W sali Wielkiego Teatru Warszawy, śród ciszy wsłuchanych w melodią tłumów, rozległ się śpiew ulubionej śpiewaczki. Na scenie Cyganka, matka, z rozwianym włosem, z oczyma pałającymi rozpaczą i żądzą zemsty, opiewała nieprzebolałą stratę ukochanego dziecięcia. Pomiędzy tłumem słuchaczów i widzów, ze skronią opartą na dłoni, z oczyma utkwionymi w przestrzeń, siedział Lucjan Dolewski. Nie patrzył on, ale słuchał, słuchał i znać było, że śpiew przenikał go do głębi, tysiącznym uściskiem owijając mu serce. Spod czarnych jego włosów na czoło mu wystąpiły silnie pulsujące żyły; z głębokich oczu, spod wpół przymkniętych powiek, wymykał się niekiedy tłumiony ogień; pierś mu się podnosiła szybkim i nierównym oddechem. Boleśnie snadź wstrząsnęły nim namiętne tony śpiewu, ale snadź też lubował się on tym bólem, jak cierpką, gorączkową rozkoszą.[14]
Wielkomiejskość
Obok niego
Cyprian, odwrócony od sceny, nie słuchał, nie patrzył, zachwyconym okiem spoglądając w lożę w której siedziały trzy kobiety. Dwie z nich, młode dzieweczki, w białych sukniach i z kwiatami w jasnych włosach, wyglądały jak Rafaelowskie ideały, obok siedzącej między nimi
kobiety. Ta ostatnia ubrana była w suknią z ciemnego aksamitu, odkrywającą ramiona jej i szyję, zdobną w dwa sznury, wielkim brylantem zamkniętych pereł. Na obnażonych jej rękach, godnych Fidiaszowego dłuta, niby na karraryjskim marmurze wschodnie arabeski, wiły się węże złotych bransolet. Niedbale wsparta o poręcz krzesła, głowę, obciążoną warkoczami ciemnokasztanowatych włosów, nieco w tył odrzuciła i wielkimi błyszczącymi oczyma patrzyła na
Cypriana. W ręku trzymała bukiet białych róż i takiż kwiat błyszczał nad jej czołem, migocąc przytrzymującym go we włosach, szmaragdem. Cała postać tej kobiety wyrażała świetną, pewną siebie piękność; bogactwo form i bogactwo brylantów wiązało się w niej w całość, z której wiało rozkoszne jakieś, drażniące i wabne tchnienie.
Przebrzmiały śpiewy; skończył się akt przedostatni.
Lucjan obudził się z zamyślenia i rozglądał po teatralnej sali.
Cyprian dotknął jego ręki i rzekł z cicha:
–
Lucjanie, spójrz w lożę piątą od sceny na prawo:
kobieta w aksamitnej sukni – to ona.
– Kto? – spytał roztargniony jeszcze
doktor.
–
Kameleon – odpowiedział
Cyprian.
I obadwaj zwrócili się ku piątej loży od sceny. Ale, niestety! w chwili, gdy zamieniali ze sobą powyższe wyrazy,
piękna kobieta wstała i, owinięta już szalem, opuściła lożę. Za nią wyszły dwie towarzyszące jej panienki i
Lucjan nie zobaczył nic więcej, prócz trzech białych szalów.
Cyprian jednak spostrzegł, że siedzący obok niego, nieznajomy mu
młodzieniec, przesłał ukłon ku owej loży i tak był pogrążony w zachwycie, że kłaniał się i wtedy jeszcze, gdy loża była już pustą.
Cyprian patrzył na niego, parę razy otworzył usta i wahał się, aż wreszcie, z grzecznością zwracając się ku niemu, rzekł:
– Przepraszam pana, że nieznajomy przemawiam do niego; ale czy nie chciałbyś mi pan powiedzieć, kto jest ta
pani, której się przed chwilą kłaniałeś, a która opuściła lożę?
Nieznajomy młodzieniec zwrócił ku mówiącemu łzawe spojrzenie, przetarł ręką czoło, wstrząsnął długimi włosami i odpowiedział głosem, w którym drgało najwyższe politowanie:
– Jak to! pan jej nie znasz?!
– Właśnie... – zaczął
Cyprian.
Ale
nieznajomy przerwał mu, wznosząc oczy ku płonącemu w górze świecznikowi:
– Jak to! pan jej nie znasz? – powtórzył. I na jakież pustkowie, nierozświecone jej boskim obliczem, rzuciły pana zawistne losy?
– Nie znam tej
pani z prostej przyczyny – odparł
Cyprian – żem rok prawie cały przebył za granicą, a przed wyjazdem moim nie mieszkała tu ona zapewne.
