Młode małżeństwo
Idziesz sobie drogą życia powoli, z trudnością, – jak wiadomo, idzie się zwykle po grudzie i słocie, – a
w podróży, dla rozrywki lub korzyści, przypatrujesz się postaciom i fizjognomiom
tłumu spółtowarzyszy, którzy wędrują razem z tobą, mniej
lub więcej podobni do ciebie, ale niezawodnie dążą do tego samego celu, który u kresu stoi blady i niemy, a nazywa się – śmierć
Alegoryczny topos podróży przez życie ku śmierci to właściwie jedyne, poza finałem fabularnym, nawiązanie do motta powieści.. Patrzysz więc na jednych, którzy postępują, jęcząc i stękając za każdym krokiem, na innych, którzy każdą piędź przebytej ziemi oblewają łzami spod serca wytoczonymi, na innych, co ciągną za sobą nieustannie ciężki pług pracy, a oczyma pełnymi miłości patrzą
wkoło lub z nadzieją podnoszą je ku niebu, i
na takich, co pełzają po ziemi niby brudne płazy, tarzając się w błocie i kurzu, i na innych jeszcze, którzy, skacząc jak pliszki i podlatując jak motyle, z pustym śmiechem i hulaszczą pieśnią przechodzą połowę drogi, a potem padają znużeni w bólach i z uśmiechem niewiary na ustach dopełzają do wszystkim wspólnego celu
. Patrzysz na to wszystko i myślisz sobie: mój
Boże! jakże oni wszyscy biedni, smutni lub wstrętni. Ci skrwawione serce niosą na twarzach; ci uginają się pod ciężarem pracy, dla której nagroda daleka; tamci, ot, skaczą i śpiewają, lecz tuż-tuż upadną i będą najnieszczęśliwsi, bo w sercach nie zostanie im ani jedna iskra poczciwej miłości, a natomiast napełnione one będą bezmiernym szyderstwem. I cóż więc prawiono mi o cudach tej ziemi, gdym w dzieciństwie oczy dopiero na świat otwierał? Gdzież to wesele, te blaski, te szczęścia chwile rozliczne, o których śniłem, gdy mi po raz pierwszy dusza młodym ogniem zawrzała? Co pocieszy wzrok mój? na czym spocznie oko? czym się zachwyci serce? Gdy tak idziesz i dumasz, przelatuje obok ciebie cudowne zjawisko. To dwoje ludzi, mężczyzna i kobieta. Zdaje się, że idą po ziemi, a jednak nie dotykają jej; lecą, lecą owiani różanymi chmurami, które zakrywają przed nimi świat cały tak, że on już ją tylko, a ona jego widzieć może. Oczu ani ku ziemi spuszczają, ani ich wznoszą
do nieba, ale tylko ciągle, z zachwytem
wpatrują się wzajem w swe twarze. On kibić jej ujmuje ramieniem, ona rękę na jego czole złożyła, a usta złączone pocałunkiem…
Mówisz do nich, nie słyszą… zachodzisz im drogę, mijają cię, jakbyś był nędznym robakiem w obliczu ich promiennej światłości… i do tego stopnia są zatopieni w sobie, że gdybyś nawet do kobiety zawołał: „Piękna!”, nie zwróci się ku tobie, gdybyś przed mężczyzną postawił najczarowniejszą z kobiet na ziemi, ani spojrzy na nią… Na czołach ich gloria szczęścia, u ramion skrzydła
, splecione z miłości i zachwytów, z ust połączonych pocałunkiem tryskają płomienie…
Patrzysz zdziwiony, zachwycony i pytasz spółtowarzyszy: co
to za świetne zjawisko? kto są ci półbogowie, co śmią blaskiem szczęścia zaćmiewać oczy cierpiących, zmęczonych, smutnych.
Słyszysz odpowiedź: „To młode małżeństwo!”.
I wszystkie otaczające piersi połączą się westchnieniem, wydając okrzyk: „Szczęśliwi!”.
Chcesz znać dzieje tych dwojga wniebobranych? Oto są one: on
był młody i ona była młoda, posiadali wdzięki młodości i serca młode, spotkali się, uczuli do siebie pociąg wzajemny, zrazu silny, potem silniejszy, potem najsilniejszy, powiedzieli sobie wzajemnie: „Kocham!”, poszli do stopni ołtarza. Ksiądz związał ręce, rzucili się sobie w objęcia i odtąd lecą przez świat rozkochani, bezpamiętnie
…
Pytasz, czy przejrzeli się wzajem do głębi? czy dusze ich takim samym pocałunkiem złączone jak usta? Nie, bo gdyby tak było, nie widziałbyś ich zachwytów, skryłyby się one przed wszelkim wzrokiem głęboko, jak kryje się zwykle każde głębokie uczucie…
Pytasz: czy dawno lecą tak? – Tydzień, miesiąc może. – Czy długo tak lecieć będą? – Rok jeszcze najdłużej. – A potem co? – Potem
rozplotą się ramiona, odwrócą od siebie usta i serca i, zamiast lecieć, będą wlec się po ziemi, kulejąc i stękając…
Czymże więc jest to uczucie, które dziś tak spaja ich i unosi? – Szałem ciał, w którym732 dusze nie mają żadnego udziału…
Czymże ich szczęście, na tym szale oparte? – Bańką
mydlaną, która błyszczy barwami tęczy, ale nim godzina upłynie na zegarze wieków, pęknie, stopnieje bez śladu.
Przyjm to sobie za zasadę, badawczy wędrowcze, że jeżeli ujrzysz młode małżeństwo, zwracające na siebie wszystkie oczy gorączkową siłą swego rozkochania, jeśli ujrzysz częste pocałunki i ciągłe a widoczne zachwyty, jeśli śród tych zachwytów zobaczysz powagę na czole mężczyzny, a zamyślenie w oczach kobiety; nie mów o ludziach tych: szczęśliwi! ale mów: biedni!
bo im słodszy sen, tym sroższe będzie przebudzenie; im
wyżej wzlecą, tym niżej upadną. Publiczne demonstracje miłości to rzecz podejrzana. Jeżeli już nie fałsz, to szał w nich leży. A gdzie jest szał, tam nie ma rozumu, a gdzie nie ma rozumu, tam szczęście… kruche. Niejeden znużony smutnymi widokami tej ziemi wędrowiec z rozkoszą zatrzymał wzrok swój na młodej parze
państwa Snopińskich.
Kiedy pobrali się, jeden tylko o nich rozległ się okrzyk: szczęśliwi!
Byli w sobie tak rozkochani, że nie widzieli wkoło siebie nic i nikogo;
Aleksander wobec mnóstwa świadków porywał
młodą żonę w objęcia, ona rumieniła się, ale z lichwą oddawała mu pocałunki…
Nie można było dość napatrzeć się na nich, tak byli zgodni w zdaniach, chęciach, gustach. Co
ona chciała,
on chciał, co
on chciał,
ona chciała. Dziewice zazdrościły jej, młodzieńcy jemu; powiadano, że oboje urodzili się w wieńcach
Nie udało się zlokalizować źródła powiedzenia, mówiącego prawdopodobnie o weselnym wieńcu lub wrodzonym darze do szczęśliwego małżeństwa, podobnie jak w przysłowiu: „Wyjść za mąż to nosić wianek trzy dni, a biedę przez całe życie” (Nowa księga przysłów i wyrażeń przysłowiowych polskich, t. 3, s. 637). Może to być także lokalna odmiana porzekadła o pomyślnym „urodzeniu się w czepku” albo wersja innych, podobnych przysłów: staropolskiego „Dobra żona męża (domu) korona” (tamże, s. 962) czy ukraińskiego Добра жінка мужові своєму вінець, а зла – кінець (‘Dobra żonka swemu mężowi wieńcem, a zła końcem’, zob. Українські народні прислів’я та приказки, ред. M.Т. Рильський, Київ 1955, s. 121). . Przepowiadano, że istnienia ich popłyną, jak biblijne rzeki, mlekiem i miodem…
Ktoś
raz odważył się zaprzeczyć temu, powiedział, że obawia się o przyszłość tego młodego małżeństwa. Dlaczego? zapytano chórem. Mizantrop odpowiedział znaną ludową piosenką:
Ożenił się mołodyj
I wział wesnowatu,
Nie umieli szczo robyty,
Podpałyły chatu!
Jedna z wersji ukraińskiego i białoruskiego ludowego porzekadła, wiązanego z tradycją weselną: Оженився дурний та взяв біснувату, та не мали що робити – підпалили хату (zob. Українські народні прислів’я та приказки, s. 257), czyli: ‘Ożenił się głupi i wziął biesowatą [nawiedzoną przez biesa], a nie mieli co robić – podpalili chatę’. U Orzeszkowej: ‘Ożenił się młody i wziął piegowatą, nie wiedzieli, co robić, podpalili chatę’. Jest to wariant językowo i semantycznie zniekształcony – może w takiej formie podsłuchany na Kobryńszczyźnie z ust ludu, może krążący i znany powszechnie, a może przeinaczony przez samą pisarkę. „Głupi/durny” mogło zostać zmienione na „młody” dla potrzeb fabuły; „wesnowata” (ukr. веснянкова: ‘piegowata’) to nie do końca poprawne przekręcenie słowa біснуватa [bisnuwata], które jeszcze bardziej nie przystaje do powieściowego kontekstu.
