W popołudniowych godzinach, tego samego dnia, w którym pan Karłowski wrócił z wycieczki swojej w wileńskie okolice, w niewielkim pokoju jednego z warszawskich hotelów, stał przed oknem młody mężczyzna. Wyglądał na lat dwadzieścia siedm wzrost miał dość wysoki, pierś szeroką, a cała jego postać, choć nie nacechowana wytworną elegancją, jaką nadaje ciągły pobyt w wielkim mieście, miała przecież pełne męskiej piękności kształty. Twarz jego, o ściągłych i regularnych rysach, bladą była tą gorącą, namiętną bladością, jaka pokrywa zwykle ogniste, a ciągle zwalczane, uczucie. Gęste, czarne włosy opadały nieco na gładkie czoło, a spod brwi, gęstych także i czarnych, duże, ale głęboko osadzone ciemno-szafirowe oczy myślącym i łagodnym spojrzeniem zgadzały się z wyrazem kształtnie zarysowanych ust. Niewielki czarny zarost otaczał to męskie i piękne oblicze.
Poza oknem, na szerokiej ulicy wielkiego miasta, wrzał tłum różnorodny; z głuchym turkotem przesuwały się powozy, pełne niekiedy pięknych twarzy kobiecych. Nagle, na wpół stłumiona ulicznym gwarem, ale niedaleka, zabrzmiała muzyka ulicznego instrumentu, grająca arią z opery
Zwyczaje / Miejskość
. Na odgłos ten, patrzący oknem mężczyzna, jakby się ze snu obudził; brwi lekko mu drgnęły, a w miarę jak instrument śpiewał coraz boleśniej, spod powiek jego i długich rzęs coraz żywsze i gorętsze błyskały promienie. W chwili owej twarz jego nabrała wyrazu namiętnej wrażliwości i kto by nań wówczas spojrzał, bardziej niż kiedy musiałby się w nim domyślić natury gwałtownej, tłumionej wprawdzie wolą, ale za lada dźwiękiem, za lada dotknięciem wybuchnąć gotowej pożarem pragnień i porywów. Widząc go tak bladym, wsłuchanym w muzykę, ze ściągniętymi brwiami i oczyma pałającymi w głębi, można było odgadnąć, że jest to jeden z ludzi, co we własnej piersi noszą zarody fatalizmu, dla których w życiu nie ma środka między rajem i piekłem, i którzy, ulegając prądowi namiętności, znajdują śmierć tam, skąd inni czerpią zaledwie drobną, przelotną łezkę.
Otworzyły się drzwi i stanął w nich, z wytworną miejską elegancją ubrany, Cyprian Karłowski.
Odwrócił się od okna zamyślony mężczyzna i, postępując kilka kroków, zawołał:
– Cyprian!
– A! nareszcie znalazłem cię, Lucjanie, – wołał Karłowski – z otwartymi rękoma idąc do przyjaciela.
– Wracam z N., – mówił dalej Cyprian, po przywitaniu. – Chciałem skorzystać z niedawno w tych stronach ułatwionego podróżowania i odwiedzić cię. Ale powiedz, jak mogliśmy tak nieszczęśliwie się rozminąć?
– Nie byłem uwiadomiony o twoich dobrych chęciach – odpowiedział Lucjan Dolewski – i przyjechałem tu w sprawie mojej matki, która poleciła mi odebrać od jednego z tutejszych mieszkańców, pożyczoną mu przez ojca mego, sumę pieniężną. Serdecznie żałuję, żem nie mógł przyjąć cię, ale rad jestem, że się choć tutaj spotykamy nareszcie.
Dwaj młodzi ludzie usiedli obok siebie. Sprzeczność między nimi zachodziła wielka. Młody syn bogatego właściciela i przemysłowca był obrazem swobodnej, pełnej wiary w przyszłość i w siebie, niczym jeszcze niezawiedzionej młodości. Znać było, że życie słało mu dotąd drogę kwiatami tylko, że patrzył na świat okiem Cezara, biorąc za dewizę przyszłości swojej: veni, vidi, vici. Młody doktor, zaledwie może o rok starszy od kolegi i przyjaciela swojego, miał na sobie cechę przebytych walk i zapowiedź przyszłych burz. On także czuł się silnym; ale gdy w samego siebie spojrzał, zdawało mu się, że w piersi własnej czyta ręką ciemnego anioła kreślone wyrazy: mane, tekel, phares
Nawiązanie do biblijnej uczty Baltazara, w czasie której ręka wypisała na ścianie proroctwo brzmiące: „mane, tekel, fares” zapowiadające upadek Babilonu; patrz: Księga Daniela 5, 1-31.
