Jeden uśmiech spod małego kapelusika
wprowadza duszę w świat marzeń.
Wiktor Hugo, "Nędznicy"
(Wiktor Hugo: Nędznicy)
I. W podróży
Było to w miesiącu wrześniu, przy schyłku krótkiego jesiennego dnia.
Przed jedną z największych stacji kolei żelaznej wiodącej z Wilna do Warszawy stał długi szereg wagonów, a w jednym z nich, zasunięta w głąb powozu, z książką w ręku i gęstą zasłoną z czarnej koronki na twarzy, siedziała kobieta.
Zmrok zapadał coraz ciemniejszy. Pod dużym gmachem stacji błyskały latarnie, chodzili i gwarzyli ludzie, – w górze między chmurami wypływały gdzieniegdzie gwiazdy, a w dali ciemniał las, szerokim i nieruchomym pasem łącząc szare niebo z szarą ziemią.
Zadzwoniono po raz pierwszy.
Do wagonu, w którym siedziała kobieta z zasłoną, lekko i zręcznie wskoczył młody mężczyzna. Postać jego zgrabna i smukła, mimo zmroku, wdzięcznie zarysowała się na otaczającym ją ciemnym tle; błysnęły stalowe ozdoby przewieszonej przez ramię jego podróżnej torebki i widać było wymykające się spod czapeczki gęste i bardzo jasne włosy. Wskoczył do wagonu, stanął przy drzwiczkach i obejrzał się, jakby pytając losów, jakie towarzystwo zsyłają mu na długą może podróż.
Kobieta zwróciła twarz na wchodzącego i spoza zasłony swojej patrzyła na młodego człowieka.
I on patrzył na nią, ale, niestety! nic nie widział oprócz niewyraźnej postaci kobiecej. Byłaż ona młoda czy stara, piękna czy brzydka? – nie mógł dojrzeć, bo siedziała w głębi powozu, a cienie były za nią, przed nią, wkoło niej.
Znowu rozległ się głos dzwonka.
Na stopniu prowadzącym do wagonu, w którego drzwiach1 rysowała się postać młodego mężczyzny, ukazała się otyła kobieta, od chłodu jesiennej nocy zaopatrzona w futro z ogromnym lisim kołnierzem2 i w kaptur watowy z czarnego atłasu, zasłaniający część jej czoła i twarzy. W ręku trzymała niemałej objętości wór podróżny, dwa dosyć spore pudełka i drugi mniejszy worek, z którego sterczały, jak się zdawało, rogi oprawnych książek. Bagaże te i niepomierna tusza utrudniały jej dźwignięcie się na wysoki stopień wagonu.
Młody człowiek nie zwracał uwagi na mozolne wspinanie się podróżnej, gdy nagle słuch jego uderzyły słowa, dość ostrym wymówione głosem:
– Mój panie kochany! a bądźże łaskaw podać mi rękę!
Odwrócił się, spojrzał, lekki, ledwie dojrzany uśmiech przebiegł mu po ustach;3 ale z grzecznością człowieka należącego do oświeconych towarzystw schylił się, jedną ręką ujął wór podróżny zakłopotanej pani, drugą jej pudła i, postawiwszy to wszystko w głębi wagonu, podał jej obie dłonie.
Podróżna dźwignęła się z ciężkim westchnieniem; po chwili cała masa podniosła się do wysokości drzwiczek, a zawsze wsparta4 na silnych i usłużnych dłoniach młodego człowieka wtoczyła się do wagonu.
W czasie tej operacji kobieta z zasłoną na twarzy siedziała ciągle nieruchoma, przez szybę powozu patrząc gdzieś daleko, może5 na wielką złotą gwiazdę, która sama jedna wypłynęła spod chmury i zawisła nad pasem dalekich lasów, jakby świecić chciała ciemnym ich głębiom.
Zadzwoniono po raz trzeci.
Ze stukiem zaczęły zamykać się drzwi wagonów, rozległy się dwa ostre, przeciągłe gwizdnięcia6 i po chwili poważna, wspaniała, niby królowa wojsko na bój wiodąca, ruszyła się lokomotywa i, coraz szybsza, coraz silniejsza, żelazną piersią poczęła pruć gęste i mgliste powietrze, rzucając pod obłoki kłęby dymu, jakby słane ku niebu potęgi ziemskiej świadectwa.