– To znaczy, że są za młodzi? – spytano. – Tak – była odpowiedź.
Oburzenie powszechne! więc starzy tylko mają się żenić?
– Nie, ale też i nie dzieci.
Ktoś drugi z innej jeszcze strony rzecz tę uważał.
– Teraz to dobre – rzekł – ale będzie źle z nimi.
Dlaczego? spytano z uśmiechem niedowierzania.
– Bo
on ma pańskie gusta i zwyczaje, a
ona sobie zwyczajnie szlacheckie dziecko.
Ale najśmielszym w złych przepowiedniach dla
młodej pary był pewien
pan Tomasz, starzec czerstwy jeszcze, o włosach i wąsach jak śnieg białych, i uchodzący w okolicy za wielkiego oryginała. Miano to dostało mu się za to, że bardzo często sprzeciwiał się ogólnemu zdaniu, a wypowiadał wręcz przeciwne, z którym rzadko cała parafia zgodzić się mogła.
Stał tedy sobie raz
pan Tomasz w swoim mieszkaniu przy kominie i, wygrzewając plecy przed ogniem, rozmawiał z przybyłym w odwiedziny sąsiadem.
– Waspan z
Niemenki jedziesz?
– Tak, panie dobrodzieju.
– A cóż tam z
młodymi Snopińskimi?
– A cóż, szczęśliwi
ludzie!
– Hę? – spytał
pan Tomasz
– Szczęśliwi ludzie! – powtórzył głośniej sąsiad.
– Przepraszam! myślałem, żem nie dosłyszał; sądziłem, że sąsiad powiesz: nieszczęśliwi!
– A toż znów skąd? w miesiąc po ślubie! rozkochani w sobie na zabój!
– Czy takimi się wydają, mospanie?
– I jak jeszcze!
Pan Tomasz pokiwał głową znacząco.
– To kiepsko, mospanie – rzekł po chwili.
– A toż czemu? panie dobrodzieju!
daj Boże każdemu takie nieszczęście! Na krok odstąpić siebie nie mogą i żeby pięćdziesiąt osób było koło nich, on zawsze siedzi przy niej
!
– Żeby pięćdziesiąt osób było, to on ciągle przy niej siedzi? To kiepsko, mospanie! – powtórzył
pan Tomasz.
– Na przenosinach w
Niemence było huk gości, a oni ciągle siedzieli przy sobie, trzymając się za ręce, a co moment patrzeć tylko było, jak całują się gdzie w kątku!
– Był huk gości, a oni całowali się? To bardzo kiepsko, mospanie! – raz jeszcze rzekł z zamyśleniem
pan Tomasz.
– Co bo sąsiad dobrodziej wszystko mówi: kiepsko! a cóż
może być lepszego, jak kiedy młode małżeństwo kocha się wzajemnie?
– To bo i bieda, że oni nie kochają się! – serio wyrzekł
starzec.
– Jak to! – zawołał z oburzeniem sąsiad – pan dobrodziej myślisz, że udają?
– Broń Boże! ale im tylko zdaje się, że kochają.
Sąsiad wzruszył ramionami.
– Byle im dobrze z tym było – rzekł.
– Otóż to, że
długo dobrze nie będzie! słuchaj waszmość, znałeś
Marianka S. i jego żonę i widziałeś, jak byli rozkochani w sobie po ślubie, tak że nie mogli na jeden dzień rozstać się, a całowali się sześćdziesiąt razy na godzinę, co wypada po jednym razie na każdą minutę, a
teraz wiesz waszmość, co się z nimi stało. Trzy lata tylko minęło od ślubu, a już do rozwodu podobno idą. A dlaczego? bo on głupi i flegmatyk, a ona wykształcona i żywa, co znaczy, że u niego dusza inna, a u niej inna. Kiedy szli do ślubu, to nie patrzyli na swoje dusze, tylko na swoje oczy, a że jemu podobały się jej oczy, a jej jego, to i zdało się im, że już kochają się, a jak się dość na swoje oczy napatrzyli, to i miłość
poszła na suche lasy! A
Józia M. znasz? widziałeś, jak był po ślubie ze swoją żoną? Strach, jak
kochali się! a teraz co? Jegomość do Lasa, a Jejmość do Sasa! dlaczego? Bo on z nią żenił się dlatego, że ona ładna i familiantka, a ona wyszła za niego, bo miał piękny folwark. Potem pokazało się, że
Józio porządny chłopiec i rozsądny, a jego żona lalka malowana, co tylko rada przed lustrem siedzieć i zalecanki do młodzieży stroić. Ona niekontenta z tego, że on oddaje się gospodarstwu i nie lubi ciągle szastać się po świecie, on nie pozwala jej tracić funduszów
na gałganki, a kiedy widzi, że żonka piękne oczki robi do tego lub owego, zazdrości, unosi się i w domu ciągła kłótnia i obraza Boska! Ot i znów dusze nie dobrały się, choć oczy dalibóg dobrane, bo i u jednego, i u drugiego bardzo nieszpetne.
Tak samo będzie i ze
Snopińskimi. Znam ja ich dobrze obojga! Ona dobra kobieta i
Topolski nauczył ją wielu rzeczy, o których ten młodzik i wyobrażenia nie ma; on zdolny chłopak i sprytny, ani słowa! ale wietrznik, samolub, próżniak, hulaka. Dlaczego oni pobrali się? czy znali siebie dobrze wzajemnie? czy mieli dla siebie szacunek? czy pewni byli, że charaktery ich pogodzą się przez całe życie? Gdzie tam! ona, młoda i żywa, zapragnęła nowych wrażeń, dała się odurzyć jego słodkim słówkom, rozkochała się w jego gładkiej twarzy; on zapalił się do gładkiej dziewczyny, chciał zwyciężyć
Topolskiego, może i
Niemenka uśmiechnęła się trochę, paf! pobrali się! I kiepsko będzie, mosanie! Pierwszy rok pójdzie jak po maśle, w drugim zacznie się
już gruda, a w trzecim będzie już strasznie zła droga, i im dalej, tym gorsza. Ona stanie się jemu prędko ciężarem i kulą u nogi, on jej zgryzotą codzienną i ciągłym obrazem rozczarowania. Bo widzisz, mospanie, mnie się zdaje, że ona, jak szła za niego, to była chora na tę chorobę, co to nazywa się halucynacja
Pan Tomasz jawnie występuje w roli rezonera autorskiego; o halucynacji mówił wcześniej narrator auktorialny., a w halucynacji człowiek widzi różne dziwolągi, których w istocie nie ma.
Otóż on ją prędko z tej choroby wyleczy, a ona, jak wyzdrowieje, to i zobaczy, że nie jest już
Wincunią Niemeńską, hożą, świeżą i wesołą narzeczoną poczciwego
Topolskiego, ale
Wincentą Snopińską, zmęczoną, smutną, rozczarowaną żoną młokosa, który będzie o nią dbał jak o piąte koło u woza i będzie ją porzucał, aby grać w bilard u
Szlomy, albo zalecanki stroić do panien w salonach i nie w salonach… at!…
Machnął ręką
pan Tomasz i mówił dalej do sąsiada, który go słuchał pół zdziwiony, pół przekonany.
– Miej to sobie waszmość za zasadę: kiedy
chcesz wiedzieć, czy ludzie długo będą z sobą szczęśliwi, patrzaj na nich nie wtedy, gdy całują się, ale wtedy, gdy się nie całują. Jeżeli on po ślubie zaraz bierze się do swojej pracy, jak gdyby nic nie zaszło, i ona tak samo zajmuje się czymkolwiek, a dopiero gdy zrobią, co do nich należy, pocałują się i to tak, żeby nikt nie widział, dobrze! będą szczęśliwi!… Jeżeli, siedząc przy sobie, tak czasem zagadają się, że i zapomną pocałować się przez kilka godzin, dobrze! będą szczęśliwi!
Ale jeżeli oboje nic nie robią, niczym się nie zajmują, tylko patrzą sobie w oczy od rana do wieczora, i to nie zważając, czy kto na nich patrzy, czy nie patrzy, kiepsko będzie, mospanie! I jeżeli, siedząc przy sobie, nic do siebie nie mówią, tylko całują się, a jak nie całują się, to poziewają, oj! będzie bardzo kiepsko! A dlaczego, mospanie? dlatego że oni, łącząc się, nie rozumieli widać, co to jest małżeństwo, familia. Oni myśleli, że to ot sobie, zabawka, przyjemność, dogodzenie zachciance, a nie powstało im w głowach, że to połączenie dwojga ludzi dlatego, aby jedno drugiemu pomagało w pracy i jedno drugiemu doskonaliło duszę. Jak oni będą sobie pomagać, kiedy oboje próżnują? Jak udoskonalą wzajemnie swoje dusze, kiedy nie mają o czym mówić z sobą? Pocałunki prędko spowszednieją i sprzykrzą się; potem zaczną oni poziewać, siedząc przy sobie, potem sprzeczać się, potem kłócić, potem przestaną zupełnie do siebie mówić, a potem i patrzeć już na siebie nie zechcą i albo rozstaną się, albo będą żyć w jednym domu jak, nie przymierzając, kot z psem w jednym worku! Bo to widzisz, waszmość, cała sztuka w tym, żeby człowiek biorąc się do czego, rozumiał, dlaczego to robi, i wchodząc na jaką drogę, wiedział, do jakiego celu idzie; a jak młodzi ludzie łączą się w małżeństwo, nie znając siebie i nie rozumiejąc, co to jest familia, to nie rozumieją748, co robią, i nie wiedzą, do czego mają dążyć. – A gdzie749 nie ma rozumienia roboty, tam robota kiepska, i gdzie cel niewyraźny, tam drogi błędne… – Sąsiad słuchał uważnie i nie wiadomo było, czy zrozumiał, czy nie zrozumiał mowy
pana Tomasza, ale odtąd zaczął przy sposobności pilnie obserwować
młodych Snopińskich.