. Mimo tej sprzeczności jednak, wiązała ich ścisła przyjaźń, oparta na wspólnej miłości dla piękna i światła, na wspólnych wspomnieniach dziecięcych i młodzieńczych zabaw i prac. Połączeni byli ze sobą braterstwem przeszłości i wyrazem: czy pamiętasz? którym wzajemnie tę przeszłość wywoływać mogli.
– No, mój poczciwy Lucjanie – mówił Cyprian – powiedz mi, jak ty żyć możesz w tej mieścinie N? Nigdym sobie nie wyobrażał podobnie szkaradnego miejsca. Samo Żydostwo włóczy się po błotnistych ulicach. Nie macie tam chyba ani koncertów, ani teatru, ani księgarni, ani żadnych zebrań publicznych, bo nie widziałem nawet budynków, które by mogły ku tym celom służyć. Jak ty tam żyć możesz, biedny mój Lucjanie?
Uśmiechnął się Lucjan swoim łagodnym, poważnym uśmiechem.
– Nie jestem ja tak biedny, jak ci się zdaje, – odpowiedział z wolna. – Prawda, że N. jest bardzo nędzną mieściną, że o koncertach i teatrze nikomu się tam nie śni, że założenia księgarni spodziewać się możemy, chyba za lat sto; ale czyż nie przypuszczasz, nawet śród pustyni takiej, spokojnego i użytecznego życia, dla ludzi, którzy mają tam do spełnienia jakieś zadanie?
Zwyczaje / Prowincjonalność
– Zapewne, zapewne – żywo przerwał Cyprian – przypuszczam, że niejeden Lejba lub Szymel prowadzić może w tej błotnistej dziurze byt spokojny i po swojemu użyteczny; że niejedna Sura lub Leja, świętobliwie i ku zadowoleniu swemu, przepędza tam życie, robiąc czarne pończochy z szafirowymi klinami i hodując izraelską progeniturę; stara nawet dewotka jaka może tam przebyć długie lata, klepiąc pacierze i nie jedząc mięsa przez trzy czwarte części roku, bo ryby na ulicach musicie tam poławiać. To wszystko przypuszczam; ale ty, mój Lucjanie, ty, rozkochany zawsze we wszelkich objawach piękności ducha i formy, ty, oświecony, ze smakiem wykształconym, jak ty tam żyć możesz?
Zwyczaje / Prowincjonalność
Wesołość zniknęła na chwilę z twarzy Lucjana.
– Pisałeś mi wprawdzie o tym – mówił dalej Cyprian – że mieszkasz w małym i biednym miasteczku; ale rzeczywistości nigdym sobie wyobrazić nie mógł. Dziecię okolic Warszawy, tu wzrosłem, tu żyłem i nigdy nie widziałem nic podobnego; a nie widząc, trzeba mieć chyba wyobraźnią romansopisarzy francuskich, aby stworzyć sobie obraz twego siedliska. Powiadam ci, Lucjanie, że gdybym tam rok przemieszkał, albo bym umarł, albo z rozpaczy przyjął żydowską wiarę i pojął za małżonkę najpiękniejszą z całego miasta Surę.
– Otóż widzisz – śmiejąc się, odpowiedział Lucjan – że, choć mieszkam w N. od lat trzech, anim umarł, anim się zapisał pod izraelski sztandar. Nie powiem zapewne, że mi tam jest jak w raju i nie uwierzyłbyś nawet, gdybym ci mówił, że nie mam pragnień, przekraczających ciasny zakres, w którym się zamknąłem. Wszakże zostanę w N., długo może, bo mam do spłacenia dług serca, w przekonaniu moim święty.
– Chcesz mówić pewnie o twojej matce?
