XII. Odrzucony
O dość wczesnej przedpołudniowej godzinie
Wincunia stała w swoim pokoju przy tym samym otwartym oknie, przy którym wczoraj długo rozmyślała i walczyła. W twarzy jej i postawie malowało się silne postanowienie, milczała i wzrokiem prowadziła za ciotką, która żywo i nierównym krokiem chodziła po pokoju. Okulary pani Niemeńskiej podniesione były na czoło, w ręku trzymała rozpostartą chustkę do nosa, którą machała, gestykulując. Suknia jej była źle zapięta, czepek ułożony na bok, cała, słowem, osoba przedstawiała niezmierny niepokój i zakłopotanie.
– O Matko Boska Ostrobramska! – wołała, nie przestając chodzić – co ja jemu powiem? Jak ja jemu to powiem? Oto nawarzyłaś piwa,
Wincuniu! Kto to mógł tego spodziewać się? Tyle lat znajomości, przyjaźni i jak tu teraz tego człowieka raptem obuchem uderzyć w głowę? Słuchaj,
Wincuniu – zawołała, stając nagle
przed
synowicą – a może ty się jeszcze rozmyślisz? Co?
Wincunia z wolna poruszyła głową i odpowiedziała stanowczo:
– Nie,
moja ciociu, gdybym się mogła rozmyśleć, stałoby się to wczoraj.
– A więc sama mu powiedz wszystko, jak przyjdzie – zawołała
pani Niemeńska, machając chustką – wyjdź do niego i powiedz: nie pójdę za pana, bo kocham innego! ot, i będzie koniec.
– Nie, ja jemu tego nigdy sama nie powiem, nie mogę, nie mam siły! – zawołała
Wincunia, składając ręce.
– Widzisz, a chcesz, żebym ja mówiła. I mnie także trudno! Zdawało się, że będzie łatwo tak sobie powiedzieć jemu: „Bądź zdrów!” i po wszystkim! Ale gdy już ten moment nadchodzi, to i sama nie wiem, co robić, od czego zacząć, w jaki sposób powiedzieć. O Chryste Ukrzyżowany, ratuj mię! ja chyba zwariuję!
Chodziła po pokoju w wielkim poruszeniu, nagle stanęła przed
synowicą i znowu spytała:
– A może ty się jeszcze rozmyślisz,
koteczko?
Cierpienie odmalowało się na twarzy
Wincuni.
–
Ciociu najdroższa! – zawołała – nie zadawaj mi więcej tego pytania, bo mi od niego serce boli! Ty,
ciociu, nie wiesz, ile cierpiałam, ile walczyłam, czyż sądzisz, że nie cenię
Bolesława wysoko? Że nie czuję, iż źle czynię, zawodząc go i sprawiając mu boleść? Ależ, mój Boże, nie mogę inaczej… nie mogę…
Łzy głos jej zatamowały,
pani Niemeńska podeszła do swej
pieszczoszki i, głaszcząc jej policzki, rzekła:
– Wiem, wiem,
koteczko, że i tobie musi to być bardzo przykro i sama także poczuwam się do winy, że dopomogłam do urządzenia tego bigosu. Ślepota! ślepota! trzebaż mi było zapraszać
Snopińskiego do
Niemenki! Ale czyż mogłam się spodziewać?
Byłam pewna, że kochasz Topolskiego, i prędzej przypuściłabym, że w nocy słońce zaświeci, jak że ty z nim kiedykolwiek rozstać się zechcesz. Co bo też to za człowiek ten
Topolski! Drugiego takiego z latarnią na świecie poszukać. Znam ja jego, znam, to brylantowe serce!
Zamyśliła się smutnie
staruszka i nieznacznie łzę otarła.
– Ha – rzekła po chwili, poprawiając okulary, może dlatego, aby przed
synowicą ukryć łzy, które gwałtem cisnęły się do oczu – ha
, cóż robić? stało się! młode twoje serce pociągnęło cię do młodszego i nie dziwota!