Zajęła go szczególnie uwaga
starego oryginała o poziewaniu
młodego małżeństwa i takim zagadaniu się serdecznym, żeby aż dało ono zapomnieć o pocałunku. Patrzał tedy raz sąsiad na
Snopińskich i myślał sobie: czy zagadają się, czy ziewną? A siedzieli obok siebie i, nie zważając na liczne otaczające grono, trzymali się za ręce. Z początku zaczęli z sobą coś rozmawiać, on ją o coś zapytał i pocałował ją w rączkę, ona mu odpowiedziała i pocałowali się w usta, potem umilkli. Sąsiad patrzył ciągle i myślał sobie: ciekawym, czy też zagadają się tak, od serca? Patrzył i patrzył, a
młoda para nie mówiła nic do siebie; chciał
już odejść, bo go sfatygowało długie obserwowanie, gdy nagle spostrzegł, że
Aleksander odwrócił nieco twarz od żony i skrycie ziewnął; pobudzona tym
Wincunia odwróciła się także i ziewnęła.
Sąsiad zrobił wielkie oczy. A! – pomyślał – ten
stary oryginał to czarownik chyba! jak
on odgadł, że oni muszą albo zagadać się, albo poziewać! Spojrzał na
Snopińskich, znowu całowali się, ale w oczach ich było coś, co zakrawało na poziewanie i sąsiad, odwracając się, mimo woli powtórzył słowa
pana Tomasza: „Kiepsko
, mospanie!”.
Nie ulega jednak najmniejszej wątpliwości, że
państwo Snopińscy przez pierwsze półrocze swego pożycia byli zachwyceni sobą, życiem i całym światem. Nic nie robili, tylko bawili się i kochali, jeździli po sąsiedztwie, spraszali do siebie gości;
Aleksander sprowadzał dla żony z miasta suknie, kwiaty i różne cacka,
Wincunia cieszyła się nowymi sprzętami w domu, ustawiała je, zdobiła pokoje kwiatami, sama co dzień inaczej zaplatała włosy, pytając się lusterka: czy w takim uczesaniu podobam się więcej
Olesiowi?
Oleś jej powtarzał ciągle, że ona jemu zawsze, w każdym stroju i w każdej chwili, podoba się i podobać się będzie wiecznie; ale ona chciała więcej, jeszcze więcej i nie wiedziała już, jakich barw dobrać do ubrania, w jakie by najmisterniejsze zwoje upleść włosy, żeby wydać się piękną, najpiękniejszą
oczom
Olesia. Różowa perkalowa sukienka poszła gdzieś na dno jakiejś szuflady, jako niezdatny antyk, który się chowa na pamiątkę
, a
Wincunia nosiła niekiedy czarne suknie, bo przy nich najlepiej odbijała białość jej twarzy, albo błękitne, bo barwa ta godziła się ślicznie z lśniącym kolorem jej włosów, albo białe, bo
Oleś po raz pierwszy wyraźnie powiedział jej, że ją kocha, gdy była w białej sukni.
Aleksander uwielbiał żonę, gdy skończywszy toaletę, wychodziła ze swego pokoju świeża, strojna, nieledwie świetna
. Padał przed nią na kolana i całując jej ręce, wołał: „Moje bóstwo!”. Porywał ją czasem na ręce i nosił po pokojach jak dziecko, okrywając pocałunkami; chciałby ją całemu światu pokazać, woził
ją nieustannie po sąsiedztwie i gości spraszał do siebie bez miary; w
Niemence ciągły był huk, szum, turkot, okna rzęsiście oświetlone po całych nocach, niekiedy
muzyka, a często tańce. Te ostatnie bywały czasem i wtedy, gdy nikogo z obcych nie było.
Aleksander prowadził
ciotkę żony do fortepianu i prosił, żeby zagrała jakiegoś staroświeckiego walca, a sam porywał
Wincunię i kręcił się z nią po wszystkich pokojach, aż póki oboje, śmiejąc się głośno i ledwie oddychając ze zmęczenia, nie upadli na krzesło. Raz pochwycił jakiegoś starego urzędnika z sąsiedztwa i prośbami zmusił go, aby mu pokazał, jak się tańczył niegdyś menuet, odtąd tańczył często z
Wincunią menueta, a
pani Niemeńska grała, kładąc się od śmiechu. Ale gorzej było, gdy raz, mając rodziców u siebie, przyczepił się do
ojca i do
ciotki, aby oni menueta tańczyli. Na próżno wzbraniali się, śmieli się i oburzali starzy; kiedy
Aleksander zaczął przymilać się i po swojemu prosić, nie było sposobu oparcia się.
Wincunia siadała do fortepianu i grała menueta, którego się była wyuczyła od
ciotki, a
pan Jerzy z
panią Niemeńską tańczyli;
Aleksander stał między nimi i wołał co chwila:
„Na prawo, papunieczku! na lewo,
ciotuchno! głębszy ukłon,
ciociu dobrodziejko!
wyżej podskoczyć należało,
papuniu dobrodzieju!”.
Pan Jerzy i
pani Niemeńska, skończywszy menueta, bez tchu padali na kanapę
, ale śmieli się i byli w najlepszych humorach, bo
Aleksander i
Wincunia, klęcząc przed nimi, śmieli się także, tulili się do nich i całowali ich ręce.
Choć pierwsze miesiące po ich pobraniu się były jesienne i zimowe, w domu ich była wiosna i lato. Kanarki śpiewały u okien w klatkach otoczonych gęstą zielenią, jaskrawe dywany na posadzkach przypominały klomby z kwiatami, dwa duże źwierciadła
, z ramami oplecionymi bluszczem, odbijały postać
Wincuni, gdzie się tylko obróciła.
Gdzieniegdzie błyskał złocisty brąz, pąsowe obicia mebli nadawały życie i barwy pokojom.
Młoda para budziła się ze snu o jedenastej; o południu walcowym lub mazurowym taktem wbiegała do jadalnego pokoju, gdzie ją z przygotowanym śniadaniem czekała
pani Niemeńska, a potem rozpoczynały się biegania, śpiewy, tańce, całowania, goście i ciągnęło się to daleko za północ, i najczęściej
Niemenka usypiała wtedy, gdy pracowici ludzie wstawali do dziennej roboty.
I było tak pół roku. W tej epoce
Aleksander i
Wincunia wyglądali jak student i pensjonarka na wakacjach. Ani myślą o tym, co było, ani chcą patrzeć w przyszłość; co będzie, to będzie, tymczasem kochajmy się i hulajmy!
Przez cały ten czas
Wincunia ani razu nie wspominała o
Topolskim; ile razy przejeżdżała mimo
Topolina, odwracała głowę, jakby obawiała się, aby wspomnienie przeszłości nie zmąciło choć jednej chwili w jej radośnych wakacjach.
I było tak pół roku – ach, to znaczy, że potem zaczęło być inaczej. Niestety! zaczęło być inaczej, ale nie było jeszcze źle. Tylko trzeba było koniecznie obudzić się, przetrzeć oczy i spojrzeć na rzeczywistość, bo ciągle żyć we śnie niepodobna.
Pani Niemeńska widokiem pierwszego półrocza upewniła się o szczęściu
synowicy i odjechała, gdzie ją inne obowiązki, które miała jeszcze do spełnienia, wołały.
Wincunia wzięła w ręce gospodarstwo domowe. Chociaż przez to proza wtrąciła się do tej czarownej poezji, w której pływała od kilku miesięcy, nie było to jej wcale przykre, owszem, rada była nawet zajęciom, które na nią spadły, bo, jak to widział sąsiad po rozmowie z
panem Tomaszem, zaczynała już była z lekka poziewać i złapała raz samę siebie
na pewnym niespodzianym a tajemniczym zeznaniu: zmęczona jestem! W istocie, nogi ją bolały
od tańców, gardło od śmiechu, głowa od wrzawy, a w sercu zaczynało być dziwnie jakoś pusto, a nie tak jeszcze w sercu, jak w głowie. Brakło jej czegoś
, nie pojmowała czego, ale wytłumaczyła to sobie tak: zanadto bawiłam się, trzeba wziąć się
do pracy! I przypięła do paska pęk kluczyków i zaczęła gospodarować; odnowiła znajomość ze śpiżarnią, śpichrzem
, kuchnią, izbą czeladną, powitała znowu swoje kaczory zielonogłowe i różnobarwne gołąbki, gospodarowała
zawzięcie, a potem czytywała.
Czytywała zaś sama. Dlaczego sama? Bo
Aleksander także zawzięcie gospodarzył. Na wiosnę
ojciec rzekł do niego:
–
Olesiu, czas, abyś wziął się do gospodarstwa.
