się,
Bolesław odjechał, śmiał się z siebie
w duchu, ze swych obaw i przeczuć, zwał siebie marzycielem; a jednak ciężar jakiś zalegał mu
na piersi i był smutny.
W
Niemence, po
spóźnionym dnia tego obiedzie, cisza zupełna panowała we dworku, bo była to niedziela, nie odbywały się
żadne gospodarskie roboty.
Pani Niemeńska odmawiała pacierze w ogrodzie.
Wincunia siedziała w swoim pokoiku przy otwartym oknie, wychodzącym na dziedziniec. Żadnej żywej istoty nie było wkoło domu, żaden listek nie ruszał się na drzewie; ludzie spoczywali po tygodniowej pracy, natura, ochłonąwszy z dziennego upału, zaczynała drzemać w przedchwili nocnego snu. Za gęstwiną
gaju słońce zstępowało za krwiste obłoki i kilka czerwonawych promieni ślizgało się po murawie podwórza.
Wincunia oparła skroń na dłoni i… nie myślała o niczym. Chaos, zamęt, wir, dziwne dziwy i marzenia plątały się po jej głowie, a rozwikłać ich nie mogła; w uszach jej brzmiały oddalone akordy wczorajszej muzyki, klarynet śpiewał tęsknego walca, przed oczyma
stawała wciąż twarz
młodzieńca, niby nimbusem otoczona złocistymi włosami, z oczyma
błękitnymi jak niebo w południe, a wpatrzonymi w nią tak ogniście… tak marząco.
Wincunia przymknęła oczy, aby tej twarzy nie widzieć, ale wdarła się ona pod jej powieki, klarynet ozwał się tęskniej, wyraźniej posłyszała głuchy szmer balowy i uczuła na ręce swojej
dłoń
młodzieńca, porywającą ją w bezpamiętny, rozkoszny wir tańca.
Otworzyła oczy i westchnęła.
W tej chwili zdało się jej, że coś ją miękko muska po włosach. Spojrzała i zobaczyła jednego ze swych ulubionych gołębi, który, bijąc skrzydłami, usiadł na krawędzi okna tuż przy jej ręce…
Ujęła ptaszka w obie dłonie, gładziła jego białe pióra i łzy puściły się z jej oczu
.
Pomyślała o tym, jak była daleko już od owej pory, w której te słodkie, niewinne ptaki starczyły jej za zabawę w wolnych chwilach, były celem jej pieszczot i starań! Gdzież się podział spokój jej serca? gdzie dziecięca pogoda i przezroczystość myśli? Dlaczego teraz siedzi tęskna, rozmarzona, smutna, a w piersi czuje bolesną
burzę, a w głowie ma zawrót, co chwila
tryskający łzami? Dlaczego nie idzie na murawę dziedzińca karmić gołębie swoje, nucić piosenki wesołe i w ogrodzie przypatrywać się z rozkoszą, jak pod wieczór otwierają się zmęczone dziennym skwarem kielichy kwiatów i piją krople brylantowej rosy? Dlaczego głowa jej, tęsknych i nieokreślonych dum pełna, cięży i boli, dłonie pałają, a w piersi tak boleśnie, tak pełno jakoś, że zda się, serce wnet pęknie i popłynie zeń fala łez i płomieni? Cóż się z nią stało? Jaka moc dziwna splątała spokojny wątek jej życia? Czy przeszłość była snem tylko? Co się z nią działo, co dzieje, co dziać się będzie w tej przyszłości, która tak widną była niedawno, a teraz oblokła się przed nią mgłą zagadek i tajemnic?
Wypuściła z rąk gołąbka, który wesoło frunął w powietrze, a sama oparła znowu skroń na dłoni i myślała.
W myślach jej stawało się coraz widniej i wyraźniej, splątane ich pasma rozwijały się stopniowo, aż spośród nich wysnuła się i błysnęła promienna niteczka światłości.
Wincunia na nić tę opuściła swego ducha, a ona powiodła go w przeszłość.
Ujrzała siebie dzieckiem, biednym dzieckiem, osieroconym po ojcu i matce, biegającym samopas po polach i łąkach bez innej opieki jak dobrej wprawdzie, ale
starej, stroskanej, nieudolnej kobiety.
