III. Portret
Kim była
pani Karliczowa?
Przez urodzenie, znaczny majątek i powaby zewnętrzne zajmowała ona w społeczności miejsce widzialne, a zatem wpływowe.
Nie można było powiedzieć o niej, aby była złą w pospolitym znaczeniu tego wyrazu, bo bezpośrednio i wyraźnie nie szkodziła nikomu, a często miewała dobre, nawet szlachetne popędy. Ci, którzy z bliska ją znali, mogli wymienić wiele dobrych uczynków, jakie dopełniła w swym życiu: niejednę rodzinę podźwignęła z nędzy, niejednę sierotę
wychowała swym kosztem, niejednemu żebrakowi rzuciła garść pieniędzy. Domownicy jej nie uskarżali się też na nią, była dla nich hojną i delikatną w obejściu się; a choć kapryśna i samowolna, gdy kto potrafił dogodzić jej, umiał a odwdzięczyć się i datkiem, i przychylnym słowem. Lubo pochodziła ze znakomitej rodziny, nie posiadała wcale dumy rodowej. Nie zmusiłaby siebie do uprzejmego uśmiechu choćby dla jakiego monarchy, jeśliby się jej nie podobał; a gdy w kim zasmakowała, dla jakich bądź przyczyn, to już nie zważała nigdy na to, z jakiej klasy społecznej pochodził.
Nie była więc złą.
A była także pobożną, bardzo pobożną.
W pokoju jej stał klęcznik bogato rzeźbiony, a nad nim wisiał obraz święty, znakomitego pęzla, ustrojony
w krepy, kwiaty i srebrne ozdoby. Na ręku często nosiła różaniec agatowy z wielkim, złotym krzyżem, święcone szkaplerze nie opuszczały nigdy jej szyi, – nawet
gdy na bal jechała, wkładała je za stanik wygorsowanej sukni. Gdy mieszkała w mieście, wybierała sobie spowiednika spomiędzy pokornej, a płomienistej braci zakonnej
Nie wiadomo, czy chodzi o formację duchową indywidualnych braci, czy o konkretny zakon; parafie zakonne na tzw. ziemiach zabranych odgrywały istotną rolę; w diecezji wileńskiej, do której należała Grodzieńszczyzna, dominowały słynące z pracy kaznodziejskiej ośrodki dominikanów, bernardynów i franciszkanów konwentualnych (w Panu Grabie pojawia się krytyczny portret przełożonego dominikańskiego klasztoru, prawdopodobnie z Mińska: „obdarzony tą gorącą, namiętną wymową właściwą zakonnikom, a uderzającą wyobraźnią słuchaczy potęgą ekstatycznych wyrażeń i obrazowością w przedstawieniu niebieskich rozkoszy i piekielnych męczarni”; E. Orzeszkowa, Pan Graba, oprac., wstęp, nota edyt. i komentarze A. Bąbel, A. Grabowska-Kuniczuk, red. A.P. Lesiakowski, [w:] taż, Dzieła zebrane, red. I. Wiśniewska, P. Bordzoł, A.P. Lesiakowski, t. 4, wol. 2, Warszawa 202X, s. XXX). Jednak do 1843 r. władze carskie skasowały większość zakonów i ich parafii, w samej guberni grodzieńskiej już po 1832 r. zniknęło ich ok. 70 (w Grodnie w latach 1832–1853 zlikwidowano dominikanów, bonifratrów, karmelitów bosych i bernardynów) – w latach pięćdziesiątych pani Karliczowa mogła korzystać z posługi duszpasterskiej grodzieńskich franciszkanów (konwentualnych), których parafia jako tzw. etatowa przetrwała zabory. Zob. Encyklopedia katolicka, t. 6, red. J. Walkusz i in., Lublin 1993, s. 167–168; t. 8, red. A. Szostek i in., Lublin 2000, s. 811; M. Miławicki, Dominikanie na kresach wschodnich Rzeczypospolitej Obojga Narodów (teren dzisiejszej Białorusi), „Folia Historica Cracoviensia” 2014, t. 20; M. Radwan, Zakony męskie na ziemiach zabranych w XIX wieku, Lublin 2004, s. 15, 17, 19, 23–24, 30, 33, 60, 109. i co tydzień klękała przed trybunałem pokuty; na wsi miała kapelana, który codziennie mszę odprawiał w ogrodowej kaplicy. To nabożeństwo jej było zupełnie szczere, nawet gorące; ale miało w sobie coś pierwotnego, coś właściwego tylko południowym ludom. Wierzyła w piekło ze wszystkimi jego męczarniami, szatanami i kotłami wrzącej smoły, a niebo przedstawiało się jej wyobraźni bardzo podobne do tego, jakie wyśnił i wyznawcom swym przepowiedział
