I.
W zamieć zimową
Wieczór był zimowy i ciemny. Mróz tęgi, śnieg
szerokim białym rozłogiem przykrywał ziemię i drobną mgłą sypał z góry, wicher
gwałtowny szalał po polach.
Drogą do
miasteczka X. wiodącą jechały zgrabne sanie, zaprzężone czterema końmi w lejce
, mimo przeszkód ze śniegu i wichru posuwały się dość szybko, bo konie były rosłe i dzikie; do dyszla przywiązany dzwoneczek smętnym dźwiękiem odzywał się niekiedy, ale najczęściej nie słychać go było śród odgłosów zimowej burzy.
Na saniach siedziało dwoje ludzi: –
mężczyzna, otulony niedźwiedzią szubą, i
kobieta, otulona lisią salopą, w chustce i kapturze. Nic nie mówili do siebie, bo też i trudno było mówić, podróżując w taką porę; usta zziębnięte z trudnością by się otwierały, a śród huku wichrów głos ludzki musiałby prawie niedosłyszalnym zostać.
Raz tylko, gdy sanie, wjechawszy jedną stroną płozów na zaspę śniegową, przechyliły się i groziły wywrotem,
kobieta krzyknęła z przestrachu,
mężczyzna zwrócił się ku niej, o ile mu na to pozwalał ogromny kołnierz futrzany, i wyrzekł:
– Czegoż
się obawiasz?
W głosie jego nie było bynajmniej czułości ani troskliwości, owszem, pewna niecierpliwość.
Kobieta nie odpowiedziała.
Sanie przechyliły się jeszcze kilka razy, grożąc wywrotem, konie zaczęły płoszyć się i zbaczać z drogi.
Kobieta milczała.
Nagle konie lejcowe
stanęły dęba, dyszlowe rzuciły się w bok i pociągnęły za sobą sanie, które omal się nie wywróciły.
–
Pawełek! po jakiemu to wieziesz? – krzyknął
mężczyzna.
Furman wstrząsnął się, jak obudzony z drzemki, poskromił konie lejcami i sanie posunęły się równiej. Ujechali z wiorstę.
Kobieta pochyliła się ku
mężczyznie, o ile jej na to pozwalał kaptur i chustka, i rzekła:
–
Olesiu! zdaje mi się, że
Pawełek nie jest trzeźwy.
– Przywidzenie! – odpowiedział krótko
mężczyzna i otulił się lepiej futrem.
– Czy zimno ci,
Olesiu? – zapytała troskliwie
Kobieta. –
mężczyzna nic nie odpowiedział
.Jechali znowu w milczeniu z pół wiorsty, aż spomiędzy mgły śniegowej poczęły błyskać zrazu oddalone, potem coraz bliższe światełka.
– Chwała Bogu! – zawołała
Kobieta. – Widać już
X., już tylko milę będziemy mieli do domu!
– Ruszaj żywiej, a staniesz przed
oberżą Szlomy, aby konie wytchnęły – rzekł do
furmana mężczyzna. Sanie wjechały w ostawioną małymi domkami ulicę miasteczka i po chwili stanęły przed wrotami
oberży. Tu zaciszniej było trochę: obszerna
budowa zasłaniała z jednej strony od wiatru, z przodu jednak szalał on swobodnie po pustym placu i, lecąc nad dachami małych domków, sypał z góry gęstą i ostrą kurzawą śniegu.
mężczyzna odezwał się do
furmana:
– Zejdź z kozła i obejrz lejcowe konie
; zdaje mi się, że coś się zepsuło w uprzęży.
Furman usłuchał rozkazu i, opuściwszy swe miejsce, niepewnymi krokami zaszedł przed konie.
Mężczyzna podniósł głowę i spojrzał na okna facjatki. Oświetlone one były i chwilami, gdy wiatr przycichał, wychodził przez nie na zewnątrz niewyraźny gwar głosów.
mężczyzna wysiadł z sani i rzekł do swej towarzyszki:
– Mam interes do
Szlomy i muszę zobaczyć się z nim przy sposobności. Poczekaj tu na mnie chwilę, najdalej za dziesięć minut wrócę, a tymczasem konie wytchną. – Rzekłszy to, zniknął we wrotach oberży.
Kobieta została na saniach. Wiatr dął ciągle od pustego placu i zasypywał ją śniegiem;
furman stał przed końmi i odzywał się do nich ochrypłym głosem, a niekiedy uderzał się z całej siły rękoma
o piersi dla rozgrzania zziębniętych członków.
Minęło dziesięć minut, minął kwadrans, a
mężczyzna nie wracał z oberży. Chwilami ucichał wiatr, rozstępował się przed oczyma
siedzącej na saniach
kobiety tuman śniegowy i z dala, z drugiego końca placu, występowała na tle białego powietrza szara wieża kościoła; w tych samych chwilach widniej jaśniały oświetlone okna facjatki i zza szyb, zaprószonych śniegiem, widać było cienie wielu poruszających się tam postaci.
We wrotach oberży skrzypnęły po śniegu stąpania.
Kobieta z widocznym zadowoleniem zwróciła ku nim głowę, ale zamiast
mężczyzny w niedźwiedziej szubie ukazała się
kobieta, z chustką narzuconą na głowę, i do sań podeszła.
– Dobry wieczór pani! – ozwała się z żydowskim akcentem.
– Dobry wieczór
pani Szlomowej! – odparła kobieta.
– Ny, czego pani tu siedzi na takim wietrze i zimnie? czemu pani do oberży nie wejdzie?
– Dziękuję,
pani Szlomowo!
mój mąż poszedł tylko na chwilę dla ułatwienia interesu ze
Szlomą, zaraz wróci i pojedziemy do domu.
– Ny! – zawołała
Żydówka –
Szlomy w domu nie ma, niedawno pojechał do
Wilna woły sprzedawać.
Pani mąż poszedł na salę; tam obchodzą urodziny pana
Franusia Siankowskiego.
– To wszystko jedno,
moja Szlomowo, w każdym razie
mąż mój zaraz wróci i pojedziemy; nie chcę więc na kilka minut schodzić z sań i rozbierać się.
– A jak on tam długo zabawi? – ozwała się jeszcze
Żydówka.
– To być nie może; przecie zostawił mię tutaj i nie zechce, abym długo czekała.
Gdyby nie tuman śniegowy i zmrok nocny, można by dostrzec na ustach
Żydówki dziwny uśmiech, wywołany tymi słowami
kobiety, a w którym łączyło się szyderstwo z rodzajem politowania.
– Ny, jak pani chce – rzekła – dobranoc pani, nie mogę dłużej zostać, tu tak zimno.
– Dobranoc,
pani Szlomowo.
Stąpania
Żydówki poskrzypiały po śniegu, łącząc się z postękiwaniem na zimno, i skulona od chłodu postać jej zniknęła we wrotach.
I znowu wkoło sań, na których siedziała
Kobieta, szalały wichry, szumiąc i jęcząc u węgłów oberży; śnieg ostrym pyłem w twarz ją uderzał, a gdy, zawirowawszy kilka razy w powietrzu, opadał na ziemię, ukazywała się w dali szara wieża kościoła i kilka zamglonych światełek błyskało z oddalonych domówstw
.
Znowu minął kwadrans, a towarzysz kobiety siedzącej na saniach nie wracał.
Nagle za saniami, daleko, zabrzmiał dzwoneczek, z jakim po śniegiem pokrytych obszarach litewskich zwykle zimą jeżdżą
podróżni.