W wagonach zapalono lampy. Przy jednej z nich młody człowiek, o jasnych, kędzierzawych włosach, z ciekawością patrzył na siedzącą w głębi powozu kobietę, której twarz kryła gęsta czarna koronka. A tak gęstą była ta zasłona, że przez nią dojrzeć mógł7 tylko wielką białość gładkiego, wysokiego czoła kobiety i, przeciskający się przez tkankę koronki, blask jej oczu. Ale kolor tych oczu, ich kształt, wielkość, ale reszta twarzy, usta, nosek i, co ważniejsze od tego wszystkiego, wyraz fizjognomii zostawały dla ciekawie przypatrującego się tajemnicą. Widział tylko jeszcze grube warkocze ciemnokasztanowatych włosów wypływające spod czarnego kapelusika, drobną, bardzo kształtną, zamkniętą w rękawiczce rękę i niedbale, a zarazem wdzięcznie o poduszki powozu opartą postać.
Kobieta spoza zasłony swojej patrzyła na towarzysza podróży, a ponieważ on zasłony takiej nie miał, z łatwością więc widzieć mogła świeżą, o regularnych rysach twarz jego, z pełnym młodzieńczej swobody wyrazem, mały jasny wąsik, ocieniający łagodne usta, i duże błękitne oczy, które zdawały się patrzeć na świat8 z młodą, niczym niezawiedzioną jeszcze, nadzieją i z młodą, nigdy jeszcze niezłamaną, a ufną w swoję potęgę, wolą.
Trzecia obecna w wagonie osoba, otyła pani z lisim kołnierzem9, z ciekawością przyglądała się i kobiecie, i mężczyźnie, i zdawało się, że się namyślała, jak ma z nimi rozpocząć rozmowę.
Przez kilka minut w wagonie panowała cisza, przerywana tylko jednostajnym szmerem kół uderzających o żelazne szyny…
Po chwili kobieta z zasłoną na twarzy usiadła bliżej lampy, otworzyła książkę i zaczęła czytać; młody człowiek miał bardzo dobry wzrok i dojrzał na okładce książki tytuł: Poezje Słowackiego.
Otyła pani ujęła także swój mniejszy woreczek, rozsunęła zamykające go sznurki włóczkowe z pąsowymi kutasikami na końcach i wydobyła książkę. Młody człowiek dostrzegł mimo woli, że był to Złoty ołtarzyk.
Zasłona gęsta utrudniała snadź czytanie, a może i lampa za słabe dawała światło, bo kobieta10 zamknęła książkę, zasunęła się znowu w swój kącik i siedziała cicha, nieruchoma.
Pani w kapturku wydobyła z worka drugą jeszcze książkę do nabożeństwa, i trzecią, i czwartą, a uszykowawszy je wszystkie na kolanach, nie zaczynała jednak się modlić. Przenosiła wzrok z kobiety na mężczyznę; widocznie trawiona była żądzą dowiedzenia się, co to za jedni. Myślała więc nad tym, jak by zaspokoić swoję ciekawość, a Złoty ołtarzyk, Łza chrześcijanina, Westchnienie duszy itd. czekały sobie tymczasem na jej kolanach.
Młody człowiek z torebki podróżnej wyjął cygaro i, grzecznie zwracając się do otyłej pani, zapytał:
– Czy pani nie zaszkodzi dym cygara?
– A gdzieżby tam miał mi szkodzić, mój panie kochany! – odpowiedziała z widoczną radością, iż rozmowa się zaczyna. – A gdzieżby tam – powtórzyła – miały mi szkodzić cygara! Nieboszczyk mąż, świeć Panie nad jego duszą – tu złożyła pobożnie ręce – co dzień11 kilkanaście faj wypalił1, to się przyzwyczaiłam do dymu tytuniu, panie mój kochany! Palże sobie, pal z Bogiem!
Młody człowiek zwrócił się do drugiej kobiety i powtórzył:
– A pani nie szkodzi dym cygara?