– Dobrze,
papo – odpowiedział.
I wziął się. A zaczął od tego, że od razu przerobił wszystko, co było urządzone przez
Topolskiego, i całą już uporządkowaną gospodarkę do góry nogami przewrócił. Z czterech poletków zrobił trzy, łąki zapuścił na pastwiska, pastwiska na łąki, starą czeladź całą odprawił, przyjął nową, rasę bydła, która była wyborna, odmienił, a nad tym wszystkim namiestnikiem
, ministrem i pierwszą po sobie figurą ustanowił swego faworyta
Pawełka, który pasowany został z furmańczuka i lokajczuka na godność kamerdynera, ekonoma, pisarza
alias totumfackiego.
Te reformy i przeistoczenia niezmiernie zajmowały
Aleksandra, po pierwsze: ponieważ czyniąc je, poczuwał pierwszy raz całą słodycz władzy i panowania; po wtóre: że działał w najgłębszym przekonaniu, iż
czyni dobrze, bo w rozum
Topolskiego ani w jego umiejętność nie wierzył. – „Co tam ten szlachciura mógł porządnego uczynić?” – mawiał. Na próżno
pan Jerzy ostrzegał go, że psuje folwark, który był świetnie
urządzony;
Aleksander uśmiechał się tylko i odpowiadał: „Zobaczy
papa!”.
Pan Jerzy wzruszał ramionami i mówił do swej
Anulki: „Mniejsza zresztą o to! jak oparzy się
raz, to potem będzie ostrożniejszy. Chwała Bogu, że przecie nabrał zamiłowania w gospodarce i ochoty do pracy”.
Oprócz tego
Aleksander postanowił zbudować nowy dom w
Niemence. Miał to być dom, co się zowie, drewniany
wprawdzie, ale dwupiętrowy, a nawet o jakiejś quasi-pałacowej wieżyczce i o jakiejś oranżeryjce, mającej być przylepionej gdzieś tam z boku,
Aleksander marzył; marzeń tych nie powierzał rodzicom, bo przeczuwał z tej strony silną protestacją
, ale powierzył je
żonie i stąd wyniknęła pierwsza sprzeczka między młodym małżeństwem.
Wincunia przelękła się myśli opuszczenia tego miluchnego małego domku, w którym się zhodowała, a zamieszkania w innym, obszernym, nowym, który jej wyobraźni od razu przedstawiał się dziwnie zimnym, pustym i smutnym. Tu każdy kącik był dla niej towarzyszem lat dziecięcych
, każde miejsce było takie
potulne i powabne wspomnieniem jakimś, pamiątką; tam trzeba będzie przywykać dopiero do wszystkiego, niby w inny świat się przenieść.
– Mój
Olesiu – rzekła – na co nam ten nowy dom? w tym tak miło!
– Ależ to chata, nie dom, moja duszko! – odparł
Aleksander.
Wincuni ścisnęło się serce.
– A jednak – rzekła smutnie – tu przecież mieszkałyśmy z
ciotką lat tyle, a dobrze i wygodnie nam było.
– Ty i
ciotka co innego, a ja co innego – odpowiedział
Aleksander – wyście przywykły do małych mieszkań, a ja nie, bo rodzice moi zawsze w obszernych domach mieszkali. Przy tym trzeba, abyśmy mieli gdzie gości przyjmować!…
– Mój drogi – wtrąciła nieśmiało
Wincunia – zdaje mi się, że nie będziemy zawsze tyle gości przyjmować jak teraz…
– A toż dlaczego? – zawołał
Aleksander.
– Bo może to będzie zbyt kosztowne dla naszego funduszu i przy tym wyznam ci otwarcie, że mię to zaczyna fatygować. –
Aleksander spąsowiał.
– Moja
Wincuniu – rzekł porywczo – mówisz jak prawdziwa parafianka i kobieta, która nic więcej nie widziała oprócz czterech ścian swego domu. Gdybyś tak odezwała się przy kim, narobiłabyś mi wstydu. Powinnaś co do towarzyskiego życia zupełnie zdać się na mnie, bo więcej znam świat od ciebie, a teraz powiem ci tylko, że ludzie dobrego tonu i chcący wyrobić sobie piękne stanowisko towarzyskie powinni mieć wiele stosunków i nigdy nie uskarżać się na zbytek gości.
Powiedziawszy to, odszedł, a
Wincunia długo siedziała na miejscu zamyślona. Pierwszy raz od ślubu mówiła z mężem o jednej z praktyczniejszych stron życia i wnet zaszło między nimi nieporozumienie. Wyrzucała to sobie i na siebie składała całą winę. Nie mogła jednak obronić się od pewnego smutku i nie mogła także pojąć, aby dobry ton zasadzał się, jak mówił
Aleksander, na posiadaniu obszernego mieszkania i aby stanowisko towarzyskie zdobywać trzeba było przyjmowaniem mnóstwa gości. Myśl jej zaczęła pracować. Ależ, mówiła sobie w duchu, przecież kto przyjmuje więcej gości, niż mu na to środki pozwalają, traci fundusz, a jak go straci, toć trudniej potem będzie o jakiekolwiek stanowisko towarzyskie.
I nie wiadomo jakim procesem myślowym, przy końcu tych rozmyślań, przypomniała sobie słowa
Bolesława, które słyszała była od niego kilka razy, że niezłomna prawość, prostota i wytrwała działalność na jakimkolwiek polu musi prędzej czy później zyskać powszechny szacunek. Zdaje mi się, myślała dalej, że właśnie ten powszechny szacunek jest najpiękniejszym stanowiskiem towarzyskim, a możnaż go zdobyć posiadaniem obszernego mieszkania i wydawaniem obiadów i wieczorów sąsiadom?
Po długim takim rozmyślaniu wstała z przekonaniem, że zdobyty takimi środkami szacunek publiczny musi być fałszywy i powierzchowny tylko, a zatem i stanowisko, wyrobione tym sposobem, nietrwałe jest i bynajmniej nie zaszczytne.
I pierwszy raz od ślubu pomyślała sobie:
Oleś myli się!
I pierwszy też raz od wielu miesięcy zaczęła przywodzić sobie zdania
Bolesława o stanowisku, jakie człowiek powinien starać się zająć na świecie, i pomyślała sobie: on miał słuszność!
Tego wieczora pierwszy raz od dnia ślubu była smutną i tylko trzy razy przez cały wieczór pocałowała męża.
Odtąd nie było już wzmianki między małżonkami o budowaniu nowego domu,
Aleksander jednak nie przestał o nim marzyć. Pozawierał nawet już w tym celu pewne umowy o materiał i robotników, nie wiedział tylko, skąd weźmie pieniędzy na znaczne koszta budowy.
Przyszedł wreszcie do przekonania, że trzeba będzie na to użyć przyszłorocznych dochodów
Niemenki. Ale wnet przyszło mu na myśl, że w takim razie nie zostawi nic na przeżycie i załatwienie opłat rządowych. Długo łamał sobie głowę nad tą kwestią, a w końcu rozwiązał ją słowami: ile zabraknie, tyle dopożyczę.
Marząc więc o nowym domu, krzątał się zarazem około gospodarstwa z gorączkowym zapałem, z jakim brał się zrazu do wszystkiego. I w istocie udało mu się porobić z wiosną dość piękne zasiewy, a
pan Jerzy, widząc to, nie posiadał się z radości. Nawet niektórzy sąsiedzi dowodzili, że z tego
młodego Snopińskiego bardzo tęgi i porządny gospodarz.
Wincunia gospodarowała także, czytała i dnie bardzo prędko jej przechodziły. Niemniej jednak czuła ciągle, że jej czegoś braknie
, ale nie umiała sobie zdać sprawy czego…
Harmonia ciągła panowała między nią a
mężem, ale była to harmonia niegrająca, nieśpiewająca, niemówiąca, ale tylko milcząca albo śmiejąca się, tańcząca.
Wincunia chciała niekiedy porozmawiać z mężem tak, jak to bywało niegdyś rozmawiała z
pierwszym swym narzeczonym, o tych wszystkich pięknych a miłych rzeczach, do których wówczas już uśmiechało się jej serce: o poezji, ludziach, kraju rodzinnym, jego dziejach, świetnościach i niedolach.
Brała wtedy rękę
męża i, patrząc mu w oczy, zadawała jakie pytanie albo czyniła jakąś nad czymś uwagę; wtedy
Aleksander, jeżeli był w dobrym humorze, wołał ze śmiechem:
– Jakażeś ty dziś poważna, moja
Wincuniu! – i albo zamykał jej usta całusem, który łączył się ze śmiechem, albo porywał ją i wykręcał się z nią walca po pokoju. Ale jeśli był zmęczony, albo trochę na co nadąsany, mówił:
– No, dajże już temu wszystkiemu pokój! – i odchodził! Parę razy nawet spostrzegła, że ziewnął przy niej.
Mimo to wszystko miewała jeszcze często chwile zachwytów i szczęścia, w jakich nieprzerwanie spłynęło jej pierwsze półrocze. Nie czuła się tak zupełnie i bez chmurki szczęśliwą jak wówczas, ale jeszcze było jej dobrze. Skrzydła jej uniesień osłabły już trochę i opuściły się nieco niżej ku ziemi, niemniej jednak nie dotknęła jej jeszcze stopami.