– Tak, Cyprianie. W dzieciństwie nieraz mawiałem tobie o tej mężnej, z mało oświeconym umysłem, ale bohaterskim sercem, kobiecie; nie potrzebuję ci więc wszystkiego, co wiesz, powtarzać. Powiem ci tylko, że jeżeli dziś w hierarchii społecznej należę do rzędu stojących na wyższym szczeblu oświaty, jej to winienem; rozum mój – jej łzami zdobyty, moja wiedza – okupiona jej pracą. Kiedy ojciec mój umarł i zostawił mnie kilkoletnim dzieckiem, matka stała się silną swoim macierzyńskim uczuciem. Jak pracowała? co robiła? nie wiem i niepodobna zapewne zliczyć wszystkich jej nocy, bez snu i dni, bez wytchnienia spędzonych. Aż wreszcie miłość matki dokonała cudu: jak Chrystus chleb na pustyni, tak ona tysiąckrotnie pomnożyła pracę swoję i wychowała mnie takim, jakim jestem. Dziś na mnie przyszła kolej...
Zwyczaje
– Ależ, mój drogi – przerwał Cyprian – nie widzę w tym wszystkim powodu, dlaczego byś z nią razem nie miał opuścić N. i posiąść w świecie stanowiska właściwszego dla twych usposobień i zdolności.
– Ha, kochany mój – odparł doktor – probowałem już parę razy myśl podobną, nasuwać mojej matce. Raz nawet – było to w rok po przyjeździe moim z uniwersytetu, – matka sama mi powiedziała, że pragnie, abym, dla dalszych studiów nad medycyną i dla otrzymania szerszej drogi, na której mógłbym postępować z większym pożytkiem dla innych i dla siebie, wyjechał gdzie w świat dalszy. Przy tym powiedziała mi także, iż nie chce rozłączać się ze mną i będzie mi towarzyszyła. Mówiąc to, wydawała się zupełnie spokojną i tak zawładnęła sobą, że zdołała wprowadzić w błąd moje synowskie oko. Cieszyłem się z tego jej usposobienia, myśl moja rwała się z całym popędem pierwszej młodości w sferę światła, szerszego czynu. Wszakże okoliczności materialne, w których zostawaliśmy, wymagały kilkunastu dni zwłoki, a w przeciągu ich, kilka razy zwrócił uwagę moję dziwny jakiś wyraz twarzy mojej matki, jakiś żal tajony, nie mogący jednak ukryć się całkiem przede mną, przywykłym do jej jednostajnej, spokojnej dobroci. Stawałem się niespokojny, ale zmianę jej twarzy przypisywałem jeszcze przez chwilę trudom, towarzyszącym wybieraniu się w daleką podróż. Aż pewnego dnia zobaczyłem scenę, która nigdy nie zatrze się w pamięci mojej. Było to w lecie: jechałem do jednego z pacjentów konno i sam jeden obok cmentarza, leżącego w oddaleniu wiorsty od miasteczka. Na godzinę przed moim wyjazdem, matka opuściła mieszkanie. Dokąd poszła, nie wiedziałem Gdym mijał cmentarz, przyszło mi na myśl wejść tam na chwilę. Lubię niekiedy rozmawiać z umarłymi. Tam zresztą jest mogiła mojego ojca: chciałem ją pożegnać. Zsiadłszy z konia, przeszedłem niską furtkę, zamykającą ogrodzenie i w pobliżu grobu mego ojca posłyszałem tłumione łkanie. Zbliżyłem się śpiesznie i ujrzałem matkę moję, stojącą obok krzyża i obejmującą go ramionami. Była tak pogrążona w rozmyślaniu i łzach, że nie usłyszała szelestu moich kroków. Po bladej jej twarzy toczyły się dwa strumienie łez, wzrok miała utkwiony w murawę mogiły, ramiona z całym wytężeniem obejmowały drzewo krzyża, a usta poruszały się szeptem. Stanąłem za nią niepostrzeżony, przerażony. Patrzyłem i słuchałem, i posłyszałem – cóż? posłyszałem, że się żegnała z ukochanym grobem. Matka moja kochała mego ojca jedyną miłością swego życia. Byli oni jednym z tych małżeństw o cichej pracy i cichym szczęściu, których miłości nie tłumi i związku nie rozrywa żaden hałas, żaden gorączkowy zachód życia. Po śmierci mego ojca, matka poślubiła grób jego; i miałżebym od niego ją oderwać?!... Nigdy! – odrzekłem sam sobie i wróciłem do domu niepostrzeżony, z sercem pełnym uroczystego wzruszenia. Wieczorem ukląkłem u stóp jej i powiedziałem: Matko! ja stąd nie wyjadę, mnie tu dobrze, zostańmy!... I zostaliśmy, i nie żałuję tego, i próby nie powtórzę nigdy.