Konie lejcowe
poruszyły głowami a zarazem dzwonkiem, który jękliwym echem odpowiedział tamtemu, dalekiemu, lecącemu od pól otaczających
miasteczko. Daleki dzwonek stawał się coraz bliższym, wiatr dźwięki jego coraz wyraźniej przynosił pod
oberżę, w końcu słychać już było i skrzypienie płozów po śniegu, aż za saniami, na których siedziała
kobieta, stanęły sanie założone dwoma dzielnymi końmi. Z nich raźno wyskoczył
mężczyzna w zgrabnym obcisłym futrze, w barankowej czapce i rzekł do swego
furmana:
– Trzeba nam trochę rozgrzać się w
oberży,
Adasiu; objedź te sanie
, które tu stoją, i wjedź we wrota, postoim tu z pół godziny, a potem ruszym do domu.
Zmierzał ku
oberży, ale zwrócił się raz jeszcze do
furmana i zawołał:
– Ostrożnie tylko okrążaj te sanie, abyś nie nastraszył koni lejcowych
albo nie zaczepił ich płozami. – Potem spojrzał mimochodem na siedzącą na saniach
kobietę i, skinąwszy głową jakby w znak podziwienia, wszedł do
oberży. Za nim wjechały we wrota jego sanie.
Kobieta na dźwięk głosu przybyłego żywo podniosła głowę, ale żywiej jeszcze ją spuściła i ukryła twarz w futrzanym zarękawku.
Tymczasem przybyły, przebywszy sień, usłaną śmieciem i słabo oświetloną palącą się w latarni łojówką, wszedł do pierwszej izby w oberży. Ławy i stoły otaczały ją pod ścianami, wielki ogień palił się na równie wielkim kominie, osłoniętym u góry ceglanym daszkiem, wspartym na trzech drewnianych słupkach.
Przed ogniem stała
Szlomowa,
otyła i przysadzista Żydówka w ryżej peruce, nad którą sterczał czepiec z brudną żółtą kokardą, w wyszarzanej jedwabnej spodnicy
, mającej u dołu szeroki szlak z błota, i w brudnej wełnianej chustce, spod której wysuwało się kilka sznurków pereł, spiętych na przedzie
złotym, staroświecko wyrabianym w ażur fermoarem.
Płonące łuczywo, zatknięte u belki sufitu, czerwoną łuną oświetlało wschodki prowadzące na facjatkę; przez wpółotwarte drzwi do sąsiedniej izby widać było łojówkę, dopalającą się na stole w mosiężnym lichtarzu, i odzywał się szwargot miszurysa
Miszurys – miszures, myszures lub miszurys (jid.): ‘posługacz żydowski w zajezdnym domu’, ‘sługa’, ‘odźwierny’ (zob. Słownik warszawski 2, s. 1001; J. Pacuła, O kilku judaikach w polskim socjolekcie przestępczym, „Linguistica Copernicana” 2019, nr 16, s. 366)., rozmawiającego z kilku wrzaskliwymi
bachorami. Gdy skrzypnęły drzwi od sieni,
Szlomowa odwróciła twarz od ognia i wielce uprzejmy uśmiech rozjaśnił jej rumiane i zaokrąglone oblicze.
– Oto gość! – zawołała do wchodzącego
mężczyzny – ny, gość! Już my kopę lat nie widzieli
pana Topolskiego dobrodzieja w naszej
oberży.
– Dobry wieczór
pani Szlomowej – odpowiedział
Topolski, zdejmując futro. – Zziąbłem potężnie! bądź łaskawa i przyrządź co prędzej herbaty
, a tymczasem daj mi kieliszek starej wódki dla rozgrzania się, i
memu furmanowi także! – Zbliżył się do ognia, a
Szlomowa wołała na miszurysa, aby co prędzej nastawiał samowar. Sama zaś przysunęła gościowi krzesło przed ogień
, postawiła przed nim mały stoliczek i zaczęła szukać w szafce starej wódki.
– A skąd to
pan dobrodziej wraca? – spytała, brzęcząc szkłem w szafie.
– Z
powiatowego miasta,
pani Szlomowo; opłacałem tam podatki i załatwiałem inne majątkowe sprawy.
– Aj! Aj! to pan aż sześć mil ujechał w taki mróz!
– A w gorszą jeszcze zamieć! – dodał
Bolesław.
Szlomowa postawiła przed nim butelkę i kieliszek.
– Powiedz mi,
pani Szlomowo – mówił
Bolesław, nalewając trunek do kieliszka – co to za kobieta w taką okrutną niepogodę siedzi tam na saniach przed waszą oberżą?
Szlomowa dziwnie się uśmiechnęła.
– To
młoda pani Snopińska! – odrzekła.
Ręka
Bolesława, niosąca do ust kieliszek, zadrżała.
–
Pani Snopińska? z
Niemenki? – zapytał, jakby nie wierząc własnym uszom.
– Aha! – odparła twierdząco
Żydówka.
Bolesław postawił na stole nietknięty kieliszek. Milczał i spuścił oczy.
Szlomowa patrzyła na niego z wyrazem, w którym łączyła się życzliwość i ciekawość.
– Et – ozwała się po chwili – on sam siedzi u nas na sali już z pół godziny, a ona tam marźnie
na saniach biedaczka!
I pokiwała głową z politowaniem.
– Jak to! – zawołał
Bolesław –
mąż jej jest tutaj i pozwala na to, aby ona tak długo wystawioną była na taki chłód, wicher i zamieć!
Twarz jego, blada przed chwilą, zapałała.
– Ny! – ozwała się
Szlomowa – co pan chce? już on taki! Jak zobaczył światło w oknach
naszej sali, to i zaszedł
, a jak zaszedł, to i wyjść trudno!
Bolesław zaczął chodzić po izbie. W tej chwili nie wyglądał już na zziębniętego człowieka.
– Ależ to okropne! – mówił do siebie – tak obchodzić się z
żoną w półtora roku po ślubie, cóż to będzie dalej!
Szlomowa prowadziła za nim wzrokiem, w którym wyrażało się poczciwe współczucie, i dosłyszała ostatnie wyrazy
Bolesława.
– Ny – rzekła – co będzie dalej? ja panu powiem: źle będzie. Ten
pan Oleś to strasznie pusty człowiek! Z początku niby to dobrze było: wziął się
do gospodarstwa i zdawało się, że ustatkuje się, ale krótko było tego dobrego; już
z pół roku, jak znów zaczął bywać u nas
na sali, po dawnemu grać w bilard, a nawet już i w karty zaczyna. My ze
Szlomą niekontenci z tego, bo choć to dla nas zarobek, jak panowie bawią się
na sali, ale dość jest na to kawalerów i bogatszych panów niż
ten
pan Oleś. A żonatemu to już i wstyd, i grzech żonę porzucać i dom przy tym.
Panią Snopińską my znali od dziecka i złego jej nie życzym, ny, ale co my na to poradzim…
oberża dla wszystkich stoi… A czy on tylko tutaj bawi się… my, choć Żydzi, a wiemy o wszystkim. No, już i u
pani Karliczowej znów zaczął bywać, a dziś to i
żonkę do niej powiózł…
– Jak to? on znowu u
pani Karliczowej bywa? – zawołał
Bolesław, stając nagle
na środku izby.
– Coś więcej jak rok po ożenieniu się nie bywał – ciągnęła
Żydówka – ale w przeszłym miesiącu pierwszy raz pojechał, a potem prędko drugi raz…
Oczy
Bolesława zaiskrzyły się, zacisnął zęby i znowu szerokimi krokami chodził po izbie.
– Biedna! biedna! – mówił z cicha do siebie.
Zbliżył się do okna, chciał spojrzeć przez nie na stojące u wrót sanie, ale szyby zamarznięte były.
– Ona zaziębi się i zachoruje! – rzekł znowu do siebie i, nie odwracając twarzy, dodał głośno:
– Czemuż
pani Szlomowa nie poprosi
pani Snopińskiej, aby weszła tymczasem do karczmy?