Liczba pocałunków, którą obdarzali siebie małżonkowie, z sześćdziesięciu na godzinę, jaką była w pierwszym półroczu, zredukowała się w drugim do sześćdziesięciu
na dzień, a i z tych większa połowa dostawała się
Aleksandrowi od
Wincuni.
Przy tej uczcie miłości, jaką sobie sami zaimprowizowali naprędce, ona była u środkowego dania, on miał już tylko do spożycia wety.
Lubo nie zdawał sobie sprawy ze swych przeczuć, przeczuwał niekiedy bezwiednie, że tuż-tuż nastąpi przesyt.
Wincunia dojrzała parę razy to przeczucie
męża na jego lekko znudzonej twarzy, ale zamykała oczy, aby nie widzieć, a potem otwierała je i patrzyła na niego najpiękniejszym, jakie miała, spojrzeniem, aby w jego oku wywołać znowu te ognie i promienie, co ją do niego pociągnęły, a potem unosiły ją przez kilka miesięcy w niebo.
I jeszcze udawało się jej często wywoływać te ognie i promienie… ale biada kobiecie, która już wywoływać je musi w oku ukochanego mężczyzny!
Zresztą, im dalej szedł czas, tym mniej sama czuła chęci ich wywoływania.
Tak przeszło drugie półrocze.
Wstęp trzeciego zaznaczył się w życiu
małżonków trzema ważnymi dla nich wypadkami.
Pierwszym z nich była sprzeczka tak żywa, że po niej
Aleksander dwa dni nie mówił do
żony, a dwa tygodnie jej nie pocałował
ni razu; drugim wyjazd starych Snopińskich z
Adampola w odległe strony; trzecim urodzenie się dziecka,
córki, którą ochrzczono imieniem Anny.
W chronologicznym porządku sprzeczka zaszła najpierwej, a powodem jej była – kareta.
Aleksander dowiedział się, że o kilka mil od
Niemenki jakaś pani, wyjeżdżająca na długo do miasta, za małą stosunkowo sumę sprzedawała dość nową i ładną karetę. Pojechał, nabył ją i sprowadził do domu. Kiedy
Wincunia pierwszy raz zobaczyła kosztowny powóz i dowiedziała się, że
mąż go nabył, klasnęła w ręce ze zdziwieniem i zawołała:
– Mój Boże! a toż na co?
– Będziesz jeździła
karetą! – odpowiedział
Aleksander z tryumfem.
Wincunia zarumieniła się, popatrzyła na powóz i rzekła stanowczo:
– Nie, mój
Olesiu, ja karetą za nic nigdzie nie pojadę!
– A toż czemu? – zawołał mąż.
– Bo czuję, że jeżdżąc nią, byłabym śmieszną.
Aleksander nie mógł ochłonąć ze zdziwienia.
– Nie pojmuję ciebie, moja droga! – rzekł z gniewem
.
Wincunia odpowiedziała:
– Bogate panie jeżdżą karetą i to im bardzo przystoi; ale gdy my zaczniemy nią jeździć
, wszyscy powiedzą, że nadymamy się, żyjemy nad stan, i będą z nas śmiać się.
– Moja
Wincuniu, widzę, że jesteś prawdziwą gąską. Nigdy nie spodziewałem się, abyś taką była.
– Przykro mi bardzo, mój
Olesiu, że muszę ci sprawić przykrość, ale za nic w świecie nie wsiądę do tej karety, przebacz mi to…
Chciała wziąć
męża za rękę, aby przeprosić go i wypowiedzieć mu całe swoje zdanie, kto powinien, a kto nie powinien używać kosztownych powozów; ale on odwrócił się od niej zagniewany i odszedł, nie powiedziawszy więcej ni słowa.
Wincunia rozpłakała się, a otarłszy łzy, rozmyślała, czy nie należało, dla dogodzenia
Olesiowi, zgodzić się już nareszcie na jeżdżenie tą nieszczęśliwą karetą? ale
jakoś zbuntowała się na dobre jej wola i rozum za nic ustąpić nie chciał. Rzekła do siebie:
Oleś namyśli się i sam zrozumie, że byłaby to niedorzeczność! Jej już i ten kocz, którym od ślubu jeździć zaczęła, dziwnym wydawał się zrazu i ledwie do niego przywykła; ale wtedy, w owym pierwszym półroczu, ona sama nie wiedziała, jak, czym i gdzie jedzie, byleby on był przy niej; teraz co innego: za
nic nie mogła pogodzić się z myślą uczynienia tego, co uważała za śmieszne, a nawet mogące zgubne skutki prowadzić za sobą. Powtórzyła więc nazajutrz mężowi, że może sobie karetę oddać komu lub sprzedać, bo ona za nic nie odważy się wsiąść do niej, i znowu chciała go przeprosić za sprzeciwienie się jego woli, ale on gniewnie usunął ją od siebie i dwa dni nie przemawiał do niej i nie odpowiadał, gdy co do niego mówiła.
Dwa dni
Wincunia płakała ciągle…
Była więc chmura na ich niebie, ale wkrótce pierzchnęła, rozwiana zjawieniem się
małego aniołka. Po urodzinach, które o mało nie pozbawiły życia
Wincunię,
Aleksander milionem pocałunków okrywał jej ręce, zdawało się, że wróciła mu cała czułość dla żony. Potem nastąpiły bardzo huczne chrzciny, tym huczniejsze, że były zarazem fetą pożegnalną wyprawianą dla państwa Snopińskich, którzy opuszczali
Adampol.
Opuszczali oni
Adampol z żalem, bo
i oddalali się od dzieci, i przenoszenie się z gospodarstwa było ciężkie, ale inaczej uczynić nie mogli. Dzierżawa
Adampola była bardzo korzystną, ktoś pozazdrościł jej
panu Jerzemu, narobiono intryg, napisano do
hrabiny, w najgorszym świetle przedstawiając gospodarstwo
Snopińskiego, przekupiono jej pełnomocnika i koniec końców kontrakt został zerwany, a
pan Jerzy, ze zdwojonym frasunkiem w oczach i ze skargą na ciężką dolę dzierżawcy, przeniósł się na posesją
o trzydzieści mil odległą od dotychczasowego miejsca pobytu. Wyjeżdżając, jednak był już trochę pocieszony, bo nowa dzierżawa zdawała mu się jeszcze korzystniejszą od adampolskiej, a dzieci przyrzekły często pisywać i co rok odwiedzać rodziców.
Pani Anna, żegnając się z
synem, zachodziła się od płaczu, a
pan Jerzy zalecał mu po kilkadziesiąt razy, aby pilnował żony i domu, a rządnie i pracowicie gospodarzył.
Aleksander zmartwił się bardzo zrazu odjazdem rodziców, ale zarazem nie mógł ochronić się od pewnego wewnętrznego zadowolenia. Uwolniony spod ojcowskiego oka uczuł się bardziej swobodnym, niby zupełnie już panem siebie i swego postępowania.
I zaczęło się dla młodych małżonków trzecie półrocze wspólnego pożycia, a z nim razem zaczęła się całkiem nowa era w życiu
Wincuni.
Z długiej i ciężkiej choroby powstała bardzo zmieniona fizycznie i moralnie. Kibić jej wyszczuplała, ruchy stały się powolniejsze i nacechowane pewną słabością fizyczną, rumieńce znikły z twarzy, a cera jej nabrała delikatnej, przezroczystej bladości. Ale bardziej jeszcze niż postać i cera zmienił się wyraz jej twarzy. Czoło jej zdawało się promienić wyższą, niż ją kiedy dotąd miała, myślą; oczy utraciły dawny ognisty blask, a zamgliły się wilgotnym połyskiem, przez który
coraz częściej przeglądało zamyślenie. Ciało jej przetworzyło się pod dotknięciem ciężkich fizycznych cierpień, poczucie macierzyństwa i myśl o nim podniosły jej ducha i szybkimi krokami prowadziły
go do dojrzałości. Wszystko, co było szlachetne w jej sercu i światłem w umyśle, i co uśpione drzemało dotąd, ocknęło się w niej na widok
dziecięcia, którego była matką, na myśl, że
mały aniołek ten złożony był w jej objęciu na to, aby w niego tchnęła cnotę, miłość i rozum.
Teraz dopiero grunt serca jej i umysłu, uprawiony przez
Bolesława, począł wydawać owoce. Z dobrej i żywej jak iskra dziewczyny, z latającej na skrzydłach uniesień młodej małżonki powstała poważna i czuła matka. Macierzyństwo stało się dla niej wysokim piedestałem, na którym stanąwszy, poczęła szerzej rozglądać się po świecie i rozmyślać.
Takie silne i wzmacniające wpływy macierzyństwo często wywiera na kobiety; mężczyźni
rzadziej ulegają im z powodu ojcowstwa, chybaby wprzódy gotowali się do niego z wielką czułością serca i z głębokim skupieniem ducha.
Aleksander nie gotował się bynajmniej w ten sposób do ojcowstwa, nie było ono wcale ulubionym jego marzeniem i pragnieniem, toteż i nie zmieniło go ani trochę.