– Dziwna rzecz... – zaczął Cyprian.
– O, nie tak dziwna, jak się zdawać może, – przerwał Lucjan. – Dla starych, mój drogi, wspomnienia są całą treścią życia; nimi karmią się oni wtedy, gdy wszelkie ziemskie nadzieje przyświecać im przestają. A matka moja jest już starą; do miejsca, w którym urodziła się, żyła, kochała i cierpiała, przyrosła, jak kamień do gruntu, w którym mchem się okryje. W N. stoi dom, do którego po raz pierwszy weszła, jako młoda i szczęśliwa żona mego ojca; w domu tym jest kącik, w którym długie godziny przesiadywała nad kołyską moją. Tuż za miasteczkiem jest mogiła mojego ojca, a w kościele ołtarz, przed którym modliła się całe życie. Ma ona tam dawnych znajomych swoich, którzy znali ją młodą i z którymi przez długie lata dolę i niedolę dzieliła; słowem, poza tym nieznośnym dla innych miasteczkiem dla niej nie ma życia. A gdybym ja ruszył w świat, ona by nie została, bo bardziej, niż do wszystkiego na ziemi, sercem przykuta jest do mnie. Osądź więc sam, Cyprianie, czy mnie należy niepokojem zatruwać ostatnie dni matki, której tyle winienem? Czy nie powinienem raczej zwyciężyć i stłumić własnych porywów, zwalczyć własnych bólów, aby ją spokojną i ufną we mnie doprowadzić do mogiły?
W jasnym oku Cypriana błysnęła szybko powściągnięta łza; wyciągnął rękę do przyjaciela i rzekł:
– Jesteś najpoczciwszy z ludzi, Lucjanie. Ale żebyś się tam dla rozrywki choć zakochał w kimkolwiek – dodał – wracając do dawnej wesołości.
– Jestem już zakochany – z uśmiechem odpowiedział Lucjan.
– W kimże? w kim? mów prędzej, mój drogi.
– W pracy – odpowiedział doktor.
– Hm! poważną masz kochankę! Ale wiesz, spróbuj wielożeństwa, pozostań wierny pracy, a par-dessus le marché
par-dessus le marché (fr.): ‘na dodatek’.
, zakochaj się w jakim ładnym buziaczku. Ale à propos zakochania i buziaczków – zawołał nagle, zrywając się z krzesła – mam zapytać cię39 o rzecz wielkiej wagi. Bywają u was niekiedy dziwne nazwiska. Macie na przykład Komara, Mola, Żabę, Koziełła. Czyś nie słyszał kiedy o nazwisku: Kameleon?
– Nie, o takim nazwisku nigdym jeszcze nie słyszał, śmiejąc się, odpowiedział Lucjan.
– Mój Boże! jedna już tylko zostaje rada. Stąd prosto idę do księgarni i kupuję herbarz Niesieckiego. Jeżeli w nim nie znajdę tego nazwiska, to chyba ona jest cudzoziemką.
– I któż to ta ona? – poważnie spytał Lucjan zapalając cygaro i dodał: – a raczej powinien bym powiedzieć, ta dziesiąta czy dwudziesta twoja ona?
– Pierwsza w życiu, tak powabna! – zawołał Cyprian, cały rozpromieniony wspomnieniem porannego zjawiska. – Wiesz co, Lucjanie, ani w Paryżu tak zgrabnej, ani we Włoszech tak ognistej nie widziałem kobiety. Nie nazwę jej piękną, bo to wyraz oklepany, przedstawiający głównie regularność rysów, a u niej rysy spostrzegają się ostatnie, znikają przed dziwnym wyrazem twarzy. Tę kobietę nie z gliny, ale z płomieni, Bóg utworzył; toteż zwyczajnego glinianego człowieka pali, jak istny płomień.
– Ale w każdym razie tylko – odezwał się znowu Lucjan – powiedzże mi nareszcie, kto to ta ona?
– Ba! gdybym sam wiedział! Wczoraj wieczorem o kilka stacji od Warszawy, przesiadając się dla rozmaitości z jednego wagonu do drugiego, znalazłem ją w głębi powozu, zamyśloną, z zasłoną na twarzy, nie tak jednak gęstą, abym nie mógł dojrzeć, że jest prześliczna. Przez całą drogę nie mówiliśmy do siebie ani słowa i skończyłoby się może na milczącej mojej admiracji, gdyby nie karmelki, tak, mówię wyraźnie: gdyby nie karmelki!