Snopiński to chłopak co się zowie, grzeczny, ładny, salonowy, a zdaje się, że przy tym i poczciwa dusza. I z nim pewno będziesz szczęśliwa, ja zaś
przeciwko niemu nic nie mam, ani słowa, tylko mi poczciwego
Bolesława szkoda. Jak ja mu to powiem, mój Boże, jak ja mu to powiem?…
I znowu chodziła po pokoju w wielkim zakłopotaniu i zgryzocie.
Nagle
Wincunia odskoczyła od okna na środek pokoju i zakryła oczy rękoma
.
– Jezus, Maria, a toż co? – zawołała z przestrachem
pani Niemeńska.
Wincunia cała drżąca pochwyciła
ciotkę za rękę i szepnęła:
–
Bolesław idzie! jakby zobaczył mię w oknie, zacząłby ze mną rozmawiać. Idź, już idź, moja
ciotuleczko.
W istocie
Bolesław wszedł na dziedziniec od strony pola: znać wracał już od gospodarstwa. Dwóch chłopaków kręciło się koło studni.
–
Hej, Adasiu! – zawołał na jednego z nich
Bolesław – załóż konia do wozu i zawieź beczkę wody żniwiarzom, bo będzie w dzień siarczysty upał.
Skierował się ku gankowi, mimochodem rzucił spojrzenie na okno
Wincuni i przyśpieszył
kroku.
Pani Niemeńska za głowę się schwyciła.
– Jezus, Maria, co ja nieszczęśliwa pocznę? Jak ja jemu to powiem? – powtarzała.
Kroki
Bolesława dały się słyszeć w przyległym pokoju.
– Pod Twoję obronę uciekamy się… – zaszeptała
pani Niemeńska, stojąc u drzwi – w imię Ojca i Syna, i Ducha św. – dokończyła, żegnając się i z wyrazem Amen na ustach pocisnęła klamkę, wyszła i prędko drzwi za sobą zamknęła.
Wincunia została na środku pokoju niema, skamieniała z opuszczonymi rękoma
i z cierpieniem na twarzy. Parę razy podnosiła wzrok na święty obraz, wiszący nad łóżkiem, ale dziwna rzecz, powieki
jej wnet opuszczały się, przyciskane ciężarem wstydu i żalu.
– Dzień dobry pani – ozwał się do
gospodyni domu pogodny i serdeczny głos
Bolesława – oglądałem gospodarstwo w
Niemence i zaszedłem do pań; takem
się już za paniami stęsknił… – Nagle urwał i zawołał:
– Co to pani? czyś pani nie chora?
Zwiędłe policzki
pani Niemeńskiej zabarwiły się rumieńcem gorączkowej niespokojności, oczy jej, pełne łez, zza okularów wpatrywały się w twarz
Bolesława .
– Co to jest? – pytał
Topolski z wzrastającym niepokojem – gdzie
Wincunia? może to ona chora? – Bladość przemknęła mu po czole.
– Nie to, nie, kochany panie
Bolesławie – rzekła
pani Niemeńska niepewnym głosem –
Wincunia nie jest chorą, ale źle z nią jest, bardzo źle!
– A! – krzyknął
Bolesław – cóż się z nią dzieje? gdzież ona? niechże ją zobaczę!
I zrobił krok ku drzwiom
Wincuni, ale
pani Niemeńska zastąpiła mu drogę.
– Nie idź tam, nie idź, kochany panie
Bolesławie – zawołała – oto pójdźmy lepiej do ogrodu, tam ci wszystko powiem!
Straszne jakieś myśli przesunęły się zapewne po głowie
Bolesława , bo twarz jego nabrała posępnego wyrazu.
– Czemuż mi pani tu, zaraz mówić nie chcesz? – spytał stłumionym głosem, ale
pani Niemeńska żywo postąpiła ku drzwiom od ogrodu,
Bolesław poszedł za nią.
Przeszli połowę alei, milcząc,
pani Niemeńska mięła w ręku chustkę od nosa.