Oprócz wpółdziecinnej chwilowej radości nie doświadczył on żadnego uczucia na widok nowo narodzonej
córki; były chwile, w których z trudnością mógł wyobrazić sobie i uwierzyć w to, że już był ojcem. On! taki młody! tak swobodny przed rokiem, już ojcem! Obawa jakaś przejmowała go na tę myśl, trochę
gniewu, a bardzo rzadko radość. Stanowczo zaś niemiłe wrażenie uczyniły na nim powinszowania sąsiadów, do których dołączały się upewnienia, że teraz śmiało może liczyć się do grona poważnych ludzi, jako ojciec dziecka, a przypuszczalnie wkrótce ojciec dzieci. Słowa te budziły w nim myśl o nowych
zaciągniętych obowiązkach, ciężarach, o stanowczym utraceniu złotej swobody; a pewnego dnia, gdy bardzo długo nad tym myślał, pochwycił się za głowę i krzyknął: „Gwałtu!”.
Zmiany, jakie zaszły w
Wincuni od czasu, gdy została matką, nie podobały mu się też stanowczo. Ciągle zajęta dzieckiem, trochę osłabiona jeszcze, często zamyślona, przestała całkiem być ową wesołą, ciągle śmiejącą się i skorą do tańca towarzyszką, jaką była mu w pierwszych miesiącach po ślubie.
Im więcej zaś ona poważniała, tym więcej on pragnął tej dawnej pustej, dziecinnej wesołości.
Przymuszała się do niej niekiedy, ale przymus był widoczny i dziecinne zabawy nie szły dobrze.
Im bardziej ona stawała się przywiązaną do domu, codziennych zajęć i cichego życia, tym bardziej on pragnął rozmaitości, towarzystwa, wrażeń. Im żywiej i częściej pragnęła tych poufałych, serdecznych rozmów, za którymi i wprzódy już tęsknić zaczynała, tym mniej on czuł się do nich usposobiony.
Ona zwinęła skrzydła, którymi dotąd wzlatywała nad ziemią, aby w uroczystym spokoju stać nieprzerwanie nad kolebką dziecięcia i przy ognisku domowym,
on teraz dopiero rozwinął je całkiem i stał się motylem rwącym się w przestrzenie, w pogoń za błędnymi ognikami, ulatującymi z łona wrzawy światowej.
Głęboki rozdwój duchowy stanął pomiędzy małżonkami; poczuli, że ich cóś dzieli, ale nie mogli jeszcze zrozumieć, co by to było
.
Coraz mniej przestawali ze sobą, coraz rzadsze i słabsze ognie pojawiały się w oczach
Aleksandra, gdy patrzył na
Wincunię, coraz mniej ona doznawała szczęścia, widząc je. Liczba ich pocałunków z sześćdziesięciu
dziennie, jaką była w drugim półroczu, zredukowała się do trzech. Spad nagły, ale zupełnie usprawiedliwiony w naturze podobnych stosunków: gdy
miłość i szczęście małżonków wznosić się nagle zbyt wysoko zaczyna i zniża się później w pierwszym roku pożycia, to potem opada z szybkością matematycznego kwadratu i bardzo już prędko dosięga poziomu wzajemnego zobojętnienia.
Na tym poziomie nieszczęście rozkłada się smętnym rozłogiem, porosłym chwastem zgryzot i żalu…
Między tymi chwastami coraz bardziej plątały się stopy młodych małżonków, ale dla
Wincuni wzrastał śród nich przecudny kwiat macierzyńskiej miłości i przykuwał do siebie jej oczy tak, że jeszcze niezupełnie dobrze widziała, co działo się i powstawało koło niej.
Aleksander nudził się i trudził pochodem po jednostajnej równinie ciszy i zajęć domowych, coraz mocniej poczuwał żal za utraconą swobodą i coraz częściej opuszczał dom, szukając nowej karmi dla rozigranego, niezdolnego
do skupienia się i stałego działania ducha.
Jak mówiła
Szlomowa Topolskiemu, w rok po ślubie zaczął znowu zaglądać na salę i
odnowił stosunek swój z
panią Karliczową.
To ostatnie może by samo przez się nie przyszło, ale dopomogła temu sama
powabna pani. Pewnej niedzieli, wychodząc z kościoła ze znudzoną twarzą i kapryśnym niezadowoleniem w wyrazie ust, spostrzegła na cmentarzu
Aleksandra, który ukłonił się jej z daleka. Skinęła na niego, aby się zbliżył do niej, i rzekła z uśmiechem:
– Widzę,
panie Snopiński, że przysłowie nie kłamie, mówiąc:
kto się ożeni, ten się odmieni!To najczęstszy wariant starego i znanego przysłowia, notowanego już przez Reja (zob. Nowa księga przysłów i wyrażeń przysłowiowych polskich, t. 3, s. 943. Od czasu, jak ożeniłeś się pan, ani razu nie byłeś w
Piasecznej. Czy zrobiłeś pan wotum zostania pustelnikiem? Czy
żona pańska zazdrośna, czy
też… przestaliśmy być z panem dobrymi przyjaciołmi?
Ostatni frazes był powiedziany po francusku, może dlatego, aby go otaczająca szlachta najmniej mogła zrozumieć.
– Ani jedno, ani drugie, ani trzecie – odpowiedział
Aleksander, kłaniając się z galanterią – a po prostu zajęcie… brak czasu… pozbawiły
mię największej przyjemności…
– Bez wymówek i bez komplementów – z miłym uśmiechem rzekła
pani – ot, lepiej przyjedź pan dziś do nas; będziemy miały
reunion i zabawimy się wybornie, nieprawdaż?
Z ostatnim wyrazem zwróciła się do swych nieodstępnych dwóch strojnych panien; kompanionki potwierdziły nadzieję miłej zabawy i zapraszały
Aleksandra, na którego twarzy malowało się wyraźnie głębokie zadowolenie
miłości własnej.
– Będę dziś służył paniom – powiedział w końcu, gdy
pani Karliczowa podawała mu rękę, ustrojoną w różaniec z agatowych paciorków
.
I pojechał do
Piasecznej, a potem zaczął coraz częściej tam jeździć, a że droga prowadziła przez miasteczko tuż koło oberży
Szlomy, każdym razem zaglądał na salę, a gdy przegrał kilka partii w bilard albo został uczęstowany przez towarzyszów, czuł się w obowiązku jechać tam znowu wkrótce, aby odegrać się lub odwzajemnić traktamentem.
Niekiedy po parę dni w domu nie bywał; wróciwszy z tych długich wycieczek, czasem stawał się bardzo czułym i serdecznym dla
Wincuni, ale czasem też wpadał w najgorszy humor, szorstko przemawiał do niej i prędko znowu dom opuszczał.
Faworyt
Pawełek w coraz większe wchodził łaski, zarządzał całym gospodarstwem, sprzedawał, opłacał robotników
i panu swemu rzetelnie oddawał dziesięciny z dochodu.
Aleksander zaufał mu zupełnie, wychwalał go pod niebiosa
, dowodząc, że to brylant poczciwości i sprytu. W istocie zaś nie wierzył sam w poczciwość
Pawełka, ale rad był niezmiernie, że ktoś przecie wyręcza go w zajęciach, do których jak gorączkowo wziął się zrazu, tak nagle wszelką chęć utracił.
Wincunia całkiem prawie przestała wyjeżdżać z domu: gospodarzyła
, czytała i pielęgnowała
dziecię. Z tym ostatnim nie umiała sobie czasem dać rady. Niedoświadczona, musiała często zasięgać rady obcych kobiet, w których sądzie nie pokładała zupełnej ufności, i przykro to jej było.
Pewnego dnia pomyślała sobie: dobrze by było mieć jaką dobrą książkę o hodowaniu dzieci, może by ona więcej mię nauczyła od rad i uwag nieumiejętnych kobiet. I przyszło jej na myśl, że książki takie muszą zapewne znajdować się w ładnym zbiorku
Topolskiego. Może by napisać do niego i poprosić, aby ich pożyczył?
Rumieniec wytrysnął na jej twarzy: – Nie – zawołała w sobie – jak bym ja mogła ośmielić się o cokolwiek go prosić? – Zamyśliła się głęboko a smutnie.
– Mój Boże – snuło się po jej myśli – czemu ja jego widywać nie mogę? On pewnie potrafiłby powiedzieć wiele, wiele rzeczy, które potrzebuję wiedzieć
dla wychowania mego dziecka.
I zaczęły przesuwać się po jej pamięci odległe wspomnienia chwil z
Bolesławem spędzonych; różne słowa jego, zdania, uwagi zapomniane, zatarte upływem czasu, zaczęły powstawać w jej umyśle niby gwiazdy, które oświecały niegdyś jej przeszłość. Zaczęła czytać w nich i zastanawiać się nad nimi.
Przypomniała sobie wszystko, co on niegdyś jej mawiał o powołaniu kobiety, a szczególniej matki; o wielkim społecznym znaczeniu familii; o
niezmiernej wadze dobrego wychowania młodych pokoleń i udziale, jaki w nim przyjmować winny kobiety. Przypomniała sobie, że gdy, będąc już narzeczonymi, zgadali się raz o podobnych rzeczach,
Bolesław powiedział jej:
„Teraz w części tylko mogę dzielić się z tobą mymi myślami o tym wszystkim, ale gdy będziesz już moją żoną, powiem ci więcej, daleko więcej!…”. Razem z tymi słowami przed wyobraźnią
Wincuni stanęła twarz
Bolesława i rzewny, rozumny, pełen nieskończonej miłości i nadziei wyraz oczu jego, z jakim je wymawiał.