Stara strzecha ojcowskiego jej domu otwierała się i potoki wód niebieskich, wnikając przez nią, oblewały walące się ściany, na podwórku cicho było i odludnie: ludzie
nie pracowali na nim, bydełko nie ryczało; w ogrodzie usychały owocowe drzewa, stercząc nagimi gałęziami, niby zbliżające się widma szarej, nagiej nędzy; pustka i ruina rozkładały się wkoło coraz szerzej, a co dzień rano i w wieczór stroskana ciotka mówiła do niej: „Dziecko, złóż ręce do paciorka i błagaj Boga, aby cię od nędzy, która się zbliża, uchronił”. Pomiędzy tą ruiną i tymi groźbami złej przyszłości ukazała się postać
Bolesława, z uczciwie a po prostu wyciągniętą dłonią męskiej pomocy i opieki…
Tu pomknęła dalej nić wiodąca ducha
Wincuni i przed oczyma
jej inny stanął obraz.
Niemenka wesoła, ludna, zamożna, nowy domek błyszczy jasnymi oknami i złocistą strzechą, na dziedzińcu pracują ludzie ochotni, w oborze ryczy bydło, w stajni rżą dzielne koniki. W ogrodzie zielono, kwiecisto, owoce ciężarem swym pochylają gałęzie drzew, pola uprawne złocą się bujną pszenicą, bławatki kwitną w gęstym życie, żniwiarze żną i śpiewają, a bocian wtóruje im klekotem, stojąc na dachu napełnionej stodoły. Pomiędzy tym wszystkim, na koniu, z ogorzałą pogodną twarzą, z wesołym i uprzejmym słowem, przesuwa się postać
Bolesława, a co dzień rano i w wieczór
ciotka mówi do
sieroty, której mienie uratowane: „
Wincuniu, złóż ręce do pacierza i módl się za niego, bo on mnie i ciebie ochronił od nędzy!”.
Pomknęła znów dalej przewodnia nić ducha i
Wincunia inny ujrzała obraz.
Oto długi jesienny wieczór, w pokoju pali się lampa i ogień na kominku płonie i huczy. Wkoło ścian szumi wicher, stuka okiennicami i wstrząsa krzewami gaju, deszcz rzęsistymi kroplami obija się o szyby okien. W pokoju cicho,
ciotka z pończoszką w ręku siedzi u kominka, z drugiego końca domu dochodzą niekiedy rozmowy i chichoty
dziewuch kądziel przędzących. Przy lampie siedzi taż sama spokojna, prosta, serdeczna postać
Bolesława i przemawia do niej. Przemawia! ale jakim językiem? takim, jakiego ona nie słyszała dotąd nigdy; językiem wiedzy i światłości, który Bóg rozlał po ziemi ku zachwyceniu serc wstępujących dopiero w życie, a ochłodzeniu i wsparciu tych, co już zmęczone ciężką wędrówką.
Ona dotąd umiała tylko pacierz, znała zakątki gaju i kępiny łąki rodzinnej, widziała tylko las czerniejący u skraju widnokręgu
i w dziecięcej nieświadomości myślała, że tym czarnym pasem kończą się światy wszelkie. Aż oto słowami
Bolesława wywołane stanęły przed nią światy inne, dalsze, wielkie, i myśl jej uklękła przed nimi w zdumieniu. Objawił się jej naprzód Twórca wszystkiego, Bóg. Dotąd wyobrażała go sobie starcem siwobrodym, z gniewnym czołem i różdżką, karzącą niegrzeczne dzieci, w prawicy; lękała się go. Objawiony
słowami
Bolesława, ukazał się jej duchem niepojętym i nieskończonym, napełniającym sobą przestrzenie, wszechmądrym, wszechmocnym, wszechtworzącym a dobrym, kochającym, litościwym jak najrzewniejsze miłosierdzie. Wpatrzyła się w takiego Boga; zamiast groźby ujrzała w Nim przebaczenie, zamiast
różdżki karzącej, berło sprawiedliwości; przestała się lękać, a zaczęła kochać Boga, modlić się goręcej i upatrywać go w każdej gwieździe
na niebie i każdym kwiatku na ziemi. Po Bogu odkryły się przed nią różne kraje i narody świata, zobaczyła ich przeszłość, ujrzała świetny szereg wielkich mężów, z sercami gorejącymi duchem ofiary, posłyszała wrzawy wojenne, jęki uciśnionych, wzdychania wyzwolenia pragnących. Łzami spod serca zrosiła te widzenia swoje, a gdy łzy z oczu otarła, kochała ludzi. Potem znowu i zawsze przez usta
Bolesława zabrzmiały w jej uszach dźwięki cudnej rodzinnej poezji, brzmiące harmonią drogiej ojczystej mowy. Myśli Mistrzów-Geniuszów porywały jej ducha pod gwiazdy, słuchała ich zachwycona, a gdy już wiele słyszała, kochała te ojczyste pola, o których śpiewali poeci, to blade, rodzinne niebo, pod którym oni pieśni swe snuli, i miliony tych drogich, smutnych braci, których cierpienia brzmiały w ich czarodziejskich wyrazach.