– Cóż się stało
Wincuni? – ozwał się nareszcie
Bolesław, a w głosie jego były tortury zaniepokojonego serca
.
– Kochany panie
Bolesławie – zaczęła
pani Niemeńska, patrząc w ziemię – sama nie wiem, doprawdy, jak mam ci powiedzieć o tym, co się stało. Nie gniewaj się na nas… nie bierz nam tego za złe… my wiemy i pamiętamy, ile dla nas uczyniłeś… my szanujemy cię, kochamy, ale widzisz, któż mógł przewidzieć?…
Wincunia taka młoda, a to taki
ładny i miły chłopiec…
Straciła wątek i nie wiedziała już, co mówić dalej.
Bolesław stanął nagle i oparł się plecami o drzewo.
– Na miłość Boga, mów pani wyraźniej! – rzekł z cicha.
– Ha! – zawołała
pani Niemeńska, zdobywając się na energią – w imię Ojca i Syna i Ducha św. Amen, niech się dzieje wola Boża, to już i trzeba raz wszystko powiedzieć!
Wincunia pokochała się w
młodym Snopińskim i wczoraj przyrzekła mu, że za niego pójdzie!
Krótki, głęboki jęk ozwał się w piersi
Bolesława , jakby mu tam coś nagle pękło. Podniósł strasznie bladą twarz i nieprzytomnymi oczyma wpatrzył się w
panią Niemeńską.
– Co pani mówi? – zapytał – zdaje mi się, żem źle usłyszał!
Pani Niemeńska zlękła się bladości jego i spojrzenia i pochwyciła go za obie ręce.
– Mój dobry, mój złoty, mój kochany panie
Bolesławie – mówiła, a łzy biegły z jej oczu
po rozpalonych policzkach – nie martw się, nie desperuj, znajdziesz sobie inną!
Wincunia widać za młoda dla ciebie i serce pociągnęło ją do młodszego. Bóg widzi, jakie mi to sprawia zmartwienie, a i ona biedaczka cierpi nad tym bardzo, bo kocha cię jak brata, jak przyjaciela, ale w tamtym rozkochała się i powiada, że żyć bez niego nie może, cóż robić? Serce nie sługa! pójdź, kochany panie
Bolesławie, do altany, pogadamy o wszystkim!
Bolesław słuchał z pochyloną na piersi głową, z oczyma szklano utkwionymi
w ziemię. Wyglądał na człowieka, który zupełnie nie rozumie, co się z nim dzieje, i nie może odszukać wątku myśli. Automatycznie poszedł za
panią Niemeńską do altany i usiedli oboje na ławce.
Ciotka Wincuni, po przełamaniu pierwszych lodów, ośmieliła się i nabrała wymowy. Opowiedziała
Bolesławowi cały przebieg znajomości
Wincuni z
Aleksandrem, jak ona nie wiedziała wcale o tym, że
dziewczyna była już nim zajęta, jak
Wincunia nikomu się nie zwierzała, bo walczyła z sobą, jak właśnie z tego powodu mizerniała, bladła itd. Skończyła na opowiedzeniu o wczorajszym wieczorze, jak młody
Snopiński przyjechał, oświadczył się,
Wincunia mu przyrzekła, a ona nie mogła sprzeciwiać się, widząc wzajemną miłość dwojga młodych ludzi, tym bardziej że
Wincunia ma swoję
wolę i swój fundusz, a ona nie jest jej matką, ale tylko ciotką, która wprawdzie kocha ją jak matka, ale władzy rodzicielskiej nad nią nie posiada.
Bolesław nie przerywał jej ani jednym słowem; ręce skrzyżował na piersi, oczy utkwił w ziemię, a z twarzy jego nie ustępowała wielka bladość.