– Nie, panie – odpowiedziała krótko spoza zasłony swojej i znowu zapadła w milczenie.
Ale tym razem12 pani w kapturku nie pozwoliła ciszy zakrólować w wagonie. Spojrzała bystro na młodego człowieka, potem na zasłonioną kobietę i, uznawszy ją snadź za ciekawy przedmiot badania, zwróciła się ku niej i, poprawiając kapturek, ozwała się z rodzajem przymilenia:
– A pani dobrodziejka czy z daleka?
Kobieta powoli zwróciła ku niej głowę i po chwilce milczenia, zawsze spoza zasłony swojej, odrzekła:
– Z daleka, pani.
– Pewno do Warszawy? – spytała otyła pani, obydwiema już rękoma12A zsuwając z czoła kapturek.
– Tak, pani – była znowu odpowiedź.
– Czy pani dobrodziejka z okolic Warszawy może?
– Nie, pani.
– A z jakich? czy wolno spytać?
– Z dalekich.
Interlokutorka, widocznie zniecierpliwiona lakonicznymi odpowiedziami, poruszyła się tak żywo, że aż z kolan jej spadł Złoty ołtarzyk, a młody człowiek ze zdwojoną ciekawością wpatrywał się w zasłonioną kobietę. Uderzył go młody i świeży dźwięk jej głosu i zaciekawiły krótkie odpowiedzi.
– Pani dobrodziejka dawno już w podróży? – rozpoczęła się na nowo indagacja.
– Od dnia wczorajszego.
– Pewno na zimę do miasta… dla zabawy?13
– Tak, pani.
Tą razą Łza chrześcijanina poszła śladem Złotego ołtarzyka i w drodze rozsypała tuzin obrazków i przepisanych modlitewek.
Młody człowiek grzecznie się schylił i pomógł właścicielce w zebraniu rozsypanych skarbów pobożnych.
– A, dziękuję, panie mój kochany, dziękuję ślicznie! – mówiła otyła pani – grzeczny z pana kawaler! To rychtyk jak nieboszczyk mąż, świeć Panie nad jego duszą. Bywało, jak robię pończochę, to niech mi tylko kłębek upadnie, zaraz mi go podniesie, choćby się pod samiuteńką kanapę potoczył. Pan dobrodziej kubek w kubek będziesz taki jak mój nieboszczyk Wicuś, świeć Panie nad jego duszą. Zaraz znać po grzeczności, żeś pan dobrodziej z Warszawy. Czy zgadłam, jeżeli wolno spytać?
– Tak, pani, jestem z Warszawy – odpowiedział młody człowiek.
– A dokądże to pan dobrodziej podróżował?
– Byłem w okolicach Wilna.
– A w jakim miejscu, czy wolno spytać?
– W miasteczku N.
– Ach, panie mój kochany, toć ja stamtąd jadę i tam mieszkam; że też nie zobaczyłam tak ślicznego kawalera! A u kogoż tam był pan dobrodziej, czy wolno spytać?
– Jeździłem do mego kolegi i przyjaciela, doktora Dolewskiego.
– Ach, panie mój kochany! znam, znam jak własne oko. No, proszę! Lucyś Dolewski to pana dobrodzieja kolega! na ręku13A go nosiłam! Ależ on, panie mój kochany, sam w Warszawie jest teraz.
– Tak; toteż nie wiedząc o tym, wybrałem się do niego i rozminęliśmy się w drodze.
– Pewno pan dobrodziej krótko bawił w N.
– Parę godzin tylko. Na stacji pocztowej dowiedziałem się o wyjeździe Lucjana i zaraz wróciłem, aby go choć w Warszawie znaleźć.