Jeszcze raz pomknęła nić świetlana, a za nią pomknął duch
Wincuni.
Zobaczyła siebie narzeczoną człowieka, który oddalił od niej podwójną nędzę głodu i ciemnoty. Kiedy pierwszy raz powiedział jej, że kocha ją nie już jak ojciec lub brat, ale jak kochanek, serce jej nie uderzyło wprawdzie przyśpieszonym tętnem, ale poczuła dziwną błogość, ufność, niezmierne przywiązanie do tego
zacnego człowieka, który do niej wyciągał ramiona, miała chwilę objawienia: ukazała się jej przyszłość pogodna, spokojna, bez trosk i burz, spędzona przy boku tego, który tak dzielnie bronić, tak troskliwie strzec, tak gorąco kochać ją umiał. Powiedziała: tak! i była szczęśliwa spokojnym szczęściem przezroczystej duszy, którą nic nie wstrząsa, ale która ufna, świeża, pogodna śmieje się do Bożego świata, na którym jej tak dobrze, i tuli się do szerokiej, zacnej piersi czyjejś, w której przeczuwa wielką dla siebie miłość i wielką cnotę. Lekka jak wietrzyk wiosenny, wesoła jak skowronek codziennie wybiegała przed dom z piosenką na ustach i witała
narzeczonego serdecznym, wyuczonym od dzieciństwa pozdrowieniem
. Potem ręka w ręce
szli razem przez pola, przez łąki, przez gaj; nad głową jej leciały i trzepotały skrzydłami gołąbki ulubione; ona szczebiotała radośnie jak wylatująca z gniazda ptaszyna, a on rozmawiał z nią tak rozumnie, tak słodko, a kochał ją tak bardzo… tak bardzo!…
Tu stanęła niteczka wiodąca ducha
Wincuni, a obraz spokoju i czystej, spokojnej miłości migotał u jej końca przezroczystym blaskiem kryształu.
Wincunia uśmiechnęła się do niedawnej swej przeszłości, wyciągnęła ramiona
i usta jej cichutko wyszeptały imię
Bolesława.
Ale nagle ognista błyskawica przeszyła mózg jej i piersi, a przed oczyma
stanęła smukła postać
młodzieńca; twarz jego okolona złocistymi kędziory, oczy to zamglone marzeniem, to skrzące
blaskami… Któż on? – pytała siebie
dziewczyna – kto on, ten przybysz, który zmącił pogodę moich dni, a w serce wlał mi trwogi, walki i pragnienia, jakich pierwej nie znałam?
Zamiast promiennej nici, która dotąd wiodła ducha
Wincuni po krainie rozmyślania, zjawiła się nad nią chmurka
ciemna, a na niej w mglistych, mętnych obrazach rysowała się historia znajomości jej z
Aleksandrem.
Widywała go ona od dawna, każdej niedzieli, gdy przyjeżdżała modlić się do kościoła, ale wzrok jej nie zatrzymywał się nigdy na nim, zaledwie wiedziała, jak wygląda i jak się nazywa;
piękny młodzieniec był dla niej obojętny, jak każdy nieznany, mimochodem spotykany niekiedy człowiek. Aż dnia pewnego, – było to o pierwszych brzaskach wiosennych, – postępowała
za ciotką zmierzającą do furtki cmentarza, myślą biegnąc już naprzód przed ołtarze, u stóp których wnet modlić się miała; gdy nagle książka modlitwy z rąk jej się wymknęła i upadła na zroszoną ziemię.