– Prosiłam, ale nie chce; mówi
, że
mąż zaraz wróci i pojadą! On tam do północy będzie siedział i nie przypomni o
żonie.
Bolesław nie odwracał twarzy od szyb zamarzniętych; upłynęło parę minut, a wiatr na dworze zdawał się wzmagać, uderzał
o ściany karczmy i ciskał o okna ostrym śniegiem, który dźwięczał po szybach.
Szlomowa patrzyła na odwróconego od niej
Bolesława i kiwała głową z politowaniem; nagle wiatr zadął z hukiem podobnym do grzmotu i piskliwie a przeciągle zajęczał pod oknami.
Bolesław poniósł rękę do czoła.
– Nie, to nad siły moje! ja nie przeniosę, aby ona tam dłużej była! – zawołał, zapominając obecności
Szlomowej i, pochwyciwszy czapkę, bez futra wybiegł z izby.
Przed wrotami oberży sanie stały ciągle na jednym miejscu: konie parskały od wiatru dmuchającego im prosto w oczy,
furman tupał nogami, stojąc na przodzie,
Kobieta siedziała na saniach z twarzą ukrytą w zarękawku. Bardzo snadź
zatopiona była w myślach, bo nie słyszała kroków zbliżającego się
Bolesława.
–
Pani Wincento! – rzekł on, stając tuż przy saniach;
Wincunia drgnęła i twarz podniosła, z piersi jej wyrwał się słaby wykrzyk.
– Dobry wieczór pani! – rzekł
Topolski, a głos jego, wielkim może wysiłkiem woli, brzmiał całkiem spokojnie.
– Dobry wieczór panu – odpowiedziała
Wincenta tak cicho, że zaledwie ją dosłyszeć można było.
– Wysiądź pani z sań i wejdź do
ciepłej izby – rzekł
Bolesław bez żadnych wstępów, łagodnie, ale prawie nakazująco.
Wincenta milczała parę sekund, potem odpowiedziała z widocznym wysiłkiem:
–
Mąż mój zaraz wróci.
– To dobrze, ale tymczasem wejdź pani do
oberży, inaczej przeziębniesz i zachorujesz – tym samym głosem rzekł
Bolesław.
Wincenta nie odpowiedziała tym razem, zdjęła chustkę, która okrywała jej głowę, rzuciła ją na sanie i z widoczną ciężkością, jak każdy, czyje członki mocno są zziębnięte, zstąpiła z sań na ziemię.
Bolesław podał jej ramię, milcząc, wprowadził ją do izby, pomógł zdjąć futro i kaptur i wskazał krzesło przed ogniem stojące, potem zwrócił się do
Szlomowej.
– Herbaty! co prędzej! – rzekł.
Wincenta usiadła,
Bolesław stanął naprzeciw niej, oparty o wysoki mur komina.
Milczeli kilka minut i patrzyli na siebie. Może dopatrywali w sobie zmian, jakie zajść w nich mogły przez kilkanaście krótkich, ale tak ważnych w ich życiu miesięcy. Od chwili rozstania nie widzieli się ni razu;
Bolesław nie bywał nigdzie; mogli się byli spotkać i zobaczyć u wejścia lub wyjścia z kościoła, ale
Bolesław przyjeżdżał tam od onej pory zwykle późno, wtedy gdy wszyscy już byli zebrani na nabożeństwie, modlił się u progu i odjeżdżał przed końcem nabożeństwa.
Wincenta zmieniła się bardzo: nie było
to już dziewczę, ale kobieta,
nie Wincunia, ale Wincenta. Zdawało się, że urosła trochę, a zarazem wyszczuplała; cera jej nabrała przezroczystej delikatności, właściwej kobietom uczuciowym i słabym fizycznie; oczy były mniej błyszczące, a powlokły się wilgotnym, przyćmionym połyskiem; zamiast warkoczów nad czołem, włosy jej tworzyły z tyłu głowy misterne zwoje. Wyraz jej twarzy stracił całkiem dawną naiwność i swobodną wesołość, ale jaśniał teraz w oczach całą rozbudzoną a pojętną myślą i zawisał nieokreślonym smętkiem na ustach. Znać było, że przez czas ubiegły dojrzewała stopniowo: z jedwabnych pieluch gąsienicy stawała się motylem o rozwiniętych skrzydłach ducha; była i mniej piękną, i piękniejszą niż
dawniej; ludziom bardzo wesołym nie mogłaby się podobać, smutnym nieco – przypadłaby
od razu do serca. Chociaż nie wydawała się nieszczęśliwą, nieokreślony smętek oblekał całą jej osobę, objawiał się w powolnych ruchach, przeciągłym spojrzeniu i przezroczysto bladej twarzy; ubiór jej był piękny, nieledwie wytworny, składał się z czarnej jedwabnej, bardzo długiej sukni i leciuchnej białej koronki, przypiętej na włosach szpilkami o złotych gałkach.
Bolesław zmienił się też nieco, ale mniej od
Wincuni. Cera jego pobladła też trochę; między brwiami powstała jedna podłużna zmarszczka, której dawniej nie było; w spojrzeniu
uprzednią rzewność, która się w nim przebijała niekiedy, zastąpiło poważne, smutne nieco, zamyślenie. Znać było, że duch jego skąpał się w długim tajemnym cierpieniu i w cichych samotnych rozmyślaniach, ale zarazem cała jego postać nacechowana była spokojem człowieka będącego w zgodzie z sobą samym, logicznie i wytrwale dążącego do raz obranych i umiłowanych celów. Węgierska czamarka, ozdobami przypominająca strój rycerski, uwydatniała męską siłę jego postaci, tak samo pełnej ładu i dbałości, ale i ścisłej prostoty, jak dawniej.
Oboje patrzyli na siebie długo i milczeli; zdawało się, że w twarzach i postaciach swoich wzajem czytają historią
dni przebytych w rozłączeniu.
Szlomowa postawiła na stole dwie szklanki herbaty
i dyskretnie usunęła się do przyległej stancji.
Bolesław pierwszy przerwał milczenie.
– Dawno nie widzieliśmy się z panią – rzekł z uśmiechem, w którym znać było trochę wysilenia.
– Półtora roku – odrzekła
Wincunia – teraz mamy koniec lutego, a ostatni raz widzieliśmy się…
– Dwudziestego ósmego lipca
– dokończył
Bolesław.
To jakby umyślne przywołanie na usta daty, pamiętnej w życiu ich obojga, wyraźnie wypłynęło z serc ściśniętych
.
Wincunia spuściła oczy,
Bolesław spojrzał machinalnie w płomień i brwi jego ściągnęły się na chwilę, jakby poczuł ból nagły. W mgnieniu oka rozpogodził twarz znowu i ozwał się, usiłując nadać głosowi ton potocznej rozmowy:
–
Szlomowa mówiła mi, że państwo wracają od
pani Karliczowej.
– Tak – odpowiedziała
Wincunia.
– Jakże się pani podobała
pani Karliczowa przy bliższym poznaniu?