MahometTo stereotypowa i powierzchowna wizja muzułmańskiego nieba; w istocie Koran i hadisy (opowieści o Mahomecie i interpretacje jego nauk) mówią raczej o satysfakcji duchowej, jaka stanie się udziałem zbawionych w rajskim Ogrodzie Szczęśliwości – osiągną tam m.in. spokój ducha, rozkosz sprawiedliwych, możliwość ciągłego doskonalenia się oraz uczestnictwo w Boskiej chwale: „Najistotniejszym elementem duchowej szczęśliwości doskonałej ma być widzenie Boga” (A.J. Sarwa, Rzeczy ostateczne człowieka i świata. Eschatologia islamu, Łódź 2003, s. 105; zob. też s. 83, 100–111, 113). Oprócz tego w Koranie, który podkreśla tajemniczość tego bytowania („Żadna dusza nie zna błogosławieństw i rozkoszy, które są zachowywane przed nią w tajemnicy”; cyt. za: tamże, s. 109), jest też mowa o wiecznym zdrowiu ciała, spełnianiu wszelkich życzeń i nagrodzie w postaci hurys („Będą tam hurysy o wielkich oczach, / podobne do perły ukrytej / – w nagrodę za to, co czynili”; cyt. za: tamże, s. 106) – przy czym te ostatnie, podobnie jak inne dobra rajskie (pokarmy i napoje), bywają rozumiane nie tylko dosłownie, lecz także jako „piękna przenośnia” (tamże, s. 112). Oczywiście bohaterce powieści i w ogóle ówczesnej mentalności nie mogły być znane inne skojarzenia niż stereotypowe (skądinąd obecne jeszcze u Kopalińskiego, gdzie „raj Mahometa” to „ogród z czarnookimi hurysami, dostępny wyłącznie dla mężczyzn” – Słownik mitów i tradycji kultury, s. 638), tym bardziej że potrzeby mistyczne pani Karliczowej zaspokajała dogmatyka chrześcijańska. Fragment ten i cały kontekst narracji służą podkreśleniu zmysłowości bohaterki, kobiety o południowym, namiętnym temperamencie, najwyraźniej oczekującej w niebie rozkoszy erotycznych. Pomimo że chodzi o krytyczny, ironiczny obraz postaci (jej religijności równie naiwnej w kwestii piekielnej smoły, jak zmysłowego raju), autorką „zmanipulowanej” wersji islamu jest także sama Orzeszkowa, ponieważ narracja wydaje się akceptować powierzchowną wizję eschatologii muzułmańskiej.. Ekstatycznie wielbiła
Matkę Bożą i niektórych świętych, ale modląc się do nich, potrzebowała koniecznie widzieć malowane ich twarze; gdy nie miała przed sobą obrazu, modlić się nie mogła. Zasadniczej treści nauki Chrystusowej nie znała i nie zastanawiała się
nad nią nigdy; ale unosiły ją w zachwyt formy, obrzędy, blaski lamp palących się u ołtarzy, dymy kadzideł, błyszczące baldachimy i stroje celebrantów. Gdy na wielkich uroczystościach kościelnych znajdowała się śród tego wszystkiego, zazdrościła chińskim kobietom, które mają prawo własnoręcznie palić złocone papierki przed swymi bożyszczami, nie mogąc zaś uczynić tego, kupowała girlandy z róż i oferty ze złota i srebra i zawieszała nimi ołtarze.
Rzym był dla niej ideałem i świętym miastem, księgą ulubioną płomieniste i ekstatyczne pismo
Świętej Teresy, kaznodziejami uwielbionymi kapłani włoscy.