– Boże mój! – pomyślała – czemu teraz, teraz właśnie, gdym już matką została, gdy serce moje poznało wielkość i świętość macierzyńskiego uczucia, a umysł pojął w całej pełni wielkość zadania, jakie mam spełniać, nie
ma przy mnie nikogo, kto by oświecał mię, pomagał mi, poradził, kto by przynajmniej pomówić chciał ze mną o tym, co mię tak żywo zajmuje? – Myśląc to, obejrzała się, zobaczyła pusty pokój i śpiące w kołysce
dziecię.
Aleksandra nie było w domu.
Stanęła u okna i długo patrzyła w stronę, w której był dworek
Topolina.
W tej chwili nie tylko już nie wzlatywała na skrzydłach zachwytów i stanęła na ziemi, ale zaczynała już z dala dostrzegać brzeg przepaści o czarnym dnie…
W tydzień potem służąca wniosła do pokoju, w którym
Wincunia znowu sama jedna siedziała przy kołysce dziecka, sporą paczkę owiniętą w papier.
– Co to? – spytała.
Poprawniej w kontekście byłoby: „spytała Wincunia”.
– Z
Topolina – odpowiedziała sługa.
Wincunia z wielkim zdziwieniem otworzyła paczkę, a ręce jej trochę drżały, z ciekawości czy pośpiechu? Zdumiała się niezmiernie, gdy zobaczyła kilka książek i wyczytała na tytułach, że treścią ich była nauka fizycznego i umysłowego wychowania dzieci
Zwrócenie uwagi na odrębny świat dziecka i jego potrzeby było zasługą XIX w., a znaczną rolę odegrała społeczno-etyczna filozofia Johna Stuarta Milla; ponadto Orzeszkowa inspirowała się oświeceniową myślą Jędrzeja Śniadeckiego (O fizycznym wychowaniu dzieci, Wilno 1857, prwdr. 1805), mogła też znać z omówienia O wychowaniu umysłowym, fizycznym i moralnym Herberta Spencera (1860; przekł. fr. 1861, pol. 1879) lub tłumaczone na język polski prace Friedricha Fröbla. Bohaterzy jej powieści w szóstej i siódmej dekadzie XIX w. mieli do dyspozycji szeroki wybór rodzimych publikacji i poradników, których autorami byli lekarze, pedagodzy lub humaniści, m.in. prace Karoliny Wojnarowskiej i Jana Nepomucena Bobrowicza (Do matek polskich słów kilka o przyszłości wzrastających pokoleń, Lipsk 1843), Teodora Teofila Mateckiego (Poradnik dla młodych matek czyli fizyczne wychowanie dzieci w pierwszych siedmiu latach, Poznań 1848), Antoniego Kamieńskiego (Słowo o wychowaniu dzieci, Warszawa 1858) czy Ludwika Natansona (Urywki w kwestii wychowania, Warszawa 1861).. Z książkami był mały, niezapieczętowany
bilecik, a w nim słowa nakreślone dobrze jej znanym pismem
Bolesława:
„Wiem, że pani masz dziecko, i lubo nie wątpię, że w sercu swym i umyśle znajdziesz dostateczny zasób miłości i wiedzy, aby je jak najlepiej wychować, sądzę jednak, że rady uczonych i kompetentnych ludzi nie będą pani może zbyteczne, a pewnie ułatwią rozwiązanie niejednej kwestii, jakie pani przedstawią się w macierzyńskim zawodzie. Dlatego ośmielam się przesłać pani kilka książek znajdujących się w moim zbiorku, a zupełnie mi niepotrzebnych, z nadzieją, że pani zechcesz przyjąć tę małą przysługę od dawnego przyjaciela”.
Wincunia przeczytała, opuściła ręce na kolana i schyliła głowę na piersi.
Jakim cudem człowiek ten odgadł życzenia jej, aby je spełnić tak prędko?
Sąż pewne jasnowidzenia duszy, które poprzez przestrzeń ukazują kochającym ludziom głębie dusz tych, których kochają?
Mogłoż to być, aby on kochał ją jeszcze, pomimo wszystkiego, co zaszło między nimi, pomimo czasu, który upłynął, i rozstania mającego już trwać zawsze?
A kiedy pisze, że „książki te nie są mi już potrzebne”
To parafraza, nie cytat słów z listu Bolesława., maż to znaczyć, że się nigdy nie ożeni, że nigdy nie będzie posiadał kobiety, która by je czytać mogła dla pożytku jego własnych dzieci? A jeżeli tak jest, ileż nieskończonej boleści w tak spokojnych i prostych wyrazach?
Jakże więc bezdenną była miłość, która tyle przebaczyła i taką siłę trwania posiada?
Jakże wysokim jest duch tego człowieka, gdy miewa przeczucia do objawień podobne
i wznosi się nad formuły świata, aby mimo nich ramię opieki i wsparcia wyciągnąć nad głową kobiety, z którą go wszystko dzieli?
Wincunia zadawała sobie te pytania i wielka, gorąca łza spływała po jej policzku.
Tego samego dnia
Aleksander bawił się bardzo wesoło u
pani Karliczowej. Gdy miał już wyjeżdżać,
gospodyni domu rzekła:
– Czemu pan nie przywieziesz nam nigdy swojej żony?
Aleksander bardzo czule podziękował za zaproszenie, które, jak powiadał, im obojgu przynosiło wielki zaszczyt, i przyrzekł jak najprędszą wizytę żony.
Dlaczego dotąd nie był z
Wincunią u swej świetnej
i światowej przyjaciółki? Dwa ku temu były powody. Najprzód
, czuł się daleko swobodniejszym w nieobecności żony, po wtóre obawiał się trochę, aby
Wincuni, nieznającej innych towarzystw jak prostych i prostodusznych sąsiadów i sąsiadek, nie zbrakło umiejętności znalezienia się w towarzystwie
pani Karliczowej i jej kompanionek.
Gdy wyjechał z
Piasecznej,
pani Karliczowa rzekła do swoich panien:
– Ubawimy się parafianką, jak przyjedzie!
Jedna z kompanionek zaśmiała się już na zadatek przyszłej zabawy i ozwała się, patrząc z ukosa na pryncypałkę:
– Trzeba przyznać, że ten
Snopiński coraz przystojniejszy.
– To prawda, i jak na szlachcica wcale jest roztropny – odpowiedziała niedbale
pani Karliczowa.
– I dowcipny – dorzuciła druga kompanionka.
– Braknie mu
tylko trzech rzeczy: aby miał piękniejsze nazwisko, posiadał znaczny fundusz i nie był ożenił się z tą gąską, a byłby…
– A byłby?
– Bardzo interesującym młodzieńcem, a
w potrzebie i dobrą partią – dokończyła ze śmiechem wdowa.
– A tak, jak jest, czymże jest? – spytała kompanionka.
Pani Karliczowa zrobiła minę kapryśno-żartobliwą i, przerzucając niedbale kartki albumu, rzekła:
–
Un joli garçon i sposobem jakiej takiej rozrywki śród nudów na wsi…
Aleksander, ani przeczuwając, że trzy panie w ten sposób rozmawiają o nim i decydują, wrócił do domu głęboko przejęty ważnością roli, jaką odegrywał u najbogatszej w okolicy obywatelki, i pełen miłych spostrzeżeń o zaszczytnym stanowisku towarzyskim, jakie zajmuje.
Zaraz po powitaniu powiedział
Wincuni, że za trzy dni pojadą oboje z wizytą do
pani Karliczowej.
Wincuni przykrą była myśl wejścia w bliższe stosunki ze światową panią. Dawniej, gdy nie znała jeszcze
Aleksandra, a potem, gdy go zaledwie znała, dochodziły jej uszu niepochlebne zdania różnych ludzi o
pani Karliczowej, z którymi mieszały się niekiedy żartobliwe napomknienia o jej sympatii, czy słabości, dla
młodego Snopińskiego i o jego częstym bywaniu w jej domu. Ani wtedy jednak, ani tym bardziej potem, w pierwszych miesiącach po ślubie, nie zastanawiała się nad znaczeniem tych żarcików, w których imię jej męża mieszało się
z nazwiskiem zalotnej wdowy. Ale odkąd
Aleksander począł znowu bywać często w
Piasecznej, a oczy
Wincuni poczęły szerzej patrzeć na świat i lepiej pojmować różne jego sprawy, poczuła rodzaj instynktowego wstrętu do
pani Karliczowej; jakieś niewyraźne przypuszczenia, podejrzenia przesuwały się po jej umyśle, a parę razy miała przebłysk
jasnego pojęcia, że próżna kobieta bawi się jej mężem i wciąga go w świat próżności i rozrywek, które go coraz bardziej odrywają od niej i od domu. Wszakże zwyciężyła siebie i pomyślała:
– Źle byłoby z mojej strony, żebym się zbyt często sprzeciwiała
Olesiowi, uczynię lepiej ofiarę z siebie, a dogodzę jemu.
Powiedziała więc z uśmiechem, że zgadza się na oddanie wizyty
pani Karliczowej, jeśli tym uczyni mężowi przyjemność.