– No, proszę! – powtórzyła raz jeszcze otyła pani – Lucyś Dolewski to przyjaciel pana dobrodzieja, no proszę! – Złoty to chłopiec2-13B – ciągnęła dalej – anioł stróż wszystkich biednych ludzi w N. i całej okolicy. Bo to głowa, panie mój kochany, co się nazywa. Nieboszczyk mój mąż, świeć Panie nad jego duszą, bywało, mówi: „Z tego chłopca będzie ministyr”, a serce u niego to, panie mój kochany, lepsze jeszcze od głowy. Czyby to on nie mógł, jak i drugi jaki, rozsiąść się w wielkim mieście, nie mówię już o Warszawie, ale w Wilnie na przykład, a choćby w Grodnie, albo w Mińsku, i brać pieniądze, i królować, i hulać sobie, panie mój kochany. Ale on, biedaczysko, pracuje i haruje, i tyra swoje młode lata między nami biednymi i, za pozwoleniem, głupimi ludziskami; a wszystko13C to dlatego, żeby starej matki nie porzucać, boby umarła chyba z tęsknoty za swoim jedynakiem, któremu dała edukacją, panie mój kochany, kawałek chleba od własnej gęby odrywając.
Ostatnie słowa wymówiła z rozrzewnieniem, wydobyła chustkę do nosa, otarła oczy i spocone pod kapturem czoło i w zapale wydobyła z worka jeszcze jednę książkę do nabożeństwa, podobno Cichą łzę.
– Cieszę się – po krótkiej chwili ozwał się młody człowiek – słysząc tak pochlebne wyrazy o moim przyjacielu.
– Ach, panie mój kochany – odpowiedziała pani – tożem ja na rękach jego nosiła. Nieboszczyk mąż, świeć Panie nad jego duszą, był komisarzem u hrabiego S., o wiorstę od N., a nieboszczyk ojciec Lucysia był w N. aptekarzem. To, panie mój kochany, w przyjaźni żyli z sobą, jak bracia. Jestem Anna Owsicka, do usług pana dobrodzieja.
Młody człowiek skłonił się w milczeniu.
– A pana dobrodzieja godność, czy wolno spytać? – podchwyciła pani Anna.
– Cyprian Karłowski – odrzekł z lekkim ukłonem i uśmiechem mężczyzna.
Na dźwięk tego imienia kobieta z zasłoną na twarzy poruszyła się lekko i mimo koronki znać było, jak błyszczące oczy zwróciła na młodego człowieka. Nic jednak nie rzekła i na chwilę umilkli wszyscy.
– Która też to godzina, panie mój kochany? – spytała znowu pani Owsicka.
– Dziewiąta – odpowiedział pan Karłowski, patrząc na zegarek.
– O Chryste Panie! tożem ja jeszcze nie zmówiła godzinek do opatrzności Boskiej. A jadę do Częstochowy, panie mój kochany; grzechem duszy obciążać nie można, w takie święte miejsce jadąc. Całe życie wybierałam się do Częstochowy, aż, chwała Bogu, postawili kolej żelazną i teraz człowiek jak siądzie sobie na maszynę, to tak frrrrrr… i poleci, gdzie tylko zamyśli. Daj Boże zdrowie tym ludziom, co to mają rozum i takie piękne rzeczy robią, panie mój kochany!
To powiedziawszy, otworzyła Złoty ołtarzyk, przeżegnała się i z głębokim westchnieniem poczęła się modlić półgłosem.
Znowu cisza zapanowała w wagonie. Młody człowiek spojrzał na kobietę siedzącą w głębi i jednę tylko dostrzegł w niej zmianę: zdjęła rękawiczkę, a na kształtnej i niezmiernie białej jej ręce lśnił pierścień z wielkim brylantem. Rączkę tę podnosiła niekiedy do ust, jedząc karmelek, a rzutem tym odkrywała nieco zasłonę, tyle jednak tylko, że młody człowiek ujrzał parę razy białą, okrągłą bródkę. W myśli złorzeczył temu, kto pierwszy fabrykować zaczął gęste zasłony dla kobiet, i błagał losy, aby Poezje Słowackiego zrzuciły z kolan nieznajomej, bo grzeczność nakazywałaby mu je podnieść, a przy tej sposobności podjęłaby się może zasłona kobiety. Niestety! książka leżała spokojnie na kolanach swej właścicielki, a zaciekawiony młodzieniec pytał myślą losów, dlaczego przed chwilą z kolan pani Owsickiej spadł Złoty ołtarzyk, a Poezje Słowackiego leżały spokojnie.3-13D Ale los nie uznaje nigdy potrzeby tłumaczenia się z niesprawiedliwości i nielogiczności swoich.