Z nabożeństwa podobna do południowych kobiet, i inne cechy posiadała raczej hiszpańskie lub włoskie niż rodzinne. Toteż namiętnie kochała trzy punkta świata:
Rzym,
Paryż i
Hiszpanią. Kochała
Rzym, bo tam dusza jej zapalała się u ogni płonących w
Bazylice w chwilach wielkich obchodów i rozpływała się w kłębach wonnych
kadzideł;
Paryż, bo tam był szał światowy, szmer uwielbień, wir zabaw odurzający;
Hiszpanią,
bo tam było gorąco, gorąco… namiętność wiała od gajów pomarańczowych, paliła się w płomienistym szafirze nieba i w śniadych twarzach czarnookich hidalgów…
Najulubieńszą dla niej epoką dziejową, nad którą najczęściej rozmyślała, o której najlepiej lubiła czytać, były wieki średnie. Wcale nie pojmowała ich filozoficzno-dziejowego znaczenia, znała tylko fakta i awantury średniowieczne, a te ją zachwycały. Wpółdzicy baroni
, odziani w stal od stóp do głowy, żyjący w zamkach sterczących wysoko po skałach, wypadający na publiczne drogi dla porwania podróżujących piękności, w oczach jej byli bohaterami pełnymi uroku. Miała też pociąg do błędnych rycerzy, którzy przebywali
Europę wszerz i wzdłuż z plastrem na oku albo z łańcuchem skuwającym lewą rękę z prawą nogą, aby tym sposobem dać dowód miłości damom serc swoich. Za największego w dziejach człowieka uważała papieża
HildebrandaWymienione wcześniej realia (raczej „awantury” niż „fakta”) to charakterystyczny dla pozytywizmu, stereotypowy i postromantycznie zdeformowany obraz wieków średnich., a w gabinecie jej wisiał wielkich rozmiarów obraz przedstawiający go trzymającego stopę na karku pochylonego przed nim w pokucie i upokorzeniu cesarza
Niemiec.
W podręcznej bibliotece
pani Karliczowej pisma
św. TeresyPisma św. Teresy z Ávili korespondują ze skłonną do egzaltacji religijnością pani Karliczowej. Bohaterka Orzeszkowej mogła je czytać w oryginale lub po francusku, ale istniały też siedemnastowieczne przekłady polskie (np. Księgi Duchowne Świętej Matki Teresy od Pana Jezusa, przekł. S. Nuceryn, Kraków 1664–1665), a w XIX w. ukazały się m.in. – znane może pisarce z edukacji na pensji klasztornej – Wyjątki z dzieł pobożnych przepolszczonych przez Eleonorę z Paprockich Szemiothowę na chwałę Boga i dobro bliźnich (Warszawa 1856), zawierające fragmenty pism św. Teresy.
leżały obok
Tajemnic ParyżaSłynna, bardzo wówczas popularna przygodowo-sensacyjno-obyczajowa powieść Eugène’a Sue (Les mystères de Paris, 1842–1843; przekł. pol. 1844), którą zaczytywała się także Orzeszkowa we wczesnej młodości (zob. Kalendarium 1, s. 48). Pisarka nie ceniła jednak twórczości Sue, która zwykle towarzyszy negatywnym bohaterom – wcześniej Aleksandrowi, teraz Karliczowej (zob. A. Kuniczuk-Trzcinowicz, A. Narolska, „Siła kojąca” czy „narkotyk drażniący”? Prus i Orzeszkowa wobec pisarstwa Eugeniusza Sue, „Zeszyty Naukowe Uniwersytetu Zielonogórskiego. Seria Scripta Humana” 2014, t. 3: Eugeniusz Sue. Życie – twórczość – recepcja, red. D. Kulczycka, A. Narolska, s. 247–251, 257–258, 262),
Historia papieżówWłaśc. Historia popularna papieżów. Chodzi prawdopodobnie o wielotomową i często wydawaną w latach sześćdziesiątych XIX w. Histoire populaire des papes, której autorem był Joseph Chantrel (1818–1884). Polski przekład pierwszego tomu: Historia popularna papieżów, t. 1: Święty Piotr i czasy apostolskie, Poznań 1863. i epizody z dziejów inkwizycji znajdowały się tuż obok ubranych w formę powieści sprawozdań kryminalnej procedury i posępnych pamiętników trucicielek.