Tym razem brwi
Wincuni ściągnęły się
, lekki rumieniec przebił się przez bladą jej cerę. Milczała chwilę, wahając się z odpowiedzią, w końcu wyrzekła z wolna:
– Niesympatyczna
Z głosu jej, który zadrżał, i z wyrazu twarzy
Bolesław musiał wiele rzeczy wyczytać i odgadnąć. Błyskawicznym mgnieniem stanął mu przed oczyma
jeden z obrazków przeszłości, owa chwila, w której na adampolskiej zabawie ujrzał
Wincunię i
panią Karliczową stojące z obu stron
Aleksandra, jak dwa sprzeczne, porywające go duchy. Przypomniał sobie także, iż jedna nazwała siebie płomieniem, a druga zefirem, i pomyślał, że teraz obie te kobiety stanęły zapewne naprzeciw siebie do walki, niby te fatalistyczne, wybrane wówczas przez nie, sprzeczne żywioły natury. Myśl ta bolesną
strzałą mózg mu przeszyła; jego
Wincunia,
jego idealna i czysta narzeczona,
dziecię jego ducha,
Kobieta, z którą, lubo rozłączony na wieki, czuł się na wieki zaręczony, w walce z taką istotą jak
pani Karliczowa, zbrukaną w bezmyślnym, pełnym kapryśnych miłostek i poniżającej bezczynności życiu?!
Ta jasnowłosa, przezrocza, wiotka i słaba
Kobieta, jaką miał przed sobą, w walce z tamtą, namiętną, czarnooką, płomienną, i w walce o człowieka, w którego ręku leżała cała jej przyszłość, szczęście lub zaguba!
Wszystkie wspomnienia i marzenia dawne, cała dobroć jego serca, litość, gniew głuchy zawrzały w nim razem, ale nie objawiły się na twarzy żadnym widocznym znakiem. Przeciwnie;
Bolesław uśmiechnął się i rzekł tonem zwyczajnej rozmowy:
– Państwo macie podobno mnóstwo znajomości w sąsiedztwie? Możesz więc pani do bliższych stosunków wybrać te tylko, które jej są sympatyczne.
– Niewiele mam czasu i chęci oddawać się towarzyskiemu życiu – odparła
Wincunia i dodała z głębokim wyrazem – mam
córkę!…
– A! – rzekł przeciągle
Bolesław i w głosie jego zadrgał po raz pierwszy ton ostry i gorzki, a zarazem oczy sposępniały, usta okrążyły się bolesnym wyrazem. Ale krótko to trwało; przywołał zwykłą spokojność na twarz i rzekł:
– Tak, wiem, słyszałem
, że pani masz
córkę.
–
Śliczna dziecina! – z zapałem matki zawołała
Wincenta. Wzrok
Bolesława, wpatrzony machinalnie w ogień, zamglił się wyrazem niezmiernej żałości. Powściągnął ją bardzo prędko i, przenosząc spojrzenie na
Wincentę, rzekł:
– Z całego serca życzę pani, abyś była szczęśliwą matką i żoną.
I wyciągnął do niej rękę.
Wincenta podała mu swoję
i poczuła uścisk jego dłoni, ten uścisk ciepły, drgający tętnem serca, jakim różnił się on od innych ludzi, i stanęła przed nią
przeszłość cała, ze wszystkimi wspomnieniami i węzłami, które ją niegdyś łączyły z
tym człowiekiem, odtrąconym przez nią, a tak serdecznie życzącym jej szczęścia… oczy
zaszły łzą…
W tej chwili skrzypnęły drzwi od sieni i ukazał się na progu
człowiek, odziany w pretensjonalną liberią, osypaną teraz śniegiem.
– Czego chcesz,
Pawełku?
– spytała go
Wincenta.
– Proszę pani – odpowiedział
furman z odcieniem zuchwałości w głosie, który znamionował niezupełną trzeźwość – człowiek nie pies i dłużej nie ustoi na takim chłodzie, a do tego i konie rwą się i nie chcą…
Wincenta wydawała się przez chwilę zakłopotaną, a we drzwiach przyległej izby zjawiła się
Szlomowa i rzekła:
– Jeżeli pani pozwoli, pójdę, przypomnę
mężowi pani, że pani czeka tutaj i konie stoją na zimnie.
– Dobrze, moja
pani Szlomowo – odrzekła, a zwróciwszy się
do
furmana Niezależnie od antypatyczności postaci Pawła, uderza obojętność wobec pozostawionego na mrozie służącego (nawet Szlomowa wspomina jedynie o marznących zwierzętach); rys epoki oddany przez Orzeszkową zapewne bardziej mimowolnie niż intencjonalnie., powiedziała mu, aby wrócił pilnować koni, a wnet pan ukończy swe interesa ze
Szlomą i pojadą.
Szlomowa wstąpiła na wschody prowadzące na facjatkę; im dalej szła, tym głośniejszy gwar rozmów, śmiechów i śpiewów bił w jej uszy
. Otworzyła drzwi od sali i zatrzymała się przez chwilę na progu, uderzona widokiem, który przedstawił się jej oczom.
Na środku bilardu stał barczysty i wysoki
Franciszek Siankowski, głową dotykając prawie sufitu, z kieliszkiem napełnionym w ręku. Wkoło niego stało w różnych pozach z dziesięciu mężczyzn młodych i średniego wieku, między którymi był
Aleksander Snopiński, także z kielichami podniesionymi w górę; wyraźnie była to owacja czyniona solenizantowi.
– Niech żyje
Franuś! – ozwał się rozgłośny okrzyk w chwili, gdy
Żydówka drzwi otwierała; po nim nastąpiła wrzawa, śmiech, koncepty, wykrzykniki, nad którymi panował gruby głos
Franusia, prawiącego jakąś przemowę w kształcie podziękowania.
Szlomowa, której wejścia nikt nie słyszał, zbliżyła się do
Aleksandra i pociągnęła go za połę surduta.
– Czego chcesz? utrapiona
Szlomowo!
– zawołał, oglądając się,
Snopiński.
– Przepraszam pana – rzekła
Żydówka – ale
żona pańska czeka na dole w izbie i konie stoją…
Wszyscy umilkli na chwilę,
Aleksander pochwycił się za głowę.
– O, dlaboga! – zawołał – zapomniałem!
Postawił kieliszek na bilardzie i rzekł do towarzyszy:
– No, bywajcie zdrowi! muszę jechać!
– Jak to! porzucasz nas! – zawołało kilka głosów – tak prędko? za nic nie zgodzimy się
na to!
Kilka rąk ujęło go za ramiona.
– Bójcie się Boga!…
żona!…
– zaczął z zakłopotaną miną
Aleksander.
Homeryczny śmiech wybuchnął.
Franuś, stojący ciągle na bilardzie, zaczął złośliwie kiwać głową i zaintonował basem piosenkę:
„
Wilczysko się ożeniło, uszy opuściło!”. Śmiech
zdwoił się, a przy tym coraz więcej rąk trzymało
Aleksandra za poły i ramiona.
– Nie puścim! nie puścim! – wołano ze wszech stron.
– Ja bym dalibóg chciał z wami pozostać, ale cóż z
żoną zrobię? – tłumaczył się
Aleksander.
– Ny, może państwo zanocują w
oberży? – ozwała się
Szlomowa.
– Bój się Boga,
Szlomowo! o milę od domu nocować…
– Mnie spytaj się! – krzyknął
Franuś, zeskakując z bilardu – dam ci radę: odpraw
żonę do domu, a sam zostań z nami!
– Złoty
Franuś! kochany
Franuś!
jedyny do rady! – zawołało kilka głosów.
– A cóż? może i zrobię tak?
– rzekł
Aleksander, namyślając się.
– Zrób tak, zrób,
Snopiński! – wołano. – Cóż się stanie
twojej żonie, gdy sama odjedzie? Przecie konie masz spokojne i furmana dobrego! zresztą tak blisko…
– Sprobuję – rzekł
Aleksander i wybiegł z sali, a za nim w pogoń zabrzmiała śród śmiechów hulaszcza pieśń towarzyszy:
Wilczysko się ożeniło,
Uszy opuściło!
– Nie opuściło! zobaczycie, że nie opuściło! – odkrzyknął im ze wschodów już
Aleksander i pędem wbiegł do izby na dole.