Młodzieniec słuchał go, zawsze z wyrazem najwyższego zdumienia, a gdy skończył mówić, pochylił się ku niemu i rzekł z tajemniczą miną:
– Wiesz pan, kto
ona jest?
– Jest to właśnie wszystko, czego dowiedzieć się pragnę.
–
Sfinks – szeptał
nieznajomy –
tajemnica.... anioł i szatan...
– Ale chciałbym się dowiedzieć, jak się nazywa.
– Ułożyłem na cześć jej trzy tysiące wierszy; ona mnie podniosła na sam szczyt Parnasu.
– Niczego się nie dowiem – szepnął
Cyprian do
Lucjana.
– Wiek nasz – rozpoczął znowu poeta – przeznaczony jest dla szczytnych polotów ducha...
– Ależ panie, chciej mi powiedzieć nazwisko tej
pani, bo wnet rozpocznie się akt ostatni.
–
Tłum zwie ją Kameleonem, ja nazywam ją bóstwem.
I uderzył się wskazującym palcem w piersi, jakby chciał tym gestem uwydatnić to swoje poetyckie ja.
– Czy słyszysz – szepnął
Cyprian do
Lucjana – wyraźnie nazywa się
Kameleon.
Po skończeniu ostatniego aktu opery, dwaj przyjaciele mieli się ku wyjściu, gdy
poeta zagrodził im drogę wysoką, cienką i długowłosą swoją postacią.
– Panie – rzekł, zwracając się do
Cypriana – z oblicza twego czytam, że jesteś zwolennikiem muz, że nie należysz do synów ciemności i materii, którzy świętokradzką nogą odpychają perły poezji.
– Panie... – zaczął
Cyprian.
– Tak – mówił dalej
poeta, podnosząc głos i nie zważając, iż potrącali go wychodzący z
teatru ludzie – tak, przeczuwam w panu mojego duchowego brata i dlatego nie chcę, abyś pozostał w niewiadomości co do mojego nazwiska. Jestem
Pantaleon Kwiatkowski, poeta.
Cyprian ukłonił się lekko.
– A idąc za przykładem dawnego wieszcza naszego,
AcernaAcernus czyli Sebastian Klonowic, który nieśmiertelne imię swoje wziął z państwa roślinnego, nazwałem siebie:
Convalius Convaliorum.
–
Asinus Asinorum – szepnął
Cyprian do
Lucjana.
– To imię znajdziesz, bracie duchowy, na pierwszej karcie każdego z utworów moich. Mieszkam przy ulicy Ptasiej, w domu N.
Cyprian ukłonił się znowu w milczeniu.
– Teraz ty, bracie duchowy, powiedz mi swoje doczesne zwanie i kędy obrałeś sobie siedlisko, abym mógł przybywać niekiedy w progi twoje i zasilać cię owocami swojego ducha.
– A to plaga! – szepnął znowu
Cyprian do przyjaciela i głośno dodał: – Jestem
Karłowski, mieszkania stałego nie mam, bom przed chwilą dopiero przyjechał do
Warszawy.
– A więc nawiedź kiedy moje progi, abym ci mógł ukazać wszystkie moje skarby.
– Nie zaniedbam tego uczynić. Tymczasem żegnam pana, bo zaczynają gasić światło w
teatrze.
Przemocą prawie usunąwszy barykadę złożoną z
ciała poety, żywo postąpił ku drzwiom.
– Diabli rzucili na moję drogę tego
poetę! – rzekł, uszedłszy kilka kroków – niczego się porządnie dowiedzieć nie mogłem, oprócz, że istotnie nazywa się ona
Kameleonem.
– Dziwaczne nazwisko – rzekł
Lucjan.
– Niezmiernie dziwne, ale dziwna też to być musi
kobieta! Co za wyraz twarzy, jakie oczy! Dziwi mię̨, żeś nie zwrócił na nią uwagi.
– Nie patrzyłem dziś na kobiety; śpiew pochłonął mnie zupełnie.
– Zimny jesteś,
Lucjanie.
– Tak, zimny jestem – krótko odpowiedział
Lucjan.
Ale światło latarni, spływające nań w chwili, gdy to mówił, zadało fałsz jego słowom, bo odkryło twarz, zalaną rumieńcem wzruszenia i oko płonące ogniem rozkołysanej muzyką wyobraźni. Szli w milczeniu, tylko niekiedy
Cyprian nucił półgłosem francuską piosenkę:
Mon Dieu, mon Dieu,
Comme elle est belle!
Avec ses yeux
Noirs si doux.
[15]
Nie zlokalizowano źródła cytatu.