Przykłady popularnego piśmiennictwa nie zawsze wysokiego lotu; świadczą one – podobnie jak pozycje wcześniejsze – o zapotrzebowaniu pani Karliczowej na lekturę pobudzającą wyobraźnię oraz dostarczające silnych wrażeń „dreszczowce”. Najpewniej znajdowały się wśród nich popularne „pitawale”, dostępne zarówno w wersji francuskiej (F.G. de Pitaval, Causes célèbres et intéressantes avec les jugemens qui les ont décidées, prwdr. 1734), jak polskiej (L. Tripplin, Tajemnice społeczeństwa wykryte w sprawach kryminalnych krajowych i zagranicznych, Wrocław 1852). Nonszalanckie przemieszanie materii poważnej z rozrywkową, wskazujące na pewien brak równowagi i nieumiejętne podejście do dorobku kultury, to być może autoironiczne echo lektur samej Orzeszkowej z okresu intensywnej autoedukacji na początku lat sześćdziesiątych: „Czego ja wówczas nie czytałam! Starych pisarzy polskich […], klasyków i encyklopedystów francuskich, […] poezje, powieści, podróże […]. Że mi się to wszystko nie obróciło w chaos nierozwikłany – to cud” (E. Orzeszkowa, O sobie…, s. 107–108).
Oprócz zapasu wiedzy, jaki
piękna kobieta zebrała z podobnej literatury, mówiła ona jeszcze płynnie czterema obcymi językami, tylko zamiast po angielsku w podróżach swych nauczyła się mówić po hiszpańsku, bo ile kochała
namiętnych i fanatycznych Hiszpanów, o tyle antypatyczni jej byli
zimni i racjonalni Anglicy.
Grała na fortepianie umiejętnie i oryginalnie; oryginalnie zaś
przede wszystkim, bo gra jej była dziwnie ruchoma, kapryśna. Każdy utwór muzyczny zmieniał pod jej palcami pierwotny swój charakter, a nabierał jej właściwego: smutna tęsknota
Szopena stawała się burzliwą i rozpłakaną namiętnością; słodkie barkarole
Mendelssohna wrzały spienionymi falami jęczących, palących, rozhukanych
tonów. Te same cechy miał śpiew
pani Karliczowej, te same też miał jej rysunek, bo
rysowała z wprawą i znajomością sztuki, ale spod ołówka jej wychodziły dziwne jakieś postacie i twarze, to piękne jak anioły
i najwznioślejsze ideały, to poczwarne, straszne, wykrzywione, a zawsze fantastyczne, rozigrane, w kapryśnych narysowane liniach.
W całej więc wiedzy jej, jak i w nabożeństwie, czuć było rozhukaną bez hamulca wyobraźnią, gorącą fantazją, która pragnęła i szukała ideału, ale znalazłszy, wnet go ściągała na ziemię, uzmysłowiała, owiewała ziemskimi płomieniami i z bóstwa tworzyła bożyszcze, z idei namiętność.
To były strony
pani Karliczowej widzialne, otwarte, z którymi nie kryła się bynajmniej, które
, przeciwnie, okazywała otwarcie, bez obłudy, ze szczerym i nieposkromionym popędem objawienia tego, co czuła i jak myślała.
Ale poza tym zaczynały się tajemnicze głębie jej istoty, cienie, śród których trudno byłoby oku śmiertelnika rozejrzeć się wyraźnie.
Raz w życiu kochała; była zakochana tysiąc razy.
Pierwsza miłość jej była prawdziwa i szlachetna, ale nieszczęśliwa i zdradzona; po niej nastąpiły już tylko miłostki. Było ich także mnóstwo, jak latem motylów na łące
Być może nieskorygowana literówka; logiczna wersja powinna brzmieć: „Było ich takie mnóstwo jak latem motylów na łące”.. Przychodziły pojedyńczo
, ale czasem też przychodziły po dwie, trzy i kilka razem; jedne z nich były silniejsze, inne słabsze, a wszystkie miały trwałość motylowego życia i cała różnica, jaka zachodziła między nimi, była taka, jaka zachodzi między motylem podzwrotnikowym o skrzydłach z purpury i lazuru a północnym bratem jego bladożółtym lub niebieskim.
Bardzo młodo wydana za mąż, młodo owdowiała, niezależna, bogata
pani Karliczowa miała w życiu swym parę bardzo groźnych romantycznych awantur, w których dobra sława jej znaczny szwank poniosła i zachwiała się społeczna pozycja. Ludzie mówili, że piękna wdowa uniesiona wtedy była miłością
, a w istocie uczucia jej w owych porach były niczym więcej jak owymi podzwrotnikowymi motylami o purpurowych skrzydłach.
Jak daleko w tych licznych miłostkach zachodziła
piękna kobieta? Czy śród nich były dla niej inne granice niż
chwilowej zachcianki, szału, popędu? Nikt nie wiedział z pewnością i wszystko, co ludzie o tym mówili, było tylko domniemaniem, w którym mogła być tak prawda, jak i obmowa.