Nie darmo ktoś mądry powiedział, że małe przyczyny rodzą często wielkie skutki; bo i tą razą jadła ona karmelki i dla tej czynności uznała widać za potrzebne zdjąć rękawiczkę; potem układała sobie różne graciki i przy tym zajęciu musiał zsunąć się z jej palca piękny brylantowy pierścionek. Wysiadając, pociągnęła go fałdami sukni; ja zobaczyłem, podniosłem, oddałem i fakt ten doprowadził moje interesa do tego pomyślnego stanu, że raczyła mnie zapytać, czy jestem synem mojego ojca, to jest Michała Karłowskiego, o którym musiała słyszeć. Pytanie to ośmieliło mnie zapytać o jej nazwisko. Pomyślała chwilkę i odpowiedziała: nazywam się Kameleon! Sądzę, że gdy odeszła, zostałem nie mniej zgłupiały i zdumiony, jak nieszczęsny Papkin, skazany na wyszukanie krokodyla
Nawiązanie do Zemsty Aleksandra Fredry.
. Gdybym wierzył w metempsychozę, a raczej w migracją dusz zwierzęcych w ludzkie ciała, mógłbym zaprawdę uwierzyć, że Kameleon oblókł się w formy tej kobiety; bo wyraz jej twarzy mieni się, jak barwy tego zwierzęcia. Zdaje mi się, że oczy jej w mgnieniu oka kilka razy zmieniły kolor: były i piwne, i ciemnozielone, i czarne jak węgiel. Kameleon! Kameleon! czy słyszałeś kiedy, aby się tak kto nazywał? Przecież myślałem sobie: jeżeli można nazywać się Żabą, dlaczegóż by nie można nazywać się Kameleonem? Miałem więc nadzieję, że dowiem się czego od ciebie.
– Nigdym nie słyszał o tym nazwisku, – odrzekł Lucjan – i wątpię, czy ktokolwiek w świecie mógł o nim słyszeć, bo myślę, że musi w tym być jakaś mistyfikacja. Ale powiedz mi, mój drogi, jak możesz zaprzątać sobie głowę kobietą, którą raz tylko widziałeś i z którą ledwie kilka słów zamieniłeś?
– O, poważny medyku! – odparł patetycznie, stając przed Lucjanem, Cyprian; – alboż dla ciebie niezrozumiałe są takie wrażenia, co to uderzają jak gromy, jak błyskawice wdzierają się w samę głąb istoty człowieczej? Spojrzysz w białą twarz, wpatrzysz się w błyszczące oczy, dotkniesz drobnych paluszków i, ani się spostrzeżesz, jak w tym jednym mgnieniu oka wkradnie się do serca twego miłość.
– Miłostka, Cyprianie – zarzucił Lucjan.
– Czemuż nie miłość?
– Tak, miłostka tylko; bo miłość ma szersze podstawy, niż rzut oka na białą twarzyczkę i błyszczące oczy, niż dotknięcie46 drobnych paluszków. Za piękną twarz i białą rączkę kochać możesz dziś pannę Helenę, jutro pannę Klarę, pojutrze panią Zofią, Marią lub Adelę; a jeśli każde z tych uczuć o motylowym żywocie zwać będziesz miłością, cóż będzie miłostką?...
– Surowo sądzisz młode i tak zwyczajne u ludzi porywy, mój Lucjanie. Ale, mówiąc na serio, wyznaję, że i według mojego zdania, niegodną człowieka jest rzeczą robić ciągłą zabawę z tego, co ma być jedną ze składowych części poważnej treści całego życia. Nie sądzę, aby dobrze było rzucać serce na wszystkie wichry i, w tej kosztownej igraszce, tracić fizyczne i moralne siły. Lecz, mój Lucjanie, grzechy i wady pojedynczych ludzi biorą źródło z ogólnego ustroju społeczeństwa. I czyż nie widzisz, że wielu z nas pije ambrozją łatwych miłostek, jako antydot przeciw poczuciu wielkich bólów, którym zapobiec nie jesteśmy w mocy? że gdy przed nami zamykają się szranki, w których moglibyśmy w ruch i czynność wprawić żywotne siły nasze, składamy skarby myśli i serca na bank pięknych oczu i drażniących wrażeń, aby nie udusić się własnym wewnętrznym bogactwem i nie zmartwieć całkiem przy jedzeniu obiadów i paleniu cygar, dwóch działaniach, jakie ze wszelką swobodą wykonywać możemy?