Gdy
pani Niemeńska umilkła, zaczął mówić zniżonym i trochę przerywanym głosem, nie odrywając wzroku od ziemi:
– Wiadomość, którą otrzymuję od pani w tej chwili, nie znajduje mię całkiem nieprzygotowanego. Miałem przeczucie… ale brałem je za urojenie… związek mój z
Wincunią zdawał się tak ścisły… tak pewny…
– Cóż jest pewnego na tym świecie, kochany panie! – przerwała z westchnieniem
pani Niemeńska.
– Cóż jest pewnego na świecie? – powtórzył z wolna
Bolesław – ja przecież myślałem, że
to było pewne, jeżeli jednak
Wincunia mię nie kocha… jeżeli to potrzebne do jej szczęścia…
Zatrzymał się, jakby mu tchu zabrakło.
– Ustępuję z drogi jej życia! – dokończył, powstając z ławki; zdwojona bladość twarz mu pokryła i znowu plecami oparł się o drzewo.
Pani Niemeńska powstała także i sama już nie wiedziała, co ma mówić.
Bolesław ozwał się pierwszy:
– Chciałbym tylko jako dawny przyjaciel zapytać panią, czy w istocie znajdujesz wybór
panny Wincenty trafnym? Czy związek z panem
Snopińskim zapewnia jej przyszłość szczęśliwą?… Jeżeli nie kocha mię… może nie zostać moją żoną, ale dlaczegoż ma wychodzić za człowieka, który…
Zatrzymał się i po chwili milczenia dokończył:
– W istocie, pani mię posądzić możesz o chęć obmawiania człowieka, który odebrał mi serce
Wincuni… ale… wierz mi pani, że w tej chwili mniej czuję stratę osobistych moich nadziei jak trwogę o jej przyszłość…
– O, bądź pan pewny, że i ja także… – zaczęła
pani Niemeńska.
– Że i pani także dbasz o przyszłość
panny Wincenty – przerwał
Bolesław – a ponieważ potwierdziłaś wybór, musisz w nim widzieć jej szczęście… Ja, doprawdy, miałbym wiele do powiedzenia o tym, ale w tej chwili nie mam siły… chciałbym widzieć
Wincunię i pożegnać się z nią…
– Pójdę, powiem jej o tym – rzekła
pani Niemeńska i śpiesznie poszła ku domowi.
Bolesław został w altanie, na jednym miejscu, oparty o drzewo. Twarz jego przybrała całkiem niezwykły wyraz. Po ustach błądził uśmiech gorzkiego szyderstwa, oczy, utkwione w ziemię, płonęły posępnym blaskiem, z którego łatwo można było wyczytać stopniowe konanie w sercu wielu wiar i nadziei.
Bardzo powolnym krokiem opuścił altanę. Gdy stanął na progu pokoju, pierwszy raz oderwał oczy od ziemi, powieki jego podniosły się z trudnością, jakby je tłoczyła niewidzialna jakaś siła. Spojrzał i zobaczył na środku pokoju stojącą
Wincunię, z obwisłymi rękoma
i bladą twarzą. Na ten widok stanął jak wryty i długo wpatrywał się w twarz i postać
dziewczyny. Im dłużej patrzył, tym więcej z ust jego znikał wyraz goryczy i szyderstwa, a okrywał je głęboki żal, w oczach zamiast rozpaczy zajaśniał smutek cichy, a ponad tym po całej
twarzy rozlała się wielka, bolesna litość.
Wincunia ze zdumieniem patrzyła na niego. Spodziewała się zapewne, że przyjdzie ku niej rozżalony, pełen goryczy i wyrzutów, a ujrzała go tak samo łagodnym i rzewnie patrzącym na nią jak zwykle, a tylko bladym, tak bardzo bladym, iż zdawało się, ani jednej kropli krwi w twarzy jego nie było.
Nie spuszczając z niej wzroku, przystąpił do niej i wziął ją za rękę; poczuła wtedy, że mimo dnia upalnego, ręce jego jak lód były zimne.
–
Panno Wincento – ozwał się głosem zniżonym, ale spokojnym – czy
ciotka pani prawdę mi powiedziała, że…
Usta mu zadrżały, zasunął rękę za klapę surduta i przycisnął nią piersi.