Młodzieniec poskoczył, podjął ją i podał właścicielce. Biorąc książkę z rąk jego, podniosła oczy i spotkała się z jego wzrokiem, po raz pierwszy ujrzała go z bliska i patrzyła na niego kilka sekund. Wypadek ten był zwyczajny, pospolity, ale w jej wnętrzu stało się coś niezwyczajnego: serce uderzyło śpieszniej, ręka zadrżała, poczuła zmieszanie, nieokreśloną trwogę jakąś, odeszła śpiesznie
; ale choć się odwróciła, długo czuła na sobie ścigający ją wzrok
młodzieńca…
Dnia tegoż po raz pierwszy, od czasu, jak ją
Bolesław nauczył znać i kochać Boga, źle się modliła; obca, nieznana i zaledwie dojrzana twarz
młodzieńca stanęła między nią a ołtarzem, zasłoniła przed nią kapłana, wznoszącego ręce do nieba, i uniosła się w dymie kościelnych kadzideł. Gdy opuszczała kościoł
, spojrzeniem szukała już twarzy tej, pragnąc i lękając się ją zobaczyć, i odtąd zawsze już, każdej niedzieli szukała jej
wzrokiem i każdej niedzieli źle się modliła. Spowiadała się Bogu z tego, co za grzech miała, pytała siebie i nie umiała odpowiedzieć, zaczęła marzyć, a marzenia jej niezrozumiałymi dla niej samej były. Czyliż kochała już wtedy
nieznanego młodzieńca? O! nie;
nie była to miłość, był to niewyraźny mglisty instynkt, jedna
z tych tajemniczych mocy wewnętrznych, które ogarniają człowieka nagle, a potem wyzywają do walki najszlachetniejsze władze jego ducha.
Młodzieniec przyjechał do jej domu, serce
jej napełniało się jakimiś dziwnymi żalami i tęsknotami. Straciło spokój, przestawała być wesołą; w głębi sumienia poczuwała się do jakiejś ciężkiej winy… ale jaką by wina ta była… nie rozumiała
. Walczyła z nieznanym widmem, które ją obejmowało, nie chciała widzieć
młodzieńca, nie wyszła, aby powitać go, gdy przyjechał, nie pojechała do kościoła, ale ujrzała go jednak w domu swym drugi raz i trzeci, nieznane uczucie wzmagało się w niej, rosło, miewała chwilami wir, zawrót w głowie, przestała całkiem być wesołą, zbladła, unikała
narzeczonego. Nareszcie przyszła owa noc tłumu, gwaru, tańca i dokonała reszty. W wirze walca ramię jego objęło jej kibić, oczy zatonęły w oczach, a słowa, posiłkując się tonami muzyki, oblały ją tchnieniem marzenia i namiętności… i oto teraz…
Cóż teraz?
Kocham – odpowiedziało serce
.
Na tę odpowiedź swego serca dziewczyna zadrżała i pełnymi trwogi oczyma patrzyła
przed siebie.
Kocham go? – myślała – a tamten… tamten… dobry, serdeczny, tamten
przyjaciel mego dzieciństwa, który był mi ojcem, bratem, który pragnie być moim mężem? Czyliż dla niego w sercu mym nie ma miłości? Jestemże potworem, istotą niewdzięczną, nieczułą, bezmyślną?
Położyła na sercu rękę i pytała…
O, nie!
dla niej i tamten człowiek jest drogi, i tamtego ona kocha, ale jakże inaczej niżeli pięknego
młodzieńca o smukłej postaci i złocistych kędziorach! Przed jednym z tych ludzi gotowa uklęknąć ze czcią i wdzięcznością; wobec
drugiego drży cała ze wzruszenia i rozkoszy!
Z jednym rozstać się trudno, żal, grzech; z drugim, ach! niepodobna… boleść
, rozpacz…
Więc cóż uczyni? którego wybierze?