Było to już samo najgłębsze dno jej istoty, świat tajemniczych cieniów, któremu nie przyświecała żadna lampa jasności Bożej, ale po którego przepaścistych głębiach bezwiednie błąkały się instynkta
, niekierowane rozumem, szalały porywy, niehamowane wolą, kapryśne uniesienia zapalały się jak ogniki cmentarza, latały, syczały, uderzały się o siebie, gasiły się wzajemnie i znowu powstawały. Ona ogników tych nie rachowała nigdy, nie zapalała ich dobrowolnie i nie gasiła ich wolą
. Zapalały się? dobrze! gasły? znowu dobrze! gdy znikały, nie miała ani jednej łzy do opłakania ich śmierci, tylko na ich miejscu po głębinach ducha poczynało włóczyć się widmo nudy. Rada więc była, gdy ze świeżego grobu spędził ją nowy ognik, a wtedy odbłysk jego pałał w jej czarnych źrenicach sinawym migocącym
płomykiem.
Oprócz tego
pani Karliczowa lubiła blask, gwar, uwielbienie. Dla otaczających mężczyzn była ona rodzajem opium, zmienionego w westchnienia i spojrzenia; jak wschodnie ziele odurzała sobą wszystkich, co się do niej zbliżali, odbierając samowiedzę i zdolność do rozwagi i zapełniając umysł uśpionych gorącymi marzeniami.
Suknie zajmowały ją niewiele, o tyle
tylko, o ile podnosiły jej powaby i pomagały w dziele podawania ludziom rozmarzającego opium. Ubierała się fantastycznie i oryginalnie, często w ciemne barwy, najczęściej czarno. Włosy miała olbrzymie, krucze i lubiła wplatać w nie perły lub korale, niekiedy zarzucała na głowę hiszpańskie
mantille z delikatnych koronek, które opływały jej postać falami jedwabnej pajęczyny.
Taką była
pani Karliczowa, taką uczyniło ją wychowanie, ludzie otaczający ją od dzieciństwa, zawód pierwszej miłości, blask świata, niezależność, bogactwo i z tym wszystkim łącząca się płomienistość fantazji. Na dnie jej istoty leżało pierwotnie wiele bogatych skarbów, złożonych tam ręką natury. Bogactwa te częścią rozproszyły się po krętych drogach, którymi postępowała
piękna kobieta, częścią leżały jeszcze w jej duszy, czekając, aż czar i okoliczności rozbudzą je i powołają do życia. Miałoż to nastąpić kiedy? Ci, którzy z bliska znali
panią Karliczową i całe jej położenie, przewidywali, że wkrótce ważne zmiany wstrząsną jej egzystencją, a zarazem całym może ustrojem moralnym. Bogactwo jej bardziej było pozorne niż rzeczywiste i tuż-tuż prysnąć mogło jak bańka mydlana, a pozostawić za sobą straszne, zupełne ubóstwo.
Piaseczna z przyległościami była tak odłużoną, że nie starczyła już od lat kilku na pobyt swej
dziedziczki w mieście, mianowicie na pobyt tam
pełen zbytku i blasku. Mieszkała więc na wsi, bo wolała, jak
Cezar„Wolałbym być pierwszym tutaj niż drugim w Rzymie” – tak Juliusz Cezar miał się wyrazić o niewielkim miasteczku alpejskim (zob. Plutarch, Powiedzenia królów i wodzów. Powiedzenia spartańskie, przekł., wstęp i objaśn. K. Jażdżewska, Warszawa 2006, s. 148).„Wolałbym być pierwszym tutaj niż drugim w Rzymie” – tak Juliusz Cezar miał się wyrazić o niewielkim miasteczku alpejskim (zob. Plutarch, Powiedzenia królów i wodzów. Powiedzenia spartańskie, przekł., wstęp i objaśn. K. Jażdżewska, Warszawa 2006, s. 148)., pierwszą być między ostatnimi niż ostatnią między pierwszymi. Na bilans dochodów swych i rozchodów nigdy nie zwracała bacznego spojrzenia, tak była pewną od dzieciństwa, że jest bogatą i że nigdy nią być nie przestanie, iż wszelkie inne przypuszczenie i na myśl jej nie przychodziło.