– Że mię pani nie kochasz – dokończył, mocując się z drżeniem głosu.
– Panie
Bolesławie – z cicha rzekła
Wincunia – ja kocham pana jak brata, jak przyjaciela…
– A jak narzeczonego, jak kochanka kochasz pani tamtego – wyrzekł
Bolesław, mocując się z boleścią, aby nie wybuchnęła na zewnątrz.
– Tak – szepnęła
Wincunia.
Bolesław wypuścił jej rękę ze swej dłoni, pochylił głowę, w oczach jego błysnął znowu posępny wyraz, po ustach przebiegło szyderstwo i na całej twarzy odbiła się walka świateł i cieniów, które w głębi jego piersi musiały walczyć z sobą. Krótko to jednak trwało; podniósł czoło, bledsze jeszcze niż było wprzódy, wziął
obie ręce
Wincuni i, patrząc głęboko w jej oczy, rzekł z dziwną słodyczą i uroczystością w głosie:
– Nigdy pragnienie własnego szczęścia nie miało pierwszeństwa w myślach mych i nadziejach przed pragnieniem
szczęścia dla ciebie. Kochałem cię nie tylko dlatego, że byłbym sam szczęśliwy, posiadając cię, ale i dlatego, że zdawało mi się, iż ze mną spędzone twoje życie będzie pogodne i szczęśliwe… Powinnaś była wiedzieć o tym… pojąć mię, boć otwierałem przed tobą całą duszę moję…
dlaczegożeś nie miała ufności we mnie?…
dlaczego nie powiedziałaś mi od razu, że serce twoje biegło w inną stronę? Czemu walczyłaś, cierpiałaś, milcząc
przede mną? Byłbym już wprzódy ustąpił z drogi twojej… bez skargi, bez żadnego do ciebie żalu… a tylko może by rada moja, przyjaźń, doświadczenie zdołały ci otworzyć oczy na niejednę rzecz
, której nie widzisz… Może przed wiekuistym rozstaniem zdołałbym uchronić cię od wielu bólów w tej długiej przyszłości, w której obcymi już sobie będziemy…
Zatrzymał się; zdawało się
, że był bardzo zmęczony mówieniem i że na dalsze sił mu i głosu zabrakło. Uczynił jednak szybkie wysilenie i rzekł jeszcze:
–
Wincuniu, daruj mi pytanie, jakie ci uczynię; może niedelikatnym je znajdziesz… aleć
przecie jam twój przyjaciel od lat dawnych, a chwila to dla mnie tak uroczysta i wielka, że z pamięci mi schodzą formy i zwyczaje… Powiedz mi: czyś
dobrze poznała człowieka, któremu powierzasz swą przyszłość? Czy pewną jesteś, że będziesz z nim zupełnie szczęśliwą?
Najwyższe zdumienie odmalowało się na twarzy
Wincuni. Jak to? ten człowiek, odrzucony przez nią tak nagle, ten człowiek tak głęboko przez nią w serce zraniony nie ma dla niej ani jednego wyrzutu, ani jednej skargi, a zamiast tego, myślą swą zatopiony w bólu, troszczy się jeszcze o jej szczęście, o nim mówi, o nie pyta? Przypomniała sobie słowa ciotki: „To brylantowe serce!” i głębokie przywiązanie, rzewna, wdzięczności pełna cześć zdjęły ją dla tego, z kim rozstawała się na zawsze. Sama nie wiedząc, co czyni, obie ręce położyła na jego ramionach, jak dawniej bywało, i patrzyła mu w twarz pełnymi łez oczyma
.
– Jakiś ty dobry! jakiś
ty zacny! – wyszeptały jej usta.
Błyskawiczny promień radości oświecił zbladłą twarz
Bolesława .