Dłonią cisnęła serce i pytała… pytała…
W tej chwili zamyśloną
dziewczynę otoczyły dziwne postacie, które wyroiły się z głębin jej ducha i poczęły staczać z sobą walkę straszną, zaciętą… Walka ta rozdzierała jej pierś niewypowiedzianym bólem i zalewała bladą twarz wyrazem cierpienia. Jedna z postaci tych, okryta białą powiewną szatą, lice miała łagodne i na miękkich złocistych włosach wieniec, spleciony z oliwnych gałązek. Była to dobroć. Obok niej, trzymając ją
za rękę, stało poważne sumienie z obliczem surowym, ale promienistym, z ręką podniesioną ku niebu, niby przypomnieniem Boga, „w koronie
Sędziego nad czołem”. Na powiewną szatę dobroci i spokojne lica sumienia spływała
łuna ognista; płynęła ona od postaci cudownej piękności, ubranej w purpurę, trzymającej w ręku pęk różanego kwiecia, z wieńcem płomieni na kruczych, rozwianych w nieładzie włosach. Tą trzecią postacią była namiętność.
Nad tymi trzema zjawiskami unosiły się jeszcze dwa chóry drobnych napowietrznych istot: były to roje wspomnień i marzeń. Wspomnienia krążyły nad głowami dobroci i sumienia, marzenia otaczały namiętności. Wspomnienia były blade, owinięte mgłą, niewyraźne; marzenia śmiały się cichym, ale rozkosznym śmiechem, śpiewały jak słowiki i skowronki, co chwila
kąpały się w ognistym wieńcu namiętności, a wylatując z płomieni, każde z nich wynosiło z nich wonną różę albo gałązkę rozkwitłej pomarańczy.
Najpierwsza dobroć głos zabrała:
–
Młoda dziewczyno! – wyrzekła – czyliż zechcesz zadać boleść człowiekowi, który dla ciebie tyle uczynił, który cię tak ukochał? Czyliż na to uczył cię on poznawać dobroć Boga, abyś sama własną dobroć wyrzuciła z serca?
– A tamten?! – krzyknęła
namiętność – tamten, taki młody, pełen życia i uczuć, czyliż mniej cierpieć będzie, jeśli go odrzucisz?
– Ale tamten obcym ci jest, znasz go zaledwie, a temu przyrzekłaś towarzyszyć do grobu i on na tym przyrzeczeniu oparł wszystkie nadzieje swego szlachetnego serca! – ozwało się poważnie sumienie.
– Ty wiesz, jak on cię kocha, słyszysz to w jego słowach, widzisz w czynach – szeptała dobroć – on będzie bardzo cierpiał, gdy go odrzucisz!
– O, tak! ja tego nie uczynię! – zawołała
Wincunia i odwróciła twarz od namiętności.
Ale namiętność wionęła ognistym wieńcem, a z płomieni wypłynęła przed oczy
dziewczyny twarz
Aleksandra.
– Patrz, jaki on piękny! – wołała namiętność – jak on na ciebie patrzy! Czyliż nie widzisz w tym spojrzeniu gorącego serca, poetycznej, młodzieńczej duszy? Jakim marzeniem i jakim ogniem tchną jego słowa… wzniosła
i rozwinięta myśl dyktować je musi! A też złociste kędziory! dotknij ich, to jedwab! Posłuchaj! mówi, że cię kocha, niebo w jego głosie…
Wincunia z zachwytem wpatrzyła się w twarz
młodzieńca, w oczach jego dojrzała serce gorące, w słowach dosłyszała myśl wyniosłą i, składając ręce jak do modlitwy, drżącymi usty wyrzekła:
– Kocham!
Ale dobroć oliwną gałązką z wieńca wyjętą zamknęła usta
dziewczyny.
– A tamtegoż nie kochasz? – spytała – rozstanieszże się z nim bez bólu i zostawiszże go tęskniącym za tobą przez całe życie może?
Na głos dobroci zza mglistych chmur, jakimi były owiane, wyroiły się wspomnienia… i otoczyły
głowę
Wincuni.
– Wspomnij! wspomnij! – wołały – jaki on zawsze był dla ciebie dobry
, jak cię uczył, bronił od złych ludzi, pracował dla ciebie, a potem powtarzał ci tyle razy, że jesteś jego szczęściem, słońcem, radością!
Tu znad głowy namiętności ruszył się rój marzeń i szalonym pędem uderzył we wspomnień chóry.