Aleksander, któremu nie wiadomo dlaczego zdawało się, że
Wincunia silnie sprzeciwiać się będzie odwiedzeniu światowej pani, znajdując ją tak uległą i łagodną, uścisnął ją z zapałem i całe trzy dni następne nie wyjeżdżał wcale z domu. Wesoły był, śpiewał wiele przy fortepianie, bawił się małą
córeczką i nawet liczba pocałunków, którą obdarzał żonę, wzniosła się znowu w dniach tych z trzech do kilkunastu. Był to jeden błysk dawnych jego dla niej zapałów, niby chwilowe buchnięcie żywego światła w dogorywającej lampie. Błyski te miały jeszcze powtórzyć się nieraz, ale nie mogły utrwalić się w stały, jednostajny i spokojny płomień, bo do takiego w duszy
Aleksandra nie było stosownego materiału.
I
Wincunia odczuła ten odbłysk tak silnych niedawno, a tak prędko osłabłych uczuć, jakie ją wiązały z mężem; ożywiła się
i poweselała, nie uniosła się już wprawdzie nad ziemię, ale straciła na chwilę z oczu widniejący w dali brzeg ciemnej przepaści. Daremnie jednak w tych trzech dniach, jakby nowego połączenia z ukochanym, wyzywała go znowu do serdecznej a poważnej pogadanki, w której serce jej i myśl rozbudzona wywnętrzyć się pragnęły.
Aleksander nigdy nie był do niej usposobiony; śmiech, śpiew i pieszczota były jedynymi żywiołami, którymi mógł ją karmić w najlepszych nawet chwilach.
Gdy przyszedł dzień przeznaczony na wizytę,
Wincunia sprzecznych doświadczała uczuć. Instynktowa antypatia odpychała ją od kobiety, do której jechać miała, ale zarazem przychodziło jej na myśl, że pierwszy raz zobaczy dom należący do wielkiego świata. Myśl ta nie budziła w niej żadnej obawy, owszem, pewne zadowolenie i ciekawość. Szybko dojrzewający jej umysł zaczynał znajdować
przyjemność w czynieniu spostrzeżeń i uczuwać potrzebę poznawania coraz szerszych widnokręgów.
– Ciekawam też – myślała, ubierając się na wizytę – jak wygląda ten tak zwany świat wielki? co
w nim jest dobrego, a co złego? – I ani razu nie pomyślała o tym, jak się sama w tym nowym dla niej świecie wyda
, czy spodoba się lub nie osobom, które poznać miała
? Chęć błyśnięcia, świetnego pokazania się nie powstała w jej głowie, broniła ją od niej prostota, będąca wynikiem skromnego wychowania i ziarnem przesadzonym z duszy
Bolesława na grunt jej ducha.
Kierowana wrodzonym dobrym smakiem, ubrała się bardzo stosownie do okoliczności, tak stosownie, że
pani Karliczowa zdziwiła się, orzuciwszy wzrokiem jej ubiór. Spodziewała się, że ujrzy parafiankę ustrojoną w żywe i sprzeczne barwy, z jaką niekształtną kokardą na głowie; a zobaczyła ją w czarnej, bez zarzutu uszytej sukni, z leciuchną koronką, przykrywającą prześliczne, gustownie ułożone włosy. Tegoż samego zdziwienia doświadczała
piękna wdowa przez cały ciąg wizyty.
Wincunia weszła do pięknego, pysznie
przybranego pałacyku spokojna, bynajmniej nie onieśmielona zbytkiem, jaki się jej przedstawił, i przez cały czas odwiedzin nie traciła skromnej, ale pełnej godności pewności siebie. Więcej słuchała, niż mówiła
; widocznym było, że czyniła spostrzeżenia nad wszystkim
, co ją otaczało. Po herbacie
pani Karliczowa usiadła do fortepianu i grać zaczęła, a
Aleksander stanął naprzeciw i rozmawiał z nią półgłosem. Dźwięki instrumentu głuszyły rozmowę, ale wyrazy twarzy gospodyni domu i
młodego Snopińskiego były takie, że nagły rumieniec oblał czoło
Wincuni i w oczach błysnęła iskra obrazy. Doświadczyła bolesnego
olśnienia, po którym rozwidniło się nagle w jej myśli.
Pani Karliczowa ukazała się jej w postaci złego ducha, ciągnącego w przepaść jej męża. – Czyżby ona go kochała? – pomyślała
Wincunia, patrząc na czarne, ogniste oczy
wdowy, utkwione w twarzy
Aleksandra – nie, odpowiedziała sobie, ona niezdolna kochać; to próżna, niedobra kobieta.
W tej chwili zaskowyczał leżący na dywanie szpic bonoński, faworyt
pani Karliczowej;
Wincunia spojrzała na niego i pomyślała, że piękna pani bawi się zapewne jej mężem tak jak tym kudłatym zwierzątkiem. Ależ on? czyż nie czuje swej poniżającej roli? Dlaczego tak chętnie ją odgrywa? Czy przez istotny pociąg dla tej kobiety? nie, bo nieraz przecie słyszała, jak wymawiał o niej żartobliwe i niezbyt pochlebne słowa. Więc przez próżność, płochość, może szał chwilowy? Szał chwilowy! więc może i to, czego dla niej samej doświadczał, niczym więcej nie było? Jakiż więc jest rozum, jakie serce człowieka dającego się tak powodować wrażeniem chwili lub próżnością i nieczującego, że przez to poświęca godność osobistą? Tak rozważała i z głębokim upokorzeniem odczuła za człowieka, którego była żoną; pochyliła zarumienione czoło, a brzeg przepaści zbliżył się i oczy jej ducha z przestrachem utonęły w ciemnym otworze otchłani.
Para przy fortepianie prowadziła ciągle urywaną rozmowę, głuszoną dźwiękami muzyki, które kapryśnie i bezładnie wychodziły spod palców
pani Karliczowej. Dwie kompanionki szeptały z sobą po francusku. Mówiono potem o modach, nudach na wsi, o jakimś
projektowanym kuligu, o
Warszawie nareszcie i zagranicy.
Wincunia rzadko się odzywała; za to
Aleksander był bardzo mowny, dowcipny, ożywiony, co chwila znajdował zręczność powiedzenia komplementu
której z kompanionek, a na
panią Karliczową rzucał niekiedy przelotne, ale znaczące spojrzenia. Jedno z tych spojrzeń spostrzegła
Wincunia, dojrzała także wzrok, jakim odpowiadały na nie czarne, ogniste oczy wdowy, i uchylił się przed nią rożek zasłony, zakrywającej nieznane jej dotąd, ciemne jakieś, grzeszne, przepaściste światy.
Zbladła.
Kiedy młodzi Snopińscy opuścili
Piasecznę, pani
Karliczowa i dwie jej kompanionki spojrzały na siebie w milczeniu. Dziwiły się, bo otrzymały już owę
wywołaną dla rozrywki wizytę parafianki i – nie miały z czego śmiać się.
Aleksander w drodze rzekł do
żony:
– Trzeba koniecznie, moja droga, abyś uczyła się mówić po francusku.
– Dlaczego,
Olesiu? – spytała.
– Bo spodziewam się, że teraz często będziesz bywała u
pani Karliczowej, a tam, gdy zbierze się liczniejsze towarzystwo, zawsze prawie mówią po francusku.
Wincunia milczała przez chwilę, potem rzekła:
– Jeśliby ci to nie sprawiło wielkiej przykrości,
kochany Olesiu, rada bym już nigdy nie być w
Piasecznej.
– Dziwna z ciebie kobieta! – zawołał
Aleksander – nie podoba ci się wszystko, co piękne i gustowne, i nie masz żadnej ambicji pokazania się w towarzystwie nie gorzej od innych!
– Że w domu
pani Karliczowej wszystko jest urządzone z wielkim gustem, temu nie przeczę; ale żeby ten wielki świat, na który dziś po raz pierwszy spojrzałam, był tak piękny i miły, jak mi mówiłeś, nie znajduję – łagodnie odpowiedziała
Wincunia.
– I cóż ci się w nim tak nie podobało? – zapytał z przekąsem
mąż.
– Wiele rzeczy, a przede wszystkim brak prostoty.
– Ach, cóż za sielankowe gusta i pojęcia! prawdziwie stworzona jesteś tylko do otwierania813 śpiżarni i karmienia gąsek! – zawołał
Aleksander. – Dziwnie niedobrana z nas para, moja
Wincuniu! – dodał i, owinąwszy się w futro, umilkł. I milczeli oboje; czy dlatego, że wkoło nich powstał szum wiatru głuszący? Czy że w piersi ich zapanował niesmak i niechęć, a nie przyszła jeszcze chwila, w której wypowiadać je sobie mieli wzajemnie?
Wtedy to
Aleksander, w przejeździe koło oberży
Szlomy, zajrzał na salę i ugrzązł między hulającymi tam towarzyszami; wtedy to
Wincunia po raz pierwszy od rozstania się z
Bolesławem spotkała go
W retrospektywie narracyjnej zwraca uwagę fakt, że w prezentowanej wcześniej (rozdział W zamieć zimową) rozmowie bohaterów Wincenta „zapomniała” podziękować Bolesławowi za otrzymane wcześniej książki; szczegół ten być może umknął uwadze autorki., a oddana znowu na parę godzin jego męskiej troskliwej opiece, w odgłosach burzy zimowej dosłyszała jęki tych, którzy opłakują utratę ziemskiego szczęścia.