Tak był zajęty i zakłopotany, że zrazu nie spostrzegł
Topolskiego, który stał pod oknem o kilka kroków od
Wincuni; podbiegł do
żony i, biorąc ją za rękę, rzekł śpiesznie:
– Przepraszam cię,
moja duszko, że tak długo czekałaś na mnie, ale prawdziwie nie mogłem wrócić prędzej i teraz, gdybyś sama odjechała do domu, byłoby bardzo dobrze, bo mnie tu…
– Ależ ja obawiam się jechać w taką noc sama – łagodnie przerwała
Wincenta, ze zdziwieniem patrząc na
męża.
– Czegoż się masz obawiać, moja droga?
Pawełek doskonale wozi.
– Ale niezupełnie dziś trzeźwy… – zarzuciła
Wincenta.
– Imaginacja! – zawołał
Aleksander i w tej samej chwili wzrok jego upadł na twarz
Topolskiego.
–
Pan Topolski tutaj! jak się pan ma! – wyrzekł z lekkim zakłopotaniem i nagła myśl błysnęła mu w oczach.
– Co za szczęśliwy traf! – zawołał. – Wszak państwo jadą w jednę stronę!
Pan zechce towarzyszyć
mojej żonie do
Niemenki? nieprawdaż? Bo widzisz pan, ja mam tu tyle interesów…
Bolesław wystąpił z cieniu.
– Jeżeli pani życzy sobie tego, z chęcią ofiaruję się jej na towarzysza podróży – rzekł do
Wincenty z poważną grzecznością; ale
Wincenta powstała z krzesła, iskra energii i żalu błysnęła w jej oku.
– Dziękuję panu – odrzekła – jeżeli
mąż mój nie może mi towarzyszyć, pojadę sama. W istocie, cóż mi się stać może! – I zmierzała ku swemu futru.
– Przepraszam panią – z powagą ozwał się
Bolesław – ale na to, abyś pani jechała sama w noc tak burzliwą i z
niezupełnie trzeźwym furmanem, ja znowu nie pozwolę. Jest tu nas obok pani dwóch mężczyzn i
skoro jeden nie może, drugi powinien strzec pani od
wszelkiego niebezpieczeństwa.
Szczególny nacisk położył na wyraz powinien i zarazem surowy wzrok utkwił w twarz
Aleksandra.
Snopiński spuścił oczy i zdawał się przez chwilę zakłopotany, ale wnet odzyskując zwykłą śmiałość i przytomność umysłu, zawołał:
– Nieoceniony pan jesteś,
panie Topolski! bardzo panu będę obowiązany za przysługę, jaką nam obojgu wyświadczasz…
I wyciągnął dłoń do
Bolesława. Ale
Topolski udał tak zajętego podaniem futra
Wincuni, że gest
Aleksandra został bez odpowiedzi.
Po chwili wszyscy troje wyszli przed wrota
oberży, a za nimi wysunęła się też z latarnią osłonięta chustką
Szlomowa;
Bolesław rzekł z cicha do
Aleksandra:
– Rozkaż pan
swemu furmanowi usiąść na moje sanie, a
żonę pańską ja sam powiozę.
Snopiński odezwał się do furmana, pocałował żonę w rękę i wbiegł do oberży, a za nim wróciła
Szlomowa, postękując na zimno.
Aleksander jednym susem był już na wschodach do facjatki i kiedy na nie wstąpił
, razem z hukiem wiatru doleciał go z jednej strony śmiech i śpiew hulających towarzyszy, z drugiej dzwonek sań uwożących jego
żonę. Przystanął i zamyślił się na chwilę; lekki wyrzut i niezadowolenie z siebie samego odbiło się na jego ruchomej twarzy, ale w mgnieniu oka rozpogodził ją, poskoczył i z piosnką na ustach wszedł na salę.
Na świecie nocna burza huczała ciągle; wicher leciał z północy, szalał po polach, szumiał, huczał, przycichał chwilami i zrywał się znowu ze zdwojoną gwałtownością, a nie znajdując żadnej opory na gładkiej równinie, porywał mgłę
śniegową, tworzył z niej bryły, tumany i gnał je wściekle, to rozsypując w proch drobny, kolczaty, to zbijając w masy chmurzyste i lecąc z nimi daleko, szeroko, aż pod odległe ściany lasów, o które rozbijał się, grzmiąc, jęcząc, wzdychając, jakby zjednoczonymi piersiami mnóstwa olbrzymów.
W górze sklepienie całe oblokło się
szarą oponą, niby jednolitym, na jakimś olbrzymim warsztacie utkanym obrusem; ani jednej gwiazdy nie było, dziwne jakieś szelesty płynęły nisko po ziemi, spod nieba
huk zdawał się spadać potężną gamą, przeraźliwe jęki przeszywały powietrze i w dali kończyły się westchnieniami, zdającymi się wychodzić z łona zmęczonej i szamotanej ziemi.
Śród tego zamętu wzburzonych żywiołów, śród tej dzikiej muzyki rozszalałej natury
Bolesław wiózł
Wincunię. Traf oddał ją raz jeszcze w opiekę jemu. Milczeli oboje, konie postępowały z trudnością śród coraz wzrastającego nawału śniegu, dość prędko jednak pociągały za sobą sanie, zachęcane niekiedy głosem
Bolesława. Jakie były wówczas myśli
tego człowieka, który, po długim rozłączeniu, znalazł się znowu z tak bardzo ukochaną przez się
kobietą sam na sam, pośród przestrzeni pełnej przerażających odgłosów
, pod chmurnym niebem, na którym nie było nawet ani jednej gwiazdy, co by na nich patrzeć mogła? Czy w piersi jego wrzała taka sama burza, jaka wstrząsała przyrodą? Czy dawne uczucia ostygły w niej i teraz już nie dotykały strun jego serca?
Czy
człowiek ten udawał spokój, czy był spokojnym w istocie? Trudno było odgadnąć, ale ile razy wicher rozpędził chmury na kawałku nieba i tuman śniegowy, rozpadłszy się po ziemi, przezroczystym zostawił powietrze,
Wincunia widziała wyraźnie postać jego, silnie trzymającą lejce i, zda się, samę jednę
spokojną śród burzy ogólnej. Niekiedy spostrzegała profil jego twarzy: była
ona bladą i surową; parę razy zwrócił się ku niej, poprawiał futro pokrywające jej nogi
i pytał, czy jej nie zimno. Głos jego był całkiem spokojny;
Wincuni wydało się, że obok spokoju dźwięczała w nim pewna niezwykła mu surowość; przy tym
Bolesław mówił cicho i z trudnością. Czy głos jego głuszony był wrzawą wichrów? Czy tłumiła go wrzawa wewnętrznej jego burzy?
Bardzo podobna scena powtórzy się w finale Bene nati, gdzie zakochany Gabryś wywozi Salusię i, podobnie jak Bolesław, walczy, by opanować swoją namiętność. A jakież były myśli
Wincuni, która ujrzała siebie znowu z
tym samym człowiekiem, co wypielęgnował jej dzieciństwo, ukształcił jej ducha, ukochał ją i w ręce jej złożył swoje szczęście, a którego ona odrzuciła, oddaliła od siebie i tak długo nie widziała? Smutne musiały być te myśli, bo
młoda kobieta pochyliła głowę i znowu ukryła twarz w futrzany zarękawek, a
Bolesławowi wydało się, że, razem z szelestem lecącej po ziemi śniegowej kurzawy, dosłyszał za sobą odgłos westchnienia. Nie obejrzał się jednak, tylko gdy rozstąpiła się chmura pędząca z przodu, twarz jego ukazała się bardziej jeszcze bladą, bardziej surową, niż była.
Niekiedy tracili drogę śród zamieci,
Bolesław powstrzymywał konie, zsiadał z kozła i, odnalazłszy ślady sań, które utorowały drogę, wracał na swoje miejsce.