Blada lampa drżała, niepewne światło rzucając w kąty wagonu, a milczenie przerywane było tylko pobożnymi westchnieniami pani Owsickiej i chrzęstem karmelka, odzywającym się niekiedy w ząbkach nieznajomej.
O prozo XIX wieku! Kobieta ubrana w czerni, z zasłoną na twarzy, milcząca, zamyślona, zamiast wzdychać, je karmelki.14 Niegdyś tak wyglądająca kobieta bywała istotą z mgły i zefiru, za pokarm jej służyły marzenia, a ziemskie jadło odtrącała drżącą dłonią, gwiazdom się skarżąc na prozę żywota. Dziś je ona karmelki! Gdzież poezja? gdzie tajemniczość? gdzie tragiczność awantury? gdzie czysty, brzydzący się materią idealizm?! Młody podróżnik wszakże nie żałował tajemnicą owianych zjawisk dawnych czasów i z miłym wrażeniem słuchał chrzęstu karmelków w ustach nieznajomej, bo był mu on świadectwem jej młodych i zdrowych ząbków, które, sądząc podług przedziwnie białej rączki, jaką widział, przedziwnie też białymi być musiały.
Pani Owsicka skończyła godzinki do opatrzności Boskiej, wycałowała wszystkie obrazki, przeżegnała się krzyżem różańca i, na worku podróżnym złożywszy głowę, głęboko usnęła.
W ustach nieznajomej kobiety ustał po chwili chrzęst karmelków, ale znać było, że nie spała, bo niekiedy białymi paluszkami machinalnie przewracała karty książki.
I pan Karłowski też nie spał, czoło oparł na dłoni i myślał.
I pogrążeni w milczeniu, kołysani jednostajnym ruchem wagonu, oboje młodzi ludzie utonęli w zamyśleniu. O czym oni myśleli? Niech odpowiedzią na to będzie wyraz: byli młodzi! A młode myśli to orły szerokoskrzydłe, co lecą nad ziemią i orlim wzrokiem szukają kwiatu wesela i owocu szczęścia. I któż je zliczy, i któż je opowie, gdy rojami wylatują z głowy młodością wrzącej, gdy jednym ich skrzydłem wiara, drugim nadzieja, a atmosferą, w której się unoszą… miłość. Z ognia stworzone, w pragnieniu skąpane, wiarą w przyszłość strojne, gdzieżeście wtedy, o myśli młode, kiedy czoło człowieka pochyli się smutne pod wspomnieniami doznanych zawodów? gdzieżeście wtedy, gdy w sercu jego tchnienie życia zmrozi młodzieńcze zapały i porywy, gdy, po dniach minionych chodząc jak po grobach, i myśl swą, i czoło chyli on ku ziemi?
Ale jadący z Wilna do Warszawy młodzi ludzie nie mieli skroni smutnie schylonych pod ciężarem dni już przebytych i nie chodzili jeszcze po wspomnieniach jak po grobach. Toteż młodzi oboje, piękni pewno oboje, myślami pobiegli w świat szeroki, a oczyma15 często spoglądali z zajęciem na siebie, dopóki… dopóki… nie usnęli.
Usnęli? i któż odważy się twierdzić, że oni spali? Młody człowiek siedział wprawdzie nieruchomy, ale czy spał, czy snuł wątek różanych myśli, nie wiadomo; a młoda kobieta bodaj mało też spała, bo spoza czarnej koronki często błyskały wyraźnie otwarte jej oczy. Trudno też ręczyć, czy pan Karłowski nie zapytywał siebie, co bardziej silnym lśniło blaskiem, czy przysłonięte, a jednak tak błyszczące oczy kobiety, czy wielki na jej palcu brylant.4-15A
Na świecie zaczęło szarzeć, cienie nocy z wolna ustępowały przed wschodzącym dniem. Na bladobłękitnym niebie gasły jedna po drugiej gwiazdy, i w wagonie zgasła blada lampa. Parę razy gwizdnęła lokomotywa i pociąg stanął.
– Stacja Tłuszcz! pięć minut! – wołał posługujący, otwierając drzwi wagonów.