–
Wincuniu! jedyna
moja! – zawołał i zapominając o wszystkim, porwał ją w objęcie i przycisnął do piersi. Ale trwało to kilka zaledwie sekund; ramiona jego rozpadły się, na twarz wystąpił wyraz powrotu do strasznej rzeczywistości.
–
Panno Wincento – rzekł po chwili milczenia – wejdź w samę siebie
i odpowiedz na moje pytanie. Pytam cię jako przyjaciel, drżący o przyszłość twoję
: czy znasz dobrze, gruntownie, czy znasz duszę człowieka, z którym chcesz się połączyć? Czy nie łudzą cię pozory? Czy uczucie, jakie cię ku niemu wiedzie, jest prawdziwe i trwałe? czyś dobrze zbadała samę
siebie?
Wincunia długo milczała pod wpływem zmieszanych
uczuć i myśli, potem wyrzekła z wolna i stanowczo:
– Kocham go!
Drżenie przebiegło po całym ciele
Bolesława .
– Kochasz go, pani – rzekł zniżonym głosem – tak, to słowo wiele mówi! Czy wszystko? nie zawsze… ale nie pora dla mnie i nie miejsce tu moje, abym pani dłużej robił przedstawienia i pytania zadawał. Żegnam panią! przestaniemy
widywać się, ale ja nie przestanę być twoim przyjacielem… nigdy… Niech Bóg cię strzeże i da ci taką przyszłość, o jakiej ja śniłem z tobą i dla ciebie…
To rzekłszy, wypuścił rękę
Wincuni, którą trzymał w swej dłoni, i powoli skierował się ku drzwiom.
Wincunia patrzyła na niego z takim rozrzewnieniem, że aż graniczyło to z boleścią. Gdy ujął za klamkę drzwi, wyciągnęła ręce i zawołała z żalem:
–
Bolesławie
Zwrócił ku niej twarz, ale wykrzyk
młodej dziewczyny nie sprowadził na niego najmniejszego błysku nadziei lub radości. Wszystkie siły jego moralne wyczerpały się w niezmiernej walce, którą musiał staczać z sobą, rozmawiając z
Wincunią; popatrzył na nią jeszcze przez chwilę i wyszedł.
Wincunia upadła na najbliżej stojące krzesło i w głos zapłakała.
Bolesław szedł ścieżką, przez
gaj do
Topolina wiodącą, tą samą ścieżką, którą przebywał tyle razy z myślą pogodną i sercem pełnym nadziei. Dobrze wyrzekła
pani Niemeńska : „Cóż jest pewnego na tym świecie”. Nad głową
Bolesława ptaki świergotały na wyścigi, roje motyli zrywały się z leśnej gęstwiny ku słońcu, kawałki błękitnych obłoków ciekawie zaglądały w głąb
gaju, – wszystko
było piękne, kwieciste, śpiewające, słoneczne, jak przed tygodniem, miesiącem, rokiem, kilku laty, i tylko w sercu człowieka zmieniło się: burze
w nim grały szalone, obalające wszystko, co na samej głębi jego zakorzeniło się i rozrosło, zrywając
struny, które dotąd śpiewały pieśni miłości, zdmuchując puchy nadziei, a na ich miejsce rozściełając
lodową oponę zawodu, zwątpień, goryczy, bezbronnych żalów. Trudno by odgadnąć, o czym myślał
Bolesław, idąc przez
gaj, i czy nawet myślał o czymkolwiek, bo oczy jego i twarz powlekały się coraz bardziej wyrazem martwej bierności, w którą na czas jakiś zapada człowiek dotknięty niespodzianym ciosem. Wyglądał jak ktoś uderzony w głowę nagle i ogłuszony uderzeniem. Szedł powoli z głową zwieszoną na piersi, a stopy jego z taką trudnością odrywały się od ziemi, jakby do każdej z nich przywiązaną była ciężka kula żelazna. Tak wszedł na ganek swego domu; nie spostrzegł
Krzysztofa, który wyszedł na jego spotkanie; drzwi od ganku i sieni zostawił, idąc, na oścież otwarte, jakby mu brakło
sił do ich zamknięcia, i wszedłszy dopiero do swego pokoju, zamknął drzwi za sobą. Po chwili, zdziwiony niezwykłym wyrazem twarzy swego pana,
Krzysztof widział, jak nagle spuściły się rolety
w obu oknach sypialni
Bolesława . Okna te wychodziły na północ, słońce więc nie wnikało przez nie, ale musiał go razić sam blask dzienny.