Wincunia zwróciła się raz ku niemu i rzekła:
– Mój Boże, jak się też pan dla mnie utrudza! –
Bolesław nic nie odpowiedział;
Wincuni zdało się, że po ustach jego przemknął dziwny jakiś uśmiech.
Raz, po odnalezieniu straconej drogi,
Bolesław nie usiadł od razu na swoje miejsce, stanął przy saniach i zaczął wsłuchywać się
w burzę.
– Nieprawdaż, pani – ozwał się po chwili – że te huki i grzmoty wiatrów to jakby odgłosy olbrzymich walk, przekleństw
i szamotań się milionów ludzi, dochodzące ze wszystkich stron świata.
– A te dalekie jęki i westchnienia podobne są do narzekań ludzi, płaczących po swym utraconym szczęściu – odrzekła cichym głosem
Wincunia.
Bolesław żywo zwrócił ku niej głowę; zdawało się, że jakieś słowo, jakiś wykrzyk miał wyrwać się z ust jego; nic jednak nie rzekł, prędko usiadł na swoim miejscu i zawołał na konie.
Pod
gajem błysnęły światełka. Dojeżdżali już do
Niemenki.
– Jesteśmy u kresu naszej podróży – rzekł
Bolesław i w kilka chwil potem oboje stanęli na
ganku niemenkowskiego domu; sanie
Bolesława tuż za nimi wyjechały na dziedziniec.
– Spodziewam się – rzekła
Wincunia – że pan wstąpisz do mnie choć na chwilę i rozgrzejesz się ciepłą herbatą.
– Nie, pani – odpowiedział
Bolesław – nie jestem bynajmniej zziębnięty i muszę śpieszyć do domu…
Ton jego był stanowczy.
Wyciągnął rękę do
Wincuni na pożegnanie, ona mu swoję podała
i zdziwienie odmalowało się na jej twarzy. Mimo wielkiego chłodu, dłoń
Bolesława była rozpalona; spojrzała na twarz jego, na którą padało światło świecy stojącej w oknie… wydawała się
ona zupełnie spokojna.
W kwadrans potem stary
Krzysztof, który dnia tego spodziewał się już powrotu swego pana, otwierał przed nim drzwi
topolińskiego domu i, śmiejąc się głośno z radości, pomagał mu zdejmować futro.
Nagle urwał się śmiech na ustach poczciwego sługi, w oczach jego odmalował się przestrach.
– Chryste Panie! – zawołał – a co to panu takiego? Czy nie chory pan, broń Boże!
Bolesław był niezmiernie blady, oczy mu pałały gorączkowo i drżenia nerwowe co moment przebiegały po ciele.
– Nic mi nie jest,
kochany Krzysztofie – rzekł stłumionym głosem – przeziąbłem
trochę.
– Ot, tak! ja mówię, że te podróże zimą to zawsze na złe wychodzą; siądźże pan przy ogniu, zaraz herbaty przyniosę.
I stary zaczął krzątać się po pokoju, gderząc i mrucząc.
– Niczego mi nie potrzeba,
mój poczciwy Krzysztofie – rzekł
Bolesław – herbaty pić nie będę, zostaw mnie samego.
Krzysztof, pokręciwszy się jeszcze po pokoju i pogderawszy, wyszedł, wprzódy jednak położył na stole przed krzesłem, na którym zwykle siadał
Bolesław, list zapieczętowany.
Po wyjściu
sługi Bolesław
rzucił się na krzesło,
ukrył twarz w obu dłoniach i ciężko westchnął. Okropny przymus, jaki zadawał sobie przez dwie godziny, wyczerpał na chwilę jego siły. Maska obojętności, jaką z ogromnym wysiłkiem woli włożył był, opadła i gdy ujrzał się sam, wraźliwa jego natura dopominała się o swe prawa. Dzisiejsze spotkanie wstrząsnęło całą jego istotą. Wszystkie wspomnienia odżyły w wyobraźni, wszystkie przebolałe uczucia zawrzały w sercu, odnowiły się
, wzmogły.
Wincunia ukazała się jemu stokroć piękniejsza niż dawniej, opromieniona dojrzałością ducha, który przeglądał w jej spojrzeniu, światlejszy, wyraźniejszy niż wprzódy, urocza
smętkiem i słabością fizyczną, uwydatniającą się w jej przezroczystej cerze i wiotkiej postaci. On w sercu swym nie zachował do niej najmniejszego żalu, ale gdyby i została w nim była jaka kropla goryczy, dziś wszystko jej przebaczył, o wszystkim zapomniał, widział tylko, że na drodze jej życia stało widmo nieszczęścia, i czuł, że kocha ją, kocha ją więcej jeszcze niż dawniej, z siłą zdwojoną rozłączeniem i trwogą o jej przyszłość, kocha ją do ostatnich granic możebności.
Duch jego ugiął się na chwilę, zbuntowany przeciwko losowi. Podniósł głowę i ukazał twarz zalaną wyrazem boleści graniczącej z rozpaczą. Machinalnie wpatrzył się w pismo leżące przed nim na stole, a im dłużej patrzał, tym świetlejszy
promień rozjaśniał posępne chmury nagromadzone na jego twarzy.
W końcu rzekł z cicha, z niewysłowionym wyrazem moralnej pociechy:
– Od
Andrzeja!…
Otworzył list i przebiegł go oczyma
przy żywym świetle kominkowego ognia. Im dalej czytał, tym większe uspokojenie rozlewało się po jego twarzy: rozpacz uprzednia znikała z oczu
, a zastępował ją zwykły mu, łagodny smutek. Oparł głowę na ręku, położył papier przed sobą i wpatrywał się w pismo
przyjaciela.
Usta jego poruszały się powoli cichym szeptem, niby powtarzając zmęczonemu sercu słowa zachęty i pociechy, czerpane z kartki leżącej przed oczyma
.
Długi list
pana Andrzeja kończył się słowami:
„Pamiętaj o tym, że nie jesteś u kresu cierpień życiowych. Jakichkolwiek doświadczałeś już boleści i jakiekolwiek spotkają cię dalej, zawsze przyjdą po nich inne jeszcze i inne, i do nich masz gotować duszę twoję
. A choćby one niezmierne były, choćby się wydawały większymi niż siły twoje, nie rozłączaj się nigdy z myślą, że nie wolno ci ugiąć się pod nimi. Głęboko zapisz w twej pamięci wyraz nie wolno. Pospolity on i twardy na pozór, ale tkwi w nim prawda i powinność, które mają stać na straży twego życia. Cierpienia twoje do ciebie należą, praca twoja, myśl i działalność są własnością ogółu. Zrywając je dla jakichkolwiek osobistych przyczyn, rozmijając się z nimi lub zwalniając je choć na chwilę, popełnisz kradzież, bo odbierzesz ogółowi wyniki twojej siły duchowej, do których on ma prawo. Będziesz wiele cierpiał, ale nie przestawaj być mężnym; stopy twe pokrwawią się na kamienistej drodze życia, ale stawiaj je niemniej śmiało i ciągle naprzód, a idąc tak z ciężkością, lecz wytrwale, nie patrz na ciasny kraniec własnego widnokręgu, ale okiem myśli wybiegaj w świat szeroki i obejmuj go taką miłością, która zagoi rany twego serca i tłumem wysokich uciech napełni twoję samotnią
, z której znikły marzone przez cię uciechy”.