Pani Owsicka ocknęła się i zaczęła prędko mówić:
– W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Ojcze nasz, któryś jest w niebiesiech… czy daleko jeszcze do Warszawy, panie mój kochany?
– Jednę już tylko stacją przebyć mamy – odpowiedział pan Karłowski.
– Przyjdź królestwo Twoje, bądź wola Twoja… – szeptała znowu pani Owsicka i, otworzywszy jedno z pudełek, zaczęła, modląc się i wzdychając ciągle, przekładać w nim i układać różne drobiazgi, wypłowiałe wstążeczki, pomięte koronki, nici, szpilki itd.
Nieznajoma kobieta ujęła też niewielki i piękny woreczek podróżny, otworzyła go kluczykiem wyjętym z kieszeni okrycia i zaczęła czegoś szukać lub cóś układać. Młody człowiek zauważył, że ruchy jej były bardzo wdzięczne i harmonijne.
– Prześliczna być musi! – pomyślał – bodaj tę zasłonę! Byłażby Turczynką? – I uśmiechnął się sam z przypuszczenia swojego, a uśmiech jego był taki swobodny, taki młodzieńczy, tak mu twarz rozświecił, błysnął w oczach i na białym czole zajaśniał, że aż pani Owsicka, mówiąc litanią, zamiast: „zmiłuj się nad nami”16, dwa razy powtórzyła: „panie mój kochany!”, a gdyby jaki drobny sylf zakradł się był pod koronkową zasłonę milczącej kobiety, ujrzałby i na jej ustach rozkwitający uśmiech. O, uśmiechy młode! wy, akordy wtórujące pieśniom młodych myśli! rozkwitajcie i ulatujcie w świat, póki wam pora nie minie; bo życie wasze to żywot motylka… radosny17, ale krótki!
Długo nieznajoma układała w woreczku jakieś małe pudełka, papiery i książki, a gdy na koniec zamknęła go i kluczyk do kieszonki schowała, młody człowiek spostrzegł, że na palcu nie miała brylantowego pierścienia.
– Musiała go schować – pomyślał – i w istocie nie potrzebuje ona brylantów na palcach, mając dwa przez naturę dane, a tak przez gęstą nawet koronkę żywo błyszczące brylanty oczu18.
I znowu się uśmiechnął i, uśmiechając się, dostrzegł, że blaski tych dwóch brylantów, o których myślał, wyraźnie skierowane były ku jego twarzy.
Znowu gwizdnęła lokomotywa, znowu pociąg stanął.
– Warszawa! – ozwał się głos donośny i ze stukiem poczęły otwierać się drzwi wagonów.
Pani Owsicka wstała najpierwsza, choć nieco z trudnością, i jęła zabierać swoje wory i pudła.
– Niech pani wysiada – grzecznie rzekł pan Karłowski – ja pani podam wszystkie te rzeczy.
– Dziękuję, dziękuję ślicznie, panie mój kochany – mówiła, sapiąc i wysiadając, pani Anna. – Grzeczny, bardzo grzeczny z pana kawaler. Powiem Lucysiowi Dolewskiemu, że grzecznego ma kolegę, panie mój kochany.
To mówiąc, wygramoliła się z trudnością z wagonu, wzięła z rąk „grzecznego kawalera” swoje manatki i, obciążona nimi, powoli zmieszała się z tłumem ludzi zalegających platformę.
Ujrzawszy przejście już wolne, nieznajoma kobieta powstała, owinęła się okryciem i, ująwszy swój woreczek, zręcznie zeskoczyła na ziemię.
Młody człowiek, rozciekawiony, zachwycony jej ruchami, patrzył na nią i gdy zstępowała ze stopnia, wiódł oczyma za długimi i ciężkimi fałdami jej sukni ciemnobrunatnego koloru. I ujrzał, jak fałdami tymi pociągnięty ze stopnia wagonu na ziemię zsunął się brylantowy pierścionek, przed chwilą błyszczący na ręku kobiety, a ona poszła dalej, nie wiedząc, że go zgubiła.