– To jest – odpowiedział Lucjan – aby rozerwać próżnowanie i zapomnieć o rzeczywistości, upajacie się miłością, jak, śród próżniactwa haremu i pod groźbą jedwabnego stryczka, Turek upaja się narkotykiem. Ale strzeżcie się! Bo jak Turcy po zażyciu opium usypiają ze skrzyżowanymi nogami, tak wy, pijąc ciągle słodką truciznę, możecie usnąć z założonymi rękoma, a wtedy biada wam, bo na długo zamienicie się w Turków i jedynym szczęściem, jedyną nagrodą, o jakiej wam marzyć będzie wolno, będą czarne oczy hurysek.
– O mój ty filozofie, czy żeś nigdy nie kochał? – śmiejąc się, zapytał Cyprian.
– Dotąd nie miałem na to czasu ani sposobności.
– Tym gorzej dla ciebie. Przyjdzie kreska na Matyska. Rozkochasz się kiedy okropnie.
– Więc czemuż tym gorzej?…
– Ha! bo to widzisz, mój drogi, należymy podobno w tym względzie do dwóch przeciwnych biegunów świata. Ja, w moim swobodnym i hulaszczym życiu, niejednę już ogniową przebyłem próbę i żadna jakoś nie oparzyła mnie bardzo. Kochałem, szalałem, zalecałem się, porzucałem, mnie porzucano, a z tego wszystkiego wyszedłem, jak widzisz, zdrów i cały, i gotów znowu jak motyl lecieć w płomień. Ale z tobą inaczej być musi.
– Skąd to wnosisz?...
– Primo stąd, żeś dotąd nigdy nie kochał, a wybuch materii palnych, im dłużej wstrzymywany, tym silniejszy; secundo, że ci z oczu Werter patrzy; tertio, że, siedząc tam w swojej mieścinie, zakochasz się z rozpaczy, a wierz mi, że nie ma straszniejszej miłości, jak ta, której się człowiek uchwyci, wedle poetów, jak deski zbawienia, a według energicznego wyrażenia ludu, jak pijany płotu.
– A wola i rozum od czego?
– A namiętności i młodość od czego?
– W imię zdrowego rozsądku, odejdź ode mnie, szatanie, z diabelską mową twoich przepowiedni! – zaśmiał się wesoło Lucjan. Szkoda, że nie ma tu wody święconej, abym cię mógł odżegnać.
– A może jeszcze i wierzby święconej, co? to śliczna perspektywa
Zwyczaje
. Ale wolę nie czekać, abyś mię jak złego ducha stąd wypędził i sam umknę. Mam wiele do załatwienia na mieście, a około wieczoru przyjdę po ciebie i pójdziemy razem do Teatru Wielkiego; dają dziś Trubadura. Do zobaczenia, stoiku, medyku, filozofie, a nade wszystko przyjacielu!...
Kiedy zamknęły się drzwi za Cyprianem, Lucjan usiadł przy stole i zaczął pisać list, na którego początku były słowa: „Moja droga matko!”.
Skończył, ale nie wypuszczał z ręki pióra; przez chwilę bawił się nim machinalnie, pogrążony w myślach, aż na koniec z kieszeni surduta wydobył czarno oprawną, wpół zapisaną książeczkę i począł w niej pisać drobnym i szybkim pismem te słowa:
„Cyprian mówił, że ludzie mający dla władz swoich zbyt ciasny zakres działania, umieszczają żywotne siły swoje na banku łatwych miłostek, dlatego, aby uzewnętrznić cośkolwiek ze swej treści wewnętrznej, aby się nie udusić wewnętrznym, własnym bogactwem. Nie, on nie ma słuszności, w ten sposób usprawiedliwiając to trucie się powolne i bezużyteczne. Z wolą i wytrwałością każdy pole działania wynaleźć sobie może i powinien. Tak, powinien; ale znowu z drugiej strony, czyż może być sroższa męczarnia, jak żyć w sferze za ciasnej dla myśli swojej i siły, jak widzieć marnujące się bez użytku skarby działalności swojej? I czy wówczas, gdy zewnętrzne okoliczności krępują rozwój człowieczego ducha, niby w żelazną klatkę okuwając lot jego, czy wówczas duch ten nie zawrze zgubnymi namiętnościami i nie zbuntuje się przeciw woli, która zechce go poddać spokojnym warunkom codziennych spraw i tak zwanych codziennych cnót? Bodaj i tą razą, jak zawsze, potępić należy tylko źródło, z którego grzech płynie, a o grzesznikach rzec słowa Chrystusa: „kto z was bez grzechu, niechaj rzuci kamieniem”
Dokładnie cytat brzmi: „Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci na nią kamieniem” (Biblia Gdańska, Ew. Jana 8:7).