Noc była głęboka, gdy
Bolesław pisał do
pana Andrzeja odpowiedź na list otrzymany przed chwilą:
„Tak,
zacny przyjacielu, nie jestem u kresu moich cierpień i bodaj że nigdy
kresu one mieć nie będą. Byłem smutny, ale spokojny, dziś spotkałem
Wincunię i znowu burza zawrzała we mnie. Przestawałem być panem siebie, rozpacz wparła się do mych piersi przemocą i kto wie? może długo, może nigdy nie odnalazłbym siły mego ducha, gdyby nie słowa twoje, które znowu powitały mię w chwili boleści. Przyszedłeś z nimi w samę porę
, dzięki ci za to! Spotkałem cię po raz pierwszy w porze szczęścia i pogody, a dalej postępuję z bratnim twym duchem po drodze niespodziewanych cierpień. Śród niej
idziesz obok mnie w roli sumienia i rozumu, wspierając
mię, ile razy się ugnę, przypomnieniem powinności i serdecznie umiłowanych celów mego życia.
Przed dwiema godzinami
byłem zgnębiony, zrozpaczony, pełen strasznych skarg wewnętrznych i zwątpień; po odczytaniu listu twego i długim rozmyślaniu nad jego treścią stałem się do tyla przytomnym i władającym sobą, że mogę ci,
zacny i mądry przyjacielu, choć pobieżnie opowiedzieć o sprawach, które zajmowały mię najmocniej w ostatnich czasach.
Dziś powróciłem z
powiatowego miasta, gdzie uzyskałem nareszcie pozwolenie na wzniesienie w
X. szpitala dla chorych chłopów i Żydów i umieszczenie przy nim stałego lekarza. Szpital ten, zbudowany i urządzony z jednorazowych składek, zebranych w całej okolicy od ludzi bogatych i oświeconych, będzie utrzymywany dalej kosztem klas, które będą z niego korzystały. Inicjatywę do tego zakładu dał nasz zacny proboszcz, ja poparłem u sąsiadów myśl jego i utworzyliśmy w tym celu rodzaj komitetu, złożonego z kilku ludzi
najoświeceńszych w okolicy i najbardziej dbałych o dobro powszechne, w celu jak najlepszego ułożenia planu całego przedsięwzięcia, obrachowania jego kosztów itd. Muszę też dodać, że do małego tego obradującego zebrania
, za moją przyczyną i namową, został wezwany młody
Aleksander Snopiński. Sądziłem, że szlachetna myśl obudzi w nim szlachetne popędy i ten pierwszy krok na drodze publicznego działania wprowadzi go na dalszą drogę poważnych dążeń. Zrazu wydało mi się, żem się nie omylił. Zajął się był żywo naszymi projektami
i obradami, złączył się z nimi gorliwie i muszę przyznać, że rzucił nam nawet parę światłych i trafnych myśli. Z niewypowiedzianą przyjemnością patrzyłem na to, ciesząc się w duchu nad wyraz, że jeden z członków towarzystwa, do którego należę, i to
mąż kobiety, o której przyszłość dbam więcej niż o własną, zaczyna nabierać zacnych i poważnych zamiłowań. Niestety! radość ta krótko trwała.
Pan Snopiński, gorliwy i ochotny na pierwszych posiedzeniach naszego małego komitetu, na trzecim był roztargniony, na czwartym znudzony zupełnie; na piąte
już nie przybył wcale i w końcu uchylił się całkiem od zajęć naszych. W
człowieku tym są dobre popędy, ale nie ma dostatecznie wyrobionej siły do zmienienia ich w stałe dążenia zasady. Podaną mu dobrą myśl chwyta zrazu gorączkowo, ale
prędko ostyga i umysł jego, nawykły do próżnowania, nuży się wkrótce i zwraca ku lekkim przedmiotom, do których przywykł, lub całkiem usypia. Zdolności nawet bardzo żywych i energicznych mu nie brak; to nawet, czego nie umie i o czym pojęcia nie ma, zdaje się odgadywać siłą intuicji i wrodzonego sprytu; ale te niepospolite zdolności przytłumione są grubą warstwą zaniedbania. Myśl jego porównać można do niezmiernie urodzajnego, ale opuszczonego pola: im więcej
w nim soków żywotnych, tym bujniej i gęściej porastają na nim chwasty; niekiedy rozkwita śród nich
kwiat piękny, świadczący o sile gruntu, ale wnet usycha i opada zagłuszony chwastami.
Studiowałem
tego człowieka z całą mocą mojej przenikliwości, ilem razy go spotkał; zaprawdę!
nikt mi nie odmówi prawa do tych studiów, bo oprócz tego, że jest on moim rodakiem, a zatem, wedle mnie, jednym z braci moich, w ręku jego jeszcze leży przyszłość istoty, którą ze wszystkich ludzi najgoręcej ukochałem! Otóż przyszedłem do wniosku, że gdyby
człowiek ten był inaczej wychowany, miał szerszą wiedzę i poważniejsze przyzwyczajenia, mógłby posiadać niepospolity umysł i energią
działania w moc wrodzonych zdolności i wielkiej siły żywotnej, która w nim leży. Dziś zdolności te zwróciły się ku fraszkom i dogadzaniu samemu sobie, siła wewnętrzna stworzyła gorączkowe rwanie się ku hulaszczym rozrywkom i zmysłowym uciechom. Dziś głównymi wadami jego są: samolubstwo i
rozpasane w próżniactwie, bezładne obyczaje. Chyba cud jaki zbawić go i na dobrą drogę wprowadzić zdoła. Jeżeli cud się nie stanie, jest on zgubionym człowiekiem… a
ona? Przejrzałem ją dziś do głębi i wiem z pewnością, że już cierpieć zaczyna i mieć objawienia swej smutnej przyszłości. Groźna ta dola jej stanowi największą część żalu mego i cierpienia.
Daj Boże, abym się mylił, ale widzę przed nią stanowcze i nieuniknione nieszczęście: on jej już nie kocha…
jeśli to uczucie, które miał dla niej – szał zmysłów i fantazją młodzieńczą – można
było kiedy zwać miłością… Zdaje mi się jednak, że i te cienie miłości już zniknęły i wkrótce żona stanie się mu ciężarem – kulą
u nogi… Oprócz tego zrujnuje się on majątkowo niechybnie; zamierza podobno stawiać dom nowy, który w zmniejszeniu ma być wystawiony na podobieństwo pałacyku
pani Karliczowej w
Piasecznej.
Niemenka runie pod ciężarem tej miniatury mieszkania
bogatej pani; zresztą powozy, goście, meble z
Warszawy, a gospodarstwo zaniedbane… w przeszłym roku nic prawie z pól nie zebrano…
Wincunia po raz drugi zagrożona jest nędzą… ha!
ja tu jestem i po raz drugi oddalić od niej potrafię to ciemne widmo; ale jakże uchronię ją od cierpień moralnych, niepokojów domowych i od zawodów rozczarowania, których posępny wschód widziałem dziś w jej chorobliwo przezroczystej cerze i smętnym spojrzeniu? To już nie jest w mej mocy, a gdy o tym myślę… braknie mi
na chwilę sił do kreślenia tych wyrazów spowiedzi przed tobą, jedyny mój przyjacielu…
Trzeba jednak, abym ci opowiadał dalej o losach naszego przedsięwzięcia; znasz
serca ludzkie, więc nie zdziwisz się, że do opowiadania tego wmieszał się wykrzyk bolesny
serca i gorące wspomnienie
kobiety… Choć rozłączony z nią na zawsze, z nią jestem ciągle i widzę ją nieustannie przed sobą, a widzenie to nie szkodzi mi, bo postać jej umieściłem w najpromienniejszej sferze moich myśli i celów. Idąc więc ku niej, dążę ku nim; zresztą, niech osobiste bóle i miłości mieszają się co chwila
z ową warstwą szerokich pojęć i uczuć, o których mówiliśmy z sobą kiedyś, niech tylko nie rozmiękczają jej gruntu.