Osiadła na wsi i wywierała wkoło najgorszy, a dość szeroki wpływ. Spokrewniona i zestosunkowana z mnóstwem zacnych rodzin krajowych, przyjmowała w
Piasecznej gości przybywających z daleka, a na całej przestrzeni, na której rozciągały się jej znajomości, atmosfera została przepełniona atomami opium, rozchodzącymi się od
jej osoby. Opium to odurzało i zaćmiewało umysły, a zbytek, jaki panował w jej duszy, przelewał w nie próżność i zamiłowanie w blasku.
Odkąd zamieszkała w
Piasecznej, opowiadano o kilku młodych ludziach, wprzód czynnych
i rządnych, którzy porzucili pracę i zrujnowali się na zbytki i elegancją
; o dwóch czy trzech studentach uniwersytetu, którzy, przybywszy na wakacje do domów i zapoznawszy się z
panią Karliczową, nie wrócili już do nauk, aby móc widywać ją i składać jej hołdy; o wielu młodych kobietach, które, skromne i umiarkowane w życiu dawniej, poczęły ją naśladować w strojach, zbytku i układzie.
Aleksandra Snopińskiego zobaczyła
pani Karliczowa po raz pierwszy, gdy miał lat dziewiętnaście
. Uderzona zapewne sympatyczną powierzchownością
młodzieńca, zaprosiła go do siebie. Odtąd dom jej stał się dla niego szkołą. Szkołą, w której się uczył – czego?
elegancji, zwyczajów i obejścia się wielkiego świata, dowcipu, pańskich gustów, zamiłowania w blasku, próżniactwa, wzajemnego odurzenia się mężczyzny i kobiety, niby za pomocą opium.
Pani Karliczowa bawiła się nim jak dzieckiem, uczyła go chodzić, siedzieć, kłaniać się, śpiewać, mówić po francusku, mustrowała go, gderała i na przeprosiny podawała do pocałunku białą rękę, błyszczącą brylantowym pierścionkiem.
Czasem zdejmowała z siebie i zarzucała mu na głowę swoję koronkową
mantillę, czasem zawiązywała oczy wonną batystową chusteczką i kazała z sobą i z dwiema bawiącymi u niej pannami
grać w ślepą babkę. Był on przez czas jakiś najczęstszym i najpoufalszym jej gościem;
piękna wdowa bawiła się nim jak ładnym i roztropnym dzieciakiem, bawiły się nim i jej kompanionki, a żadnej z nich nie przyszło ani do myśli, jak ta zabawa szkodliwą być mogła
temu, kto był jej przedmiotem.
Aleksander zaś rozpływał się w zaszczytach, jakimi być mienił łaski
bogatej i pięknej sąsiadki, i coraz bardziej chłonął w duszę zamiłowanie blasku i próżniactwa panującego w jej domu.
Gdy tak na lśniących parkietach
Piasecznej Aleksander został już dostatecznie wyedukowany i wytresowany, gdy umiał już zgrabnie chodzić, siadać i kłaniać się, gustownie ubierać się, gdy cała osoba jego manierem i ubiorem wybitnym odróżniła się od szlacheckiego tła, którym był otoczony, a zbliżyła się do kolorytu wielkoświatowego, gdy jeszcze oprócz tego przepędził był parę miesięcy w
Warszawie i przybył do
Piasecznej, aby opowiadać wrażenia podróży i stolicy;
pani Karliczowa, patrząc na niego, pomyślała: jaki z niego
śliczny mężczyzna! błędny ognik rozpalił się w jej wyobraźni, z wyobraźni przeszedł do serca i przejrzał przez oczy.
Ale właśnie wtedy, gdy ognik ten zapalił się w sercu
pani Karliczowej na intencją
Aleksandra, on poznał
Wincunię i ożenił się z nią.
Po ożenieniu się rok cały nie był w
Piasecznej.
Przez ten czas u
pani Karliczowej paliły się i gasły inne ogniki, ale przyszła chwila, w której żaden nie płonął i po grobach gospodarowała nuda.
Wtedy to, pewnego wiosennego poranku,
pani Karliczowa spotkała
Aleksandra na cmentarzu kościelnym, zaczęła z nim rozmowę, wpatrzyła się w jego twarz swymi wielkimi, czarnymi oczyma
i zaprosiła go do siebie.
Aleksander pojechał do
Piasecznej i… od dnia tego coraz częściej tam bywał.