– Rzuć okiem w przyszłość – śpiewały słowicze głosy – pomyśl, jak ci błogo, radośnie będzie przy boku
młodzieńca, dla którego tak żywo uderzyło twe serce! W niego to wcieliła się dobroć prawdziwa i gorąca miłość, ale w połączeniu z pięknością i młodzieńczym weselem! Tamten, taki poważny, powiedzie cię drogą spokojną wprawdzie… ale jednostajną… bez blasku ni tęcz… ten
po tęczowym moście wprowadzi cię w krainę promieni, gdzie życie upłynie tobie szybko a rozkosznie, jak ta noc balowa…
– Wspomnij! wspomnij! – przerwały wspomnienia – alboż źle ci z nim było kiedy? alboż doświadczyłaś z nim choć jednej chwili znudzenia lub żalu za czym innym niż to, coś u jego znajdowała boku? Wspomnij te chwile, w których, razem wpatrując się w gwiaździsty strop nieba, tonęliście w rozkosznym wielbieniu piękności natury, a on wzrok twój wiódł od gwiazdy do gwiazdy, ucząc cię ich imion jak mian sióstr twych rodzonych.
Wspomnij te długie godziny, w których przez usta jego dochodziły do twego serca i wnikały w nie czarowne dźwięki ojczystej poezji, i te inne, w których rozkładał on przed tobą karty dziejów rodzinnych, abyś, nauczona przez niego wielbić bohaterstwo i odczuwać boleści braci, klękała duchem przed wielką przeszłością i modliła się Bogu
, aby przyszłość podobną jej była! Czy te wysokie uciechy, jakich doświadczałaś wtedy z nim i przez niego, mogą porównać się z tymi, jakie ci sprawił tamten śród tej nocy tańca i płochej zabawy? Spojrz wkoło siebie i wspomnij, kto stworzył dla ciebie ten śliczny, cichy światek, w którym dotąd, jak ptaszyna w swym gniazdku, żyłaś śpiewem, słońcem i poezją? Kto zbudował ten miły, cichy domek? on; kto ozdobił bluszczem i różami ściany twego pokoju? on także, bo wiedział, że kochasz kwiaty. Kto zawiesił nad twym dziewiczym łóżeczkiem promienne oblicze Matki Boga?… on
, bo pragnął, aby ona cię strzegła i aby z ust twoich rano i w wieczór płynęła
do niej czysta i podnosząca modlitwa. Spojrz na te pola, nad którymi teraz zachodzi słońce pogodne, – on je żyznymi uczynił; spojrz w swoję duszę, – on
ją wywiódł z krain ciemności…
– O, tak! to prawda! – szepnęła
Wincunia i dwie łzy rozrzewnienia spłynęły z jej oczu
.
Ale namiętność spuściła znowu przed wzrok jej skąpaną w płomienistym wieńcu twarz
młodzieńca i zawołała:
– Patrz!
Wincunia patrzyła długo, ogień osuszył łzy w jej oczach, poniosła dłonie do serca i rzekła cicho:
– Kocham!
– Nieprawda! – odpowiedziało sumienie – to, co czujesz, nie jest miłością, to tylko szał, obłęd, zgubny wir, który cię porwał i w którym utoniesz, jeśli nie rzucisz się w moje objęcia. Miłością prawdziwą jest tylko to uczucie głębokie, spokojne, ufne, które masz dla
narzeczonego. Ocknij się, zrozumiej głos prawdy i posłuchaj sumienia!
– Posłuchaj nas – szepnęły wspomnienia – my tobie powiemy o jego wielkiej miłości dla ciebie, o twoim
spokoju i szczęściu, jakie posiadałaś, póki serce twe nie odbiegało od niego!
– Tak – mówiło sumienie – wtedy tylko byłaś prawdziwie szczęśliwą i prawdziwie czystą!
Dziś, spojrz
, co się z tobą stało! Blada, zmęczona, rozmarzona i znękana słuchasz walki naszych głosów i mocujesz się z sobą boleśnie.
Usłuchaj sumienia, a walka wnet się skończy; wróć do niego, a znowu spokój wstąpi w twoję
duszę!
– O, wróć do niego! – powtórzyła dobroć – weź ten biały kwiat, który gdy wpleciesz w twe włosy, weźmiesz rozbrat z dobrocią i sumieniem, i przystrój nim oblicze Matki Bożej, które tam znad łóżka twego tak smutnie teraz spogląda na ciebie!