Tak tedy, po kilku posiedzeniach, stanowczo obmyśliliśmy i ułożyli plan szpitalu, a następnie przedstawiliśmy go wszystkim sąsiadom i wezwaliśmy ich do składki. Ta część dzieła poszła z niespodziewaną łatwością. Tym razem przedstawienie dobroczynnego planu odbyło się w licznym zebraniu, w domu
Siankowskich. Komitecik nasz mnie wybrał na mówcę i tłumacza swych myśli. Opowiedziałem, jak mogłem, o korzyściach i potrzebie zakładu, a gdy skończyłem, z wielkim zdziwieniem ujrzałem łzy w oczach starych, a zapał we wzroku młodych sąsiadów. Zaczęli mię ściskać i całować, wyprawili mi małą owacją
, a następnie wszyscy sięgnęli do kieszeni. Ogólna suma składki przeszła wszelkie oczekiwanie; nie było między nami wcale bogatych ludzi, ale było nas wielu, a jak mówi przysłowie,
«gromada to wielki człowiek!». W czasie, gdy każdy składał swój dar na tacy postawionej w tym celu na stole przez córki gospodarza domu, pilnie obserwowałem fizjognomią
dających, aby zbadać wewnętrzne pobudki skłaniające ich do dawania. Największa liczba była tych, którzy kładli pieniądze z chwilowego popędu, zapału, rozczulenia; ci dawali średnią sumę. Po nich było jeszcze wielu dających przez próżność i chęć pokazania jawnego dostatków swych lub filantropii; ci dawali więcej od pierwszych.
Najmniejsza liczba była tych, którzy składali ofiary z gruntownego przekonania o ich użyteczności, ale ci dawali najwięcej, więcej nawet, niżby w istocie wymagały ich środki.
Aleksander Snopiński położył na tacy najznaczniejszą sumę i spojrzał przelotnie na wszystkich, czy widzą wielkość jego daru. Miałem ochotę powiedzieć mu, aby lepiej dał mniej, ale położył pieniądz swój tak, iżby tego nikt nie widział. I komu innemu powiedziałbym to może z powodu starszego wieku i dobrych chęci, ale względem
Aleksandra słowa moje mogłyby ujść za osobistą urazę, a więc chybić celu.
Wincuni nie było na tym zebraniu; podobno od czasu, jak została matką, rzadko wyjeżdża z domu, i w istocie dziś to po raz pierwszy ją spotkałem…
Koniec końców plan był ułożony, pieniądze zebrane i pozwolenie władzy gotowe. Na wiosnę, to jest za miesiąc, dom szpitalny zacznie budować się w
X. Muszę dodać, że
hrabina X., zawiadomiona przez swego plenipotenta, przysłała rozporządzenie, aby drzewo na tę budowę wzięte było z jej lasów, a
pani Karliczowa, podobno za wstawieniem się
Aleksandra, w porze, gdy projektem naszym gorączkowo był zajęty, ofiarowała swoich domowych, płatnych przez nią rocznie rzemieślników.
Tak więc, za jakie pół roku, zakład rozpocznie
swoje czynności. Niezmierne dobro spłynie stąd na okolicę. Dotąd biedni ludzie chorują i umierają prawie zawsze bez lekarskiej pomocy, co więcej, wzywają ratunku znachorów i czarownic, którzy popychają ich ku śmierci i zaciemniają ich umysł mnóstwem guseł i wiarą w czary. Teraz każdy chory Żyd lub włościanin będzie mógł udać się do szpitala, gdzie znajdzie obszerne izby, zdrowe powietrze, pokarm odpowiedni, lekarstwo i doktora. Doktor
ten, oprócz tego, będzie obowiązany, z pomocą dwóch felczerów, objeżdżać
okolicę i przestrzegać zachowywania przepisów higieny. Jeżeli trafimy na człowieka pracy i przekonań, mam nadzieję, że potrafi on może wlać w niskie warstwy ludowe zamiłowanie czystości i porządku, które stanowią główną rękojmią
publicznego zdrowia. Dwory szlacheckie odniosą też niemałą korzyść ze stałego pobytu w
X. lekarza, gdyż dziś zmuszeni jesteśmy, w razie choroby, posyłać po niego o mil kilka. Ułożyliśmy jednak, że pierwsze tylko wzniesienie zakładu ma być kosztem dobrowolnych ofiar spełnione, a
następnie chorzy płacić będą za pobyt swój w szpitalu. Postanowienie to wynikło z przekonania, że jałmużny na nic się nie przydały, chyba w razie zupełnego i stwierdzonego ubóstwa, a zbawienniej jest, jeśli każdy zapracuje sobie tak na życie w zdrowiu, jak na otrzymanie ratunku w chorobie. Z tym właśnie będzie najtrudniejsza sprawa! Jak tu wmówić chłopom, aby nie wierzyli znachorom i płacili za lekarstwa? Żydom
, aby się powierzyli chrześcijańskiej opiece? Na szczęście kapłan nasz ma wielką wziętość u pierwszych, a ja, nie wiem, jakim sposobem, natchnąłem szczególniejszą ufnością ku sobie drugich, do tego stopnia, że nieraz, zamiast do rabina, przychodzą do mnie, abym ich sądził w ich sprawach, co mię niekiedy serdecznie rozśmiesza. Mam więc nadzieję, że gdy do nas dwóch dołączy się jeszcze kilku ludzi dobrej woli i wiary, propaganda nasza pójdzie żwawo i dobrze i zdołamy przekonać tych biedaków, że lekarstwa, przygotowane w aptece, są tysiąckroć skuteczniejsze niż
czary i zamawiania bab, że doktor więcej umie niż
znachor i że w porządnej, czystej izbie szpitalnej człowiek łatwiej wyleczonym być może niż w dymnej chacie. Dla powodzenia naszych w tej mierze przedstawień liczę bardzo na doktora, który na wiosnę ma już przybyć do
X. dla stałego tu zamieszkania. W klasie specjalistów łatwiej o ludzi przekonania, bo sama nauka już je w nich wlewa; a gdy doktor
do przekonań głębokich dołączy jeszcze gorące serce i miłość dla ludzi, to już pewno będzie to mocna i wielka dusza, która wiele dokazać zdoła
.
Ta walka z ciemnotą, którą nam stoczyć przyjdzie, więcej mię smuci, niż przestrasza. Że dokażemy swego, rękojmią nam jest szczera chęć nasza i silna wola, ale sam fakt jest niezmiernie smutny. W naszym to więc, oświeconym niby wieku są jeszcze miliony ludzi, którym z największym trudem przychodzi wmawiać pożytek najelementarniejszych prawideł, prawideł higieny i ekonomii społecznej; ludzi, którzy nie mają najmniejszych pojęć o dobrodziejstwach nauki, przeciwnie, lękają się jej i wolą opłacać oszustów, których zwą czarodziejami, niż lekarzy mogących
im przyjść z rzetelną pomocą! Te myśli nasuwają mi marzenia o szkółce ludowej, która by obok szpitala stanęła, i o nauczycielu wiejskim, który by rozjaśniał umysły młodego pokolenia, w czasie, gdy doktor
zajmowałby się leczeniem ich fizycznych cierpień…
Świetne to marzenie, za nim postępują inne i inne jeszcze i końca nie ma tym pragnieniom, jakie się tworzą w sercu dla dobra tych, którzy na wspólnej ze mną ziemi mieszkają…
Ale nie czas jeszcze, trzeba
wprzódy jedno dzieło przyprowadzić do końca, a potem dopiero brać się do drugiego; gdy wiele rzeczy razem się rozpoczyna, żadna nie będzie spełnioną jak należy; rozwagi, wytrwałości i cierpliwości…”.