Ubiegło kilka godzin
, cisza zupełna panowała w domu, pora obiadowa minęła dawno. Stara kucharka dreptała niecierpliwie po kuchni, gderząc na
Krzysztofa, że obiadu nie podaje panu, a u niej wszystko przestoi się i zepsuje.
Krzysztof kręcił siwego wąsa i mruczał ze zdziwieniem:
– Co się jemu stało?
Podszedł do drzwi sypialni i posłuchał. Cicho tam było zupełnie.
– Śpi
, czy co? – szepnął i wzruszył ramionami, bo bardzo się zadziwił. Jako żywo nikt nie widział, aby
Bolesław kładł się spać we dnie.
Krzysztof zaczął chodzić po przyległym pokoju, stukać i przesuwać z hałasem sprzęty. Nic nie pomagało. Pokręcił wąsa z niecierpliwością i zaczął chodzić pod oknami. Rolety
spuszczone nie pozwalały dojrzeć, co się działo w pokoju. Chodzenie i chrząkanie
Krzysztofa nie pomagało.
– Jakieś licho w tym jest! – szepnął
stary sługa – może zachorował?
Przestrach odmalował się na twarzy
poczciwca; podszedł znowu do drzwi sypialni; położył
rękę na klamce, ale zawahał się.
– Może czym tak bardzo zajęty? może to sekret jaki?… jak wejdę, to przeszkodzę i podpatrzę… to będzie
niepięknie!
Schylił się więc do dziurki od klucza i, przyłożywszy do niej usta, rzekł dość głośno:
– Proszę pana do stołu.
Nie było odpowiedzi, cicho i cicho.
Krzysztof donośniej jeszcze powtórzył wezwanie na obiad, ale i tym razem żaden odgłos nie odpowiedział mu z głębi zamkniętego pokoju. Pociągnął wąs tak silnie, że aż mu parę siwych włosów w palcach zostało, odszedł
parę kroków i znowu wrócił do drzwi. Spojrzał przez otwarte okno, – słońce
miało się już ku zachodowi.
Staremu na płacz się zbierało, sam nie wiedział, co mu wypadało uczynić
.
Nagle pod gankiem zaturkotały koła i do pokoju wszedł
pan Andrzej.
Krzysztof rzucił się ku niemu.
– A, chwała Bogu, że pan przyjechałeś! u nas jakaś bieda!
Czoło
pana Andrzeja więcej niż zwykle było sfałdowane, w oczach jego malowało się zmartwienie.
– Gdzie twój pan,
Krzysztofie? – spytał półgłośno z wyraźnym niepokojem.
– Przyszedł z
Niemenki około południa, zamknął się w swoim pokoju, spuścił rolety
w oknach i ani się odzywa, choć stukałem i prosiłem na obiad. Czy tylko nie chory?
Silniejsza jeszcze obawa ukazała się na twarzy
pana Andrzeja. Postąpił żywo i nagle otworzył drzwi sypialni
Bolesława . Spojrzał i zbladł trochę, zwrócił się do
Krzysztofa, rzekł doń cicho, aby odszedł, sam zaś postąpił naprzód. W głębi pokoju napełnionego półzmrokiem stał
Bolesław, plecami oparty o ścianę, profilem zwrócony do drzwi, przez które wchodził
pan Andrzej. W ręku trzymał pistolet, z lufą podniesioną w górę. Otwór broni zdawał się patrzeć na niego czarnym, przepaścistym okiem, a on zatapiał w nim wzrok, powleczony mętnym wyrazem wpółnieprzytomnej rozpaczy.