Karłowski w jednym mgnieniu oka wyskoczył z wagonu, podjął pierścień i w kilku skokach dobiegł do pierwszej sali dworca. Niedaleko drzwi stała nieznajoma kobieta i podawała urzędnikowi jakąś kartkę.
– Przepraszam panią! – rzekł młody człowiek, obok niej stojąc19.
Z lekkim zdziwieniem i jakby pytająco zwróciła ku niemu warkoczami obciążoną głowę.
– Zdaje mi się, że ten pierścionek do pani należy. Znalazłem go u stopni wagonu.
Lekki wykrzyk wydobył się z ust kobiety; końcem paluszków wzięła z ręki młodego człowieka pierścionek i rzekła:
– Dziękuję panu, bardzo dziękuję! Tak jest, to mój pierścionek. Musiał mi spaść z palca wtedy, gdym układała rzeczy w woreczku. Bardzo dziękuję!
Mówiąc to, parę razy wdzięcznie skinęła głową, a zarazem podniosła rękę i odrzuciła z twarzy zasłonę.
Młody człowiek stanął olśniony, urokiem do miejsca przykuty.
Piękna też była ta twarz, która nagle zajaśniała przed nim, a piękna nie posągową pięknością klasycznych, regularnych rysów, ale ogniem, który z niej tryskał, ale życiem na niej rozlanym. Czoło miała gładkie i białe jak marmur greckich posągów; po skroni jej wiła się siatka żyłek i znać było, jak te błękitne niteczki pulsowały szybko, poruszane wrzącym tętnem młodego życia. Usta jej, dość duże i wydatne, pąsowe, wilgotne, były nieco otwarte, jakby im ciągle braknęło powietrza20; pod ciemnymi, w regularny łuk zagiętymi brwiami blaskiem żaru płonęły wielkie oczy, a takie dziwne21 były to oczy, że w jednej chwili zmieniały wyraz i barwę, ale jakkolwiek się ukazywały, płonęły ciągle wewnętrznym ogniem niezmordowanego, pełnego sił życia.
Młody człowiek stał i patrzył, i kobieta patrzyła na niego przez chwilę.
– Niechże wiem – ozwała się w końcu swoim srebrnym, miękkim głosem – komu jestem winna znalezienie mojego pierścionka.
I dodała szybko:
– Słyszałam już pana nazwisko, ale rada bym wiedzieć, czy jesteś pan synem pana Michała Karłowskiego, właściciela ziemskiego z okolic Warszawy, który tak zaszczytnie dał się poznać na polu przemysłu naszego.
– Tak pani – odpowiedział młody człowiek – jestem synem Michała Karłowskiego. Ale pozwoli pani zapytać siebie… – i zawahał się z dokończeniem swojej myśli.
– Pan chcesz pewnie dowiedzieć się o moim nazwisku – z uśmiechem rzekła kobieta.
– Tak pani – odpowiedział pan Karłowski22 – byłbym bardzo szczęśliwy…
Po twarzy kobiety przemknął się dziwny wyraz, a raczej zaigrały tysiące odcieni, śród których wprawne oko mogłoby dostrzec i figlarność młodzieńczą, i smutek jakiś, i nieco szyderstwa. Tak stała przez chwilę, jedną ręką podtrzymując opadającą jej na twarz zasłonę, drugą z wdziękiem podnosząc fałdy ciężkiej sukni; aż wreszcie spojrzała w twarz młodego człowieka i rzekła:
– Nazywam się… nazywam… Kameleon.
Potem ukłoniła się lekko i, zostawiając pana Karłowskiego w osłupieniu, oddaliła się szybkim krokiem.
Młody człowiek, jakby magnetycznym wiedziony pociągiem, bezwiednie poszedł za nią, wyszedł na wschody wznoszące się nad szerokim podwórzem stacji, stanął śród tłumu i obejrzał się. Na najniższym stopniu stała piękna towarzyszka jego podróży, a przed nią z kapeluszem w ręku, w pełnej uszanowania postawie, wysoki, w bogatą liberią ubrany lokaj. Po chwili podjechała mała, zaprzężona dwoma siwymi końmi karetka23, lokaj otworzył drzwiczki powozu, kobieta doń wskoczyła, powóz potoczył się szybko i… wszystko zniknęło.