. Bo któż, niewinny i silny wczoraj i dziś, zaręczyć może w sumieniu własnym, że takim zostanie jutro, jeśli go zgubne okoliczności ku tej samej, co innych, otchłani pociągać będą?
Ileż razy w bezbarwnym, ciemnym, gorzej niż to, bo w brudnym otoczeniu, w jakim postawiła mnie powinność, ileż razy, śród odgłosów i widoków tak bardzo rażących wszystkie sympatie i pragnienia moje, czułem wrzącą w piersi głuchą niecierpliwość. Ileż razy myślą wychodziłem poza ciasny obręb mojego działania i w marzeniu widziałem otwierające się przede mną pole szerokiego czynu, pole działania, pełne zapór i trudów, ale w których końcu56 był cel, zrodzony z wielkiej jakiejś idei. Ileż razy, w długich marzeniach takich, podnosiłem myślą zasłonę przeszłości i widziałem, jak na krańcu widnokręgu każdego dziesiątka lat niebo coraz bliżej było ziemi, dobro i prawda coraz bliższe ludzi. I drżałem cały żądzą oddania sił moich wszystkich dla zbliżenia błogosławionej chwili, którą widziałem oczyma57 proroczego ducha, i obejmowało mnie pragnienie pójścia w świat, wzmożenia się wolą i wiedzą, i torowania sobie drogi śród tłumów. I pragnąłem wówczas walczyć i cierpieć, choćby wszystkimi mękami potępieńca, byle żyć całą pełnią myśli i czynu, byle działać! działać!..
Pytałem nieraz samego siebie, dlaczego inni spokojnie, szczęśliwie nawet żyją, w tych samych warunkach, w których mnie tak duszno i ciasno? Wszak i tam, gdzie jestem, czuję się użytecznym i potrzebnym, czas mój nie mija marnie w próżniactwie, bieda materialna mnie nie dotyka. Połowa tego, co posiadam, moralnie i materialnie, zadowoliłaby wielu ludzi; czemuż więc mnie dziwna jakaś siła gna w szersze przestrzenie? Niejeden, gdyby znał moje myśli i targania się wewnętrzne, nazwałby mnie szaleńcem, marzycielem. A jednak, nie jestem ani jednym, ani drugim; wiem, czego pragnę, znam właściwe dla siebie drogi i dlatego, że te drogi zamknięte są przede mną, duszę się, jak w klatce. Każdy, kto badał otchłanie, jakie natura ludzka zawiera w sobie, pojmie co to jest męka skrępowanego ducha, męka energii, która, nie znajdując pola dla siebie, jak rdza żelazo, najhartowniejsze nawet serce przejada.
Niekiedy czuję, jak mi w piersi rwie się coś i jęczy, jak niezaspokojone pragnienia obejmują mi szyję krogulczymi szpony, jak cała moc mojej istoty domaga się jakiegoś wielkiego czynu, albo jakiejś wielkiej miłości.
I w chwilach owych, opanowany szałem, z głową rozsadzoną płomieńmi, z piersią pełną burz, pragnąłem znaleźć antydot przeciw truciźnie własnych myśli i ponieść do ust czarę choćby z mętem i żółcią, aby tylko uciec od straszniejszej nad wszelkie inne żądze, żądzy czynu i światła.
Wtedy tyś przechodziła koło mnie, matko moja, poważna twymi srebrnymi włosy, święta cierpieniem dla mnie poniesionym; patrzyłem na ciebie i nakazywałem milczenie burzom moim, i stawałem się znowu silnym i mężnym.
Tak dotąd bywało; ale czy zawsze tak będzie? czy, na synowskiej miłości wsparty, zawsze zwyciężać będę?
Patrzę w siebie! Tam, w samej głębi piersi, czuję ciągle niezużytą jakąś siłę. Zgaśnież ta siła, czy pierś mi rozsadzi i serce mi pęknie?...
O, matko moja!”