Nie słyszał otworzenia się drzwi i kroków wchodzącego.
Pan Andrzej położył rękę na jego ramieniu.
Bolesław nie podniósł głowy; zdawało się, że nie mógł oderwać wzroku od tego przepaścistego oka zabójczej broni, które w samę twarz
mu patrzyło.
– Co to robisz? – ozwał się
pan Andrzej głosem, który drżał trochę.
Bolesław nie odpowiedział jeszcze i nie odwrócił oczu od lufy pistoletu.
– Co to robisz? – powtórzył
pan Andrzej pewniejszym i surowym głosem – kogo to chcesz zabić tą bronią?
Usta
Bolesława zadrżały.
– Naprzód jego, potem
siebie – rzekł z wolna, nie zmieniając postawy ni kierunku spojrzenia.
Pan Andrzej stał się tak samo prawie bladym
jak
Bolesław. Silniej oparł dłoń na jego ramieniu i wyrzekł uroczyście a surowo:
–
Bolesławie! a
sumienie twoje?
Bolesław zadrżał i pierwszy raz podniósł spojrzenie, powleczone mgłą nieprzytomnego bólu.
– Co? – wyrzekł z cicha – co mówiłeś?
– Przypomniałem ci sumienie – jeszcze surowiej rzekł
pan Andrzej.
Bolesław patrzył na niego kilka sekund, mgła we wzroku jego rozstępowała się, a myśl przytomna przedzierała się przez nią z trudnością
.
– Sumienie – powtórzył z wolna – sumienie! ależ ja nie chcę, aby ona była nieszczęśliwą… niech lepiej on nie żyje…
– Kto ci dał prawo wydawać wyrok śmierci na bliźniego? – spytał
pan Andrzej, surowy i przenikliwy wzrok topiąc w jego twarzy.
Milczenie trwało kilka sekund;
Bolesław opuścił rękę broń trzymającą.
– Ale własnym życiem mam prawo rozrządzić – ozwał się i silnie zacisnął palce około rękojeści pistoletu.
– Jestżeś pewny, że nic już użytecznego nie zdziałasz na świecie? Możeszże przewidzieć, że ta kobieta, przez którą cierpisz, nigdy już tej przyjaznej ręki potrzebować nie będzie? Czy zadanie życia kończy się tam, gdzie kończy się szczęście? – pytał
pan Andrzej.
Bolesław spuścił oczy pod surowym jego wejrzeniem.
– Czy zadanie życia kończy się tam, gdzie się kończy szczęście? – powtórzył i przesunął rękę po czole, jakby chcąc zebrać rozpierzchłe myśli.
– Rzuć to! – ozwał się raz jeszcze
pan Andrzej, wskazując pistolet.
Była chwila milczenia, a potem dał się słyszeć stuk wypadającej z ręki
Bolesława broni.
Pan Andrzej wyciągnął do niego dłoń otwartą,
Bolesław przyjął ją, uścisnął i w milczeniu upadł na najbliżej stojące krzesło.
– Wiem o wszystkim, co cię spotkało – rzekł
pan Andrzej – przyjechałem dziś do
Adampola i opowiedziano mi o tym, co zaszło w czasie mej nieobecności. Wiedziałem, że będziesz cierpiał, i przybyłem, aby pomóc ci nieść ciężar boleści.
– Zdaje mi się, że umrę – rzekł
Bolesław i opuścił czoło na dłonie.
pan Andrzej położył rękę na jego pochylonej głowie i rzekł z powagą:
– Nie umrzesz. Tacy ludzie jak ty nie mogą i nie powinni umierać z miłości dla kobiety, ani z żalu po niej.
Mówiąc to, podniósł roletę i otworzył okno, – potok
światła i powietrza wpłynął do pokoju.
Milczeli kilka minut i patrzyli
na siebie, potem
Bolesław wyciągnął rękę do
pana Andrzeja i rzekł głosem pełnym wdzięczności:
– Zbawiłeś mię!