– Wspomnij! wspomnij! i ofiaruj różę czystej Maryi! – wołały wspomnienia.
– A razem z kwiatem tym ofiaruj Bogu uczucie, które tobą miota w tej chwili; gdy się go raz wyrzeczesz, zapomnisz o nim i będziesz szczęśliwa.
– Wspomnij! wspomnij! i ofiaruj różę czystej Maryi! – powtarzał chór mglistych aniołów przeszłości.
I rozstąpiwszy się, dobroć i sumienie ukazały
Wincuni białą różę, pochyloną w wodzie.
Dziewczyna rzuciła się ku róży, a oczy jej utkwiły w obrazie Matki Bożej, wiszącym nad łóżkiem.
– Wspomnij! wspomnij! i oddaj różę czystej Maryi! – śpiewał nad nią radosny
chór.
Palce
Wincuni dotykały już kwiatu, na czole jej jaśniał blask postanowienia; ale nagle namiętność pochwyciła wyciągnięte jej ręce i gwałtownie przycisnęła je do serca. I powstało wielkie zamieszanie
między walczącymi władzami ducha
Wincuni. Marzenia rzuciły się na chóry wspomnień i głuszyły ich głosy swymi słowiczymi śpiewy; namiętność porwała za barki sumienie i, po długim szamotaniu się, rozproszyła je w mgłę bardzo daleką; dobroć walczyła dłużej, ale po chwili wionęła także w ognisty wieniec i zniknęła śród płomieni. Wtedy marzenia rzuciły na rój wspomnień pęki kwiatów, które niosły w ręku, a mgliste anioły otrząsły z nich swoje szaty i, płacząc, odleciały za znikającym w oddali sumieniem.
Wincunia została sam na sam z namiętnością.
Wtedy purpurowa pani ujęła ją w ramiona, zbliżyła twarz swą do jej twarzy i przez usta jej wstępowała do piersi. Wsuwała się w nie jak żmija śliska i paląca, a coraz głębiej zapuszczając się we wnętrze
dziewczyny, szeptała jej słowa pieszczoty i miłości. W końcu
Wincunia poczuła, jak płomienisty wieniec rozpaloną obręczą ścisnął jej serce, zadrżała i, jakby ze snu zbudzona, obejrzała się wkoło.
Cicho było i zmrok zapadał. Biała róża
Aleksandra stała przed nią i, dotykana wieczornym powiewem przenikającym przez okno, poruszała listkami, niby błagając
młodą dziewczynę, aby ją wplotła w swe włosy.
– Zmrok zapada – szepnęła
Wincunia – a jego nie ma jeszcze! Może nie przyjedzie?
Na tę myśl trwoga ją ogarnęła i serce ścisnęło się bólem.
– Może go czym zraziłam do siebie? – myślała – może źle tańczyłam? może mu co niemiłego powiedziałam?
Pod gankiem rozległ się turkot kół.
– Przyjechał! – zawołała
dziewczyna, porwała się z miejsca i ręce przycisnęła do gwałtowną radością bijącego serca.
Ale zarazem spojrzała na różę i myśl przemknęła przez głowę, że to już chwila ostatnia, stanowcza… zaraz, natychmiast trzeba kwiat ten wpleść we włosy, albo
odrzucić go i powiedzieć: nie!
I było jeszcze kilka sekund ostatniej walki… zakryła oczy dłońmi, nieruchoma, pobladła, drżąca…
Nagle w przyległym pokoju ozwał się głos
Aleksandra, pytającego sługi, która go spotkała, gdzie są jej panie.
Na dźwięk tego świeżego młodzieńczego głosu
Wincunia poskoczyła, porwała różę i ręce jej podniosły się ku warkoczom. W mgnieniu oka była już przy drzwiach, otworzyła je i stanęła w progu.
Aleksander stał o kilka kroków od niej, orzucił ją spojrzeniem, a przed oczyma
jego śnieżny kwiat błysnął śród zmroku nad czołem
dziewczyny.
– Z różą! – zawołał i rzucił się ku niej – więc kochasz mię i będziesz moją! – dodał, ujmując jej ręce.
– Kocham i będę twoją! – szepnęła
Wincunia, a
młodzieniec klęczał przed nią i tysiącem pocałunków okrywał jej ręce.