Jak o wszystkim na świecie, tak i o wielkości miast różne bywają pojęcia. Dumny syn mglistego Albionu, wjeżdżając do Paryża, z lekceważeniem prawie spogląda na wspaniałą stolicę Francuzów i, porównywając ją ze swym olbrzymim Londynem, rodzinną mową swoją, jakby stworzoną do wygwizdywania wszystkiego na ziemi, mówi: miasteczko! Paryżanin zwie może tak naszę Warszawę, a warszawianin wszelkie prowincjonalne miasta. Lecz są to tylko zachcianki i wybredzania przywykłych do blasku mieszkańców stolic. Istotnego prototypu małych miasteczek szukać należy między tym rojem pół żydowskich, pół chłopskich osad, których pełno jest w naszym kraju, a które dlaczego noszą nazwę miasteczek, trudno odgadnąć. Są karczmy i sklepy – odpowiada Żyd; – jest kościół i co niedziela bywają targi – odpowiadają chłopi136A. I oto cała kwalifikacja miejsc owych na dostojeństwo miasteczek, bo w gruncie nie są ani miastem, ani wsią, ale gromadą nędznych mieszkań i nędzniejszej jeszcze ludności, zakopanej w błocie, w drobnym i brudnym handlu i w najzupełniejszej umysłowej ciemnocie.
Jednym z miejsc takich było miasteczko N., leżące na szerokiej pocztowej drodze. Miało ono jednę tylko ulicę, szeroką wprawdzie, ale wiekuiście błotnistą. Z obu jej stron stały domki szare i białawe, nierówne, z małymi okienkami, gdzieniegdzie z gankami wspartymi na pochyłych słupach. W środku miasteczka był plac zarzucony słomą, sianem i różnym śmieciem, przeznaczony na coniedzielne targowisko. Dwie strony placu tego otaczały małe sklepiki, w których sprzedawały się świece łojowe, mydło, paciorki dla kobiet wiejskich, perkale dla Żydówek itp. piękne rzeczy. Z trzeciej strony stała długa biała karczma, z krytym, na słupach opartym podjazdem, wspaniałą swoją budową królując domkom „na kurzej łapie”, które, jakby przejęte pokorą, chyliły się pokłonami każdy w swoję stronę. Naprzeciw karczmy, zza żółtego ogrodzenia, żółtej dzwonnicy i grupy dzikich grusz wyglądał niewielki, szary, o jednej wieżyczce kościołek. Na ulicy i placu w rozkosznym, nigdy niewysychającym błocie, w niebogłosy krzycząc, bawiły się półnagie Żydzięta; na progu każdego niemal domku siedziały Żydówki, w lecie robiąc pończochy, zimą grzejąc ręce nad garnkami napełnionymi gorącym popiołem. Przed karczmą od rana do wieczora snuły się wozy i gwarzyli ludzie, ku wielkiej radości arendarza, który częstował chłopów tabaką i gorzałką, a ku większemu jeszcze osłupieniu kilku nieustannie we wrotach karczmy z otwartymi gębami stojących Żydów, którzy, bezmyślnymi oczyma137 wodząc wkoło siebie, zdawali się, według słów jednego ze swoich rabinów, rozmyślać nad tym, gdzie się podzieją te wróble, co na dachu siedzą, jak się ten dach spali.8-137A
Kiedy podróżny przywykły do widoku względnej przynajmniej cywilizacji przejeżdżał przez N., odwracał spojrzenie od kąpiących się w błocie Żydziaków i zapytywał siebie: jak na podobne widoki codziennie patrzeć można138? Niekiedy elegancka jaka pani, której droga szła tamtędy, wyglądała przez okna karety, ale wnet zasuwała się w głąb powozu, szepcąc „quelle horreur!” i podnosząc do twarzy flakonik z perfumą. A jeżeli czasem poeta lub artysta jaki wypadkiem wjechał do tego nieznanego Dantemu piekielnego kręgu, wołał na furmana: „Na Boga! jedź prędzej!”, a zmysł jego artystyczny wzdrygał się, przejęty wstrętem. I wszyscy ci ludzie zapytywali, jak tu żyć można.9-138A
A jednak w miejscach podobnych żyją ludzie i nie tylko tacy, których umysł nigdy nie otworzył się na światło Boże, ale dziwną ironią losu żyją tam niekiedy i tacy, których myśl żądną jest wiedzy, a serce rozkochane w pięknie.
Bo alboż każdy według wartości swojej wyznaczone ma miejsce na ziemi? Wszak nieprzeparte potęgi porywają często jednostkę w żelazne objęcia konieczności, ustawiając ją tak dowolnie na pozór, jak mechanik umieszcza kółko mające dopomóc ruchowi jego machiny. Daremnie przeciwko losowi buntuje się myśl i serce człowieka; to, co nim rządzi, mówi mu: będziesz tu stał, dumny Prometeuszu, do skały przeznaczeń swoich przykuty! poczujesz się wielkim, a na zawsze zostaniesz małym; zechcesz być silnym, a będziesz musiał być słabym; zerwiesz się do walki jak olbrzym, a upadniesz pokonany jak dziecię; bo włada tobą owo społeczne fatum, przykuwające cię do miejsca, na którym się rzucasz jak na łożu tortur!
I ileż razy się zdarza, że człowiek tłumi w sobie poczucie wielkości i siły, a nie może ich wydać na świat w słowie lub czynie; ile razy widzi, jak godzina po godzinie, dzień po dniu marnują się bez użytku zasoby jego energii i ducha, a on, skrępowany tym, czego skruszyć nie może, na życie całe staje się co najwięcej… wielkim człowiekiem miasteczka lub parafii.
Było to w zimie, w jednym z ostatnich dni grudnia. Miasteczko N. pokryło się szarawym, wpół na błoto przemienionym śniegiem; na ulicy i placu skakały wrony, kracząc i podlatując, i bawiły się krzykliwe, nielękające się chłodu Żydziaki. W popołudniowych godzinach otworzyły się na ulicę drzwi nędznego domku i, schylając się, aby przejść niską sień, stąpił na próg Lucjan Dolewski. Wyszedł na ulicę, odwrócił się i rzekł, jakby do kogoś stojącego poza nim w sieni:
– Pamiętajcie tylko, pani Chaimowo, ażeby jak przyjdę jutro, czyściej było w domu niż dzisiaj. Inaczej matka twoja nie wyzdrowieje. Ja nic nie pomogę, jeśli nie postaracie się dla niej o czyste i zdrowe powietrze.
Gdy wymawiał te wyrazy, przed sień domu wyszła Żydówka. Postać jej okrywała krótka suknia bez barwy i kroju, a raczej zszyty, poplamiony i połatany łachman; na głowie miała perukę z niegdyś brunatnej, zasmolonej materii, a na nogach szafirowe pończochy i przydeptane a zabłocone trzewiki. Twarz jej pokryta była taką warstwą brudu, że zniknął z niej wszelki wyraz ludzki. Stała o parę kroków od doktora i patrzyła na niego osłupiałym wzrokiem.
– Jeżeli nie wymieciesz izb i nie odmienisz bielizny chorej – mówił dalej Lucjan – ja nic nie poradzę i matka twoja niezawodnie umrze.
– Ny, wielmożny panie – odezwała się Żydówka – ja wczoraj wymiatała stancje.
– Nieprawda! – odrzekł doktor138B z pewną surowością – dlaczego kłamiesz? Byłem u ciebie wczoraj i zastałem brudy jak zwykle. Matka twoja z tego właśnie powodu gorzej się ma i coraz będzie gorzej, jeżeli nie uczynisz tego, co ci zalecam. Ileż razy mówię wam o tym, że czystość potrzebna jest koniecznie do zdrowia i że właśnie dlatego tak często chorujecie i umieracie, że nie chcecie jej utrzymywać w waszych domach.
Żydówka uważnie słuchała mowy doktora i przy ostatnich jego wyrazach zaczęła żałośnie kiwać głową, jakby potwierdzając tę smutną o częstych między nimi chorobach prawdę.
– Widzisz – mówił dalej młody apostoł sanitarnych idei – sama czujesz słuszność słów moich, a nie chcesz zastosować się do nich.
– To prawda, wielmożny panie, ny, ale cóż robić! u nas biednych gospodarka, a tyle dzieciów!
– Alboż Lejba, krawiec, nie ma dzieci? a jednak u niego w izbach czysto i dlatego już rok minął, jak nikt z jego rodziny nie chorował.
– Dziękować wielmożnemu panu, co ich nauczył tego, żeby u nich czysto było – ozwał się stojący we drzwiach domu i słuchający rozmowy niski, ryży, w długim surducie Żyd.
– Otóż bardzo mię martwi – odpowiedział Lucjan – że was tego samego nauczyć nie mogę. Jesteś porządnym rzemieślnikiem, Chaimie; najlepszy z ciebie stolarz w N. i w okolicy całej, a nie możesz nakłonić do tego żony, żeby co dzień izby wymiatała, otwierała okna na kilka minut i zmieniała ubranie chorej matce i małym dzieciom.
– Ny, Sure! Czy słyszysz, co wielmożny pan doktor138C gada? – odezwał się ryży Żydek, patrząc na żonę. – Idź wymiatać stancją, zaraz!
– Bądźcie zdrowi, moi kochani – z łagodną życzliwością rzekł Lucjan, podnosząc rękę do futrzanej czapki. – Nie gniewajcie się na mnie za moje przestrogi, ale widzicie, ja wam dla waszego dobra radzę.
– Aj waj! co to wielmożny pan doktor139 gada – zawołał Żyd, chwytając się za ryże pejsy – my za pana doktora co sobota140 modlim się w szkole, za to, że od tego czasu, jak pan doktor141 przyjechał, połowa ludzi choruje co dawniej. Daj Boże panu sto lat życia!
– Dziękuję, dziękuję – z uśmiechem odrzekł Lucjan. – Jutro znowu do was przyjdę.
Żyd pokłonił się i zniknął w niskim wnętrzu chaty, a po chwili z mieszkania Chaima wyjeżdżała kupa wymiecionego śmiecia i rozlegał się krzyk broniących się od czesania i mycia Żydziaków.
Lucjan przebył wszerz szeroką ulicę, w środku której stały mętne kałuże roztopionego śniegu, i wszedł do innego domku. Po chwili wychodził zeń w towarzystwie jakiejś mieszczanki, która z czerwoną chustką na głowie, z wrzecionem w ogorzałej ręce142 żegnała „wielmożnego doktora” niskimi pokłonami i prosiła, aby jutro przyszedł znowu do jej chorego męża.
– Nie dawaj wódki mężowi – odpowiedział doktor143 – inaczej nigdy nie wyzdrowieje.
– A cóż robić, kiedy pije i pije! – zajęczała kobieta.
– Narzekaj na samę siebie, Jakubowo – z lekkim napomnieniem odezwał się Lucjan – bo ile razy lepiej już było mężowi twemu, tyleś razy przyniosła mu z karczmy wódki. Cud to prawdziwy, że jeszcze żyje dotąd; ale jeżeli będziesz dalej robiła to samo, przestanę przychodzić do was, bo widzę, że nic nie poradzę.
– Ach, panoczku, gołąbku! – zawołała kobieta, plaskając rękoma144 – nie opuszczajże nas biednych ludzi! Toć mój stary dawno by umarł, żeby nie ty, panoczku.145
I odrzuciła baba wrzeciono w sień, a obydwiema rękoma146 pochwyciła rękę Lucjana i ustami przylgnęła do niej.
Doktor147 łagodnie usunął rękę z energicznego uścisku mieszczanki i rzekł:
– No, któżby chciał was w biedzie opuszczać, moja Jakubowo. Tylko widzicie – dodał surowiej – kiedy nie spełniacie moich zaleceń, to nie widzę potrzeby przychodzić do was.
– Panoczku, rybko! już ani kropelki nie dam staremu!
Uśmiechnął się Lucjan.
– No, pamiętajcie – odpowiedział – a tymczasem bądźcie zdrowi.
Znowu podniósł rękę do czapki, która mu piękne czoło ocieniała, i odszedł, a baba podniosła wrzeciono i przez chwilę jeszcze stała we drzwiach domu, patrząc za odchodzącym i kiwając głową. Po czym westchnęła, przełożyła wrzeciono w lewą rękę, a prawą zakreśliła w powietrzu wielki krzyż za Lucjanem, szepcąc:
– Daj jemu, Boże, zdrowie i Najświętsza Panno! taki rozumny, a rozmawia z każdym niby to z równym sobie.
Tak mrucząc, weszła do chaty, a Lucjan znikł znowu we drzwiach innego domu.
Ale dom, do którego wszedł tą razą, znacznie porządniejszą miał powierzchowność niż dwa poprzednie. Mały on był, o czterech tylko, ale czysto wymytych okienkach; ganeczek miał oparty o dwa białe i prosto stojące słupy, z dwoma wschodkami i z dwiema drewnianymi ławeczkami bez poręczy.
Lucjan wszedł najprzód do dość obszernej sieni, w której stały różne gospodarskie naczynia. Zdjął futro, położył je na przewróconych dnem do góry nieckach i z czapeczką w ręku wszedł do pokoiku na prawo. W pokoiku tym smutno było i ubogo, ale chędogo i porządnie. Stało tam łóżko czysto zasłane, za wykrzywionym trochę parawanikiem; parę starych jak świat komódek, duży, czerwono malowany stół pod oknem i kilka podobnychże stołków pod ścianami. Na ścianach wisiało kilka lichych sztychów, także w czerwonych drewnianych ramach.
Na widok wchodzącego Lucjana powstała siedząca przy stole kobieta i śpiesznie złożyła z kolan kilka sztuk grubej bielizny, której cerowaniem była zajęta. Kobieta ta wyglądała na lat czterdzieści; słuszna była i chuda, z żółtą twarzą i małymi oczkami. Miała na sobie wąską czarną spodnicę148 i takiż kaftan, oszyty starym wytartym aksamitem; na głowie jej spod czarnego czepka, który wyglądał już na ciemnoszary, wychodziły dwa pasma siwiejących, gładko przyczesanych włosów, które na skroniach tworzyły dwa esy, zwane niegdyś filutkami. Była to pani Grodzicka, bardzo przez tameczną publiczność poważana mieszkanka N., a poważana głównie dlatego, iż była niegdyś obywatelką, a nawet nieboszczyk mąż jej piastował w mieście powiatowym urząd sędziego, skąd też i jego podupadłą wdowę nazywano ogólnie sędziną. Pani sędzina atoli w smutnym znalazła się położeniu po śmierci pana sędziego, który, jak ludzie mówili, lubił z buteleczki pociągnąć i dlatego zrujnował swoje gospodarstwo i interesa. Toteż po jego śmierci wierzyciele sprzedali majątek, a wdowie pozostałej z dwojgiem dzieci zaledwie okroiła się sumka na kupienie małego domku w N. Osiadła też stale w miasteczku i częścią pracą rąk, częścią z darów zamożniejszych sąsiadów w okolicy utrzymywała siebie i dzieci. Ale Napoleon I na Wyspie Świętej Heleny nie tyle pamiętał świetną przeszłość swoję i nie tyle bolał nad jej utratą, co pani sędzina Grodzicka. Podobnie jak ów sławny monarcha na odludnej wyspie chorował na Waterloo, tak ona chorowała na swoję utraconą Wólkę; a że wszystko, co się utraciło, wydaje się zwykle stokroć droższym i piękniejszym, niż było w istocie, więc i pani Grodzicka wyobrażała sobie, iż była niegdyś bardzo, bardzo bogatą. Skromny, choć wygodny dom w Wólce zamienił się w jej wyobraźni w pałac, nejtyczanka w karetę, chłopak, wyrostek z przedpokoju w kamerdynera, a sypialny pokój, w którym niekiedy uprzędzione motki wisiały na ścianach, w budoar149. To samo stało się z jej minioną pięknością, która obok pałacu i karety stanęła w jej wyobraźni otoczona aureolą jakiegoś czarodziejskiego uroku i ukazywała jej w przeszłości mnóstwo rycerzy podbitych jej wdziękami.
Stosunki familijne nie mniej olbrzymie przybrały rozmiary i mało brakło150, aby z którejkolwiek strony nie zaczepiły Burbonów lub Habsburgów. Wielka to podobno prawda, że każdy prawie człowiek na świecie ma swego konika, na którym jeździ; ale pani Grodzicka miała aż trzy koniki, na których tak galopowała, że nikt inny dopędzić by jej nie mógł, i w każdej rozmowie umieszczała niezawodnie swój budoar151, swoję płeć alabastrową i siostrzenicę, marszałkową X. Mimo to wszystko była to sobie kobiecina poczciwa, kochająca swoje biedne dzieci nad życie. Miała też i tę zaletę, że mimo ogólnego współczucia, jakie wzbudzała, udawała się do jałmużny tylko w ostateczności i wyszukiwała wszelkich środków zapracowania sobie jakiego grosza praniem, szyciem, cerowaniem; ale że potrzeby miasteczka były małe, nie zawsze dostawała robotę i nieraz bywała zmuszoną do przyjęcia drobnych darów, smutnie nad tym rozmyślając, że gdy miała budoar152, płeć alabastrową i siostrzenicę marszałkową, sama innym podobnych udzielała darów.
Na widok wchodzącego Lucjana szybko położyła na stole swoję grubą robotę, nieznacznie poprawiła na skroniach filutki, ociągnęła starym aksamitem oszyty kaftan i bardzo uprzejmym dygiem powitała doktora.
– Jakże się ma chora? – spytał Lucjan po wzajemnie wymienionych wyrazach powitania.
– Już odra przechodzi – odpowiedziała pani Grodzicka – ale gorączkę biedne dziecko ma jeszcze silną. Niech pan Lucjan zobaczy.
I przez wąskie, niskie drzwiczki wprowadziła doktora do malutkiego pokoiku, w którym leżała chora na odrę dwunastoletnia dziewczynka.
– Jakże się dzisiaj czuje moja mała pacjentka? – z uśmiechem spytał Lucjan, siadając przy łóżku chorej i biorąc jej rozpaloną rękę.
Ładne, nawet odrą nieoszpecone dziecię z pełnym zaufania spojrzeniem zwróciło ku niemu twarzyczkę i odrzekło:
– O, daleko mi już lepiej.
– To dobrze, to dobrze – mówił młody doktor153 – bo też musimy się bardzo nudzić, leżąc w łóżeczku. Jesteśmy zwykle tak czynni. A co tam bez nas nasze kurki porabiają? – dodał.
– Czubata przychodzi do mnie – odrzekła dziewczynka takim tonem, jakby rozmawiała ze swoim małym braciszkiem – a i Burek zawsze przy mnie.
– A kotek znakomity154 – rzekł żartobliwie Lucjan, biorąc z ziemi małego szarego kotka i podając go dziewczynce – on kocha swoję panią. A lekarstwo czy bardzo niesmaczne?
– Wszystko, co tylko pan zapisze, to już smaczne – odpowiedziało dziecię, ciągle tym samym, pełnym zaufania spojrzeniem patrząc w twarz doktora.
– Cieszę się, że tak znam smak Walerki – mówił znowu Lucjan, gładząc kotka – ale teraz, gdy już gorączka mniejsza, będziemy pili tylko orszadę.
I przez kilka chwil jeszcze w taki pełen łagodności sposób porozmawiawszy z chorym dzieckiem, wychodził z pokoju.
– Mamo! mamo! – zawołała dziewczyna do towarzyszącej doktorowi matki, a gdy pani Grodzicka zbliżyła się do niej, rzekła:
– Niech się mama nachyli, coś powiem do uszka.
Nachyliła się pani Grodzicka, a dziecię szepnęło:
– Wie mama, że jak pan Lucjan przyjdzie do mnie, to mi zaraz i bez lekarstwa nawet lepiej.
– Niech mu Pan Bóg błogosławi, moje dziecko – odrzekła matka. – Biedna dziecina, wygód nie ma takich, jakich potrzeba – smutnie, kiwając głową, mówiła dalej do doktora pani Grodzicka. – Kiedyś bywało inaczej: żeby tak na przykład w Wólce zachorowała, zaraz bym ją do mego budoaru155 przeniosła, a tam, mój panie Lucjanie, i sufit był wysoki, i okna duże, światłe, to zaraz by dziecku zdrowiej było niż156 w tej ciupie. Ach, bieda, mój panie Lucjanie, bieda!…
Jakby w odpowiedź na to westchnienie podupadłej sędziny w sieniach zabrzmiał stentorowy śmiech męski, od którego aż zatrzęsły się szyby w oknach i wnet ukazała się ogromna postać mężczyzny o szerokich barkach, siwych włosach, zawiesistych, białych wąsach i czerstwej, rumianej, rozjaśnionej poczciwymi oczyma156A twarzy. Wchodzący miał na sobie surdut i spodnie z grubego szarego sukna, a w ręku trzymał czapkę z popielatych baranków.
– Ho, ho, ho!157 – zaśmiał się we drzwiach powtórnie i grubym głosem mówił, zbliżając się ku gospodyni domu: – Jak się ma pani sędzina? jak zdrowieczko158? jak się powodzi? – A spostrzegłszy Lucjana, otworzył ku niemu ramiona i jeszcze głośniej zawołał: – Ho, ho, ho, ho! mosanie tego, a kogoż159 ja tu widzę? nasz konsyliarz, mosanie tego, ho, ho, ho!…
– Jak się ma pan Dembowski? – odpowiedziała10-159A pani Grodzicka, witając rubasznego szlachcica z godnością stosowną do jej przeszłej wielkości – kopę lat nie widziałam pana.
– A kopę, kopę – mówił pan Dembowski, siadając na stołku, który się o mało nie złamał pod jego ciężarem – dobrze pani sędzina mówisz o kopie, bo właśnie moja jejmość przysłała pani kopę jaj od swoich czubatych, a ja przyjechałem na ośmince kartofli, ho, ho, ho!…160
– Bóg zapłać państwu – odpowiedziała pani sędzina. – To w samę porę, bo już nic kartofli nie mam, a w tym roku taka drożyzna. W Wólce to bywało nieboszczyk mąż takie łany kartofli sadził, że jak okiem zajrzeć, a teraz…
– Każże pani sędzina znieść to wszystko do siebie, bo ot mój wózek pod samym gankiem stoi.
Pani Grodzicka westchnęła i po chwili odrzekła:
– Żeby tak w Wólce, tobym kazała memu kamerdynerowi zdjąć te rzeczy z wózka, ale tutaj… chyba jak Mieczek przyjdzie.
Jakby na zawołanie wpadł do pokoju trzynastoletni Mieczek, syn pani Grodzickiej, żwawy i tęgi chłopak, z pojętną miną i bystrymi oczyma161.
– Gdzież to mój uczeń przebywał? – spytał Lucjan, biorąc za rękę zasapanego i spotniałego od zmęczenia chłopca.
– W śnieżki grałem z Adasiem i Tomkiem – odpowiedział raźno.
– Jak to w śnieżki? człowieku, toż na świecie błoto, nie śnieg! – rzekł łagodnie Lucjan.
– Ej, tam pod płotem księdza proboszcza taki jeszcze śnieg czysty i twardy niby kamień – odrzekł Mieczek, bawiąc się guzikiem od surduta doktora.
– A lekcją na jutro umiesz? – spytał Lucjan.
– Jakżeby nie! albom to ja kiedy lekcji nie umiał?
– I to prawda; ale to mnożenie…
– Ej, już nauczyłem się: sześć razy siedm czterdzieści dwa, trzy razy ośm163 dwadzieścia cztery, widzi pan Lucjan.
W czasie tej rozmowy pani Grodzicka cicho rzekła do pana Dembowskiego:
– Czy wiesz, panie Dembowski, pan Lucjan taki dobry, że już blisko od roku uczy mego chłopca.
– Poczciwy z kościami człowiek, mosanie tego – odszepnął szlachcic tak cicho, że aż się okna zatrzęsły.
– Mieczku, idź weź z woza pana Dembowskiego worek z kartoflami i kosz z jajami i wnieś do śpiżarni.
– A niech ci tam mój Janek pomoże – rzekł pan Dembowski.
– Dobrze, matko, pójdę! Ej, ja i bez Janka zaniosę, ale co za to będzie?…
I, zatrzymawszy się na środku pokoju, figlarnie patrzył na obecnych.
– Ot, co będzie za to, chłopcze – rzekł Dembowski, dobywając z kieszeni duże czerwone jabłko.
– Dziękuję panu – odrzekł chłopak – ale ja chcę czegoś164 od pana Lucjana.
– Czegoż ty ode mnie chcesz164A, Mieczku?
Chłopak poskoczył, objął go za szyję obu rękoma i głośno pocałował165.
– Ot, tego! – zawołał – całusa!… – i wybiegł z pokoju.
– Ale niech ci tam Janek pomoże! – wołał za nim Dembowski.
Mieczek wychylił swoję figlarną twarzyczkę przez drzwi i, podnosząc palec do ust, poważnym głosem powiedział:
– Nie chcę, żeby mi Janek pomagał, bo pan Lucjan mówił, żebym, co tylko mogę, zawsze sam robił i nikogo o pomoc nie prosił.
– Sprytny chłopak, mosanie tego – rzekł Dembowski, gdy Mieczek wybiegł z sieni, z trzaskiem zamykając drzwi za sobą.
– Żeby tak za dobrych czasów – odpowiedziała pani sędzina – tobym do niego wzięła guwernera; a teraz, to gdyby nie pan Lucjan, zmarnowałoby się dziecko.
– Jakże gospodarstwo pana idzie? – zapytał doktor166, nie chcąc odpowiadać na słowa pani Grodzickiej.
– Dobrze, dobrze, mosanie tego. Urodzaj był piękny, chwała Bogu, i gorzelnia dobry wypęd daje w tym roku. Teraz młócę, mosanie tego, na gwałt, bo pszenicę do Wilna trzeba posyłać.
– A gdzież dziedziczka Jodłowej? – spytała pani Grodzicka.
– A swoim zwyczajem w Warszawie, gdzieby tam ona długo na wsi usiedziała. Ale dobra kobieta, mosanie tego, już ośm lat trzymam od niej w dzierżawie Jodłową168 i nigdy, mosanie tego, na główkę szpilki przykrości mi nie zrobiła. A pan czy znasz moję dziedziczkę? – zapytał, zwracając się do Lucjana.
– Nie znam pani Warskiej – odpowiedział Lucjan – tylko wiele o niej słyszałem; mówią, że bardzo piękna.
– Ach, że piękna, to piękna! – zawołała pani Grodzicka. – Byłam u niej latem, jak przyjechała do Jodłowej, bo to jakoś w czasie żniwa zabrakło nam chleba, a grosza przy duszy nie miałam. Pani Dembowska poradziła mi, żebym się udała do dziedziczki Jodłowej. Z początku przykro mi to było; myślę169 sobie: ona wielka pani, a ja, choć kiedyś miałam jeszcze piękniejszy pałac niż170 dom w Jodłowej i taką samę karetę i kamerdynera, ale teraz biedna jestem; może mnie z impozycją przyjmie! Ale gdzie tam, taka grzeczna! Jadła śniadanie, jak przyszłam, i zaraz mnie prosiła do stołu; pytała się o dzieci, rozmawiała długo, potem dała dwadzieścia pięć rubli. A ja nie mogłam napatrzeć się na nią, taka piękna, a żywa jak skra, a biała… już to171, co prawda, kiedyś ja piękniejszą płeć miałam, ale za to nie miałam nigdy takich oczu. Moje były melancholiczne, a jej to błyszczące. A jak to jej na imię, panie Dembowski?11-171A
– Klotylda, mosanie tego, Klotylda Warska. Ojciec jej, to at, hulaka był, nic szczególnego; ale matka – anioł dobroci172. Tylko że wcześnie odumarła biedaczkę. Nieboszczyk Warski jeszcze oddał mi w dzierżawę Jodłową173, a potem pani Klotylda, jak owdowiała, to znów kontrakt ze mną zrobiła na dwanaście lat. Siedm tysięcy174 rubli płacę rocznie, ale nie ma czego narzekać, źle nie wychodzę.
– Czy pani Warska często bywa w Jodłowej? – spytał Lucjan.
– Jak owdowiała, mosanie tego, to coś175 lat z pięć nie była zupełnie, tylko posyłałem jej pieniądze to do Paryża, to do Włoch, to do Warszawy. Potem przyjechała na dwa miesiące i znowu rok nie była; aż przeszłego lata zabawiła z pięć tygodni i pojechała do Warszawy. W kwietniu, mosanie tego, ma znowu przyjechać; pisała, że może na długo.
– Czemu też to ona za mąż nie idzie? – zagadnęła pani Grodzicka. – Taka piękna i bogata, a już lat siedm175A podobno, jak owdowiała.
– A siedm176, mosanie tego, i z górą. Pani Klotylda ma teraz już dwadzieścia kilka lat. Mówią ludzie, at, jak zwyczajnie ludzie, różnie mówią, że trochę… jak to powiedzieć… ot, że tam na swoim wielkim świecie trochę bałamutka177; to może dlatego jeszcze sobie dozgonnego towarzysza nie wybrała.
– Ej, alboż to ludziom warto wierzyć? – odparła pani sędzina. – Już to, jak tylko kobieta piękna, a ludzie za nią patrzą, to zaraz i bałamutka. Rychtyk tak samo było i ze mną; dlatego że miałam twarz nieszpetną, wszyscy krzyczeli na mnie: bałamutka, bałamutka! i choć, co prawda, niejeden za mną głowę tracił, to przecież nie moja w tym była wina.
– Ale że też to, mosanie tego, pan, panie Lucjanie, nie znasz pani Klotyldy. A piękna z was byłaby para, mosanie tego, ha, ha, ha!
– Dziękuję panu za komplement178 – odparł Lucjan.
– A jużci sam musisz wiedzieć, mosanie tego, że jesteś chłopiec jak malowanie, a mądry jak cała synagoga, a dobry choć do rany przyłóż. Ej, muszę ja ciebie, panie Lucjanie, poznajomić z panią Klotyldą; niech no tylko, mosanie tego, przyjedzie.
– A jak się mają córeczki pana? – spytała pani Grodzicka dzierżawcę Jodłowej.
Gdy pan Dembowski opowiadał Grodzickiej o swoich córkach, Lucjan wszedł do pokoiku, gdzie leżała chora dziewczynka, i siadł przy jej łóżku.
– Czy Walerka ma dla mnie choć trochę przyjaźni? – zapytał, biorąc rękę dziecka.
– Ja bym dla pana Lucjana wszystko na świecie zrobiła. Pan taki dobry dla mnie, dla mamy, dla Mieczka – odpowiedziała Walerka, patrząc na doktora swymi dużymi, błękitnymi oczyma.
– To proszę mi szczerze powiedzieć – mówił znów Lucjan – czy mama potrzebuje teraz pieniędzy?
Dziecko namyślało się przez chwilę.
– Nie wiem dobrze – odpowiedziała w końcu – ale pewnie potrzebuje, bo wczoraj, jak posyłała po lekarstwo, które mi pan zapisał, to mówiła Mieczkowi, ażeby prosił aptekarza o kredyt, a już herbaty mama cały tydzień nie pije. Ale dlaczego pan się pyta?
– Tak, mam powód; dziękuję ci, Walerciu.
Wstał i podszedł do okna, przy którym stał stoliczek. Na stoliczku były flaszeczki z lekarstwami i między nimi leżała książka do nabożeństwa. Lucjan, odwrócony od chorej, niby patrząc przez okno, wyjął asygnatę z pugilaresu i włożył ją179 w Złoty ołtarzyk, po czym odwrócił się szybko, pochwycił kotka biegającego po izdebce i oddał go Walerce, mówiąc:
– Niechże Burek bawi Walerkę, a ja tu jutro znowu przyjdę.
W kilka chwil potem Lucjan zdejmował z niecek180 swoje futro i, włożywszy je, wychodził z domu pani Grodzickiej, a na drodze do Jodłowej turkotał wózek pana Dembowskiego, który, siedząc na worku od kartofli, wołał na Janka:
– Kasztankę zacinaj, bo leniwa bestia! gniadosza181, mosanie tego, wstrzymuj, bo za gorący!…
A pani Grodzicka, cerując grubą bieliznę przy łóżku Walerki, rozmyślała nad swoją zgasłą wielkością i ani się spodziewała, że gdy przy wieczornych modlitwach otworzy swój Złoty ołtarzyk, znajdzie w nim zacną ręką położony pieniądz, za który kupi lekarstwo dla chorej córki i buciki dla Mieczka.
Młody doktor182, wyszedłszy od pani Grodzickiej, zaszedł jeszcze do dwóch czy trzech domów, zatrzymywany był na ulicy przez dwóch czy trzech Żydów, którzy, kłaniając się „wielmożnemu panu doktoru”, prosili go o radę, nie tylko w fizycznych dolegliwościach swoich, ale i w finansowych spekulacjach. Raz także stanął na jego widok dworski jakiś, jadący parokonnym wózkiem chłopak i powiedział mu, że pan jego prosi wielmożnego doktora, iżby jutro rano przyjechał, bo febra nie ustępuje.
Zmierzch krótkiego zimowego dnia zaczął już zapadać, gdy przeszedł plac, minął kościołek i znalazł się przed niewielkim, ale białym i stojącym na czyściutkim podwórku domem. Dach domu tego, nowy, słomiany, lśnił żółtawo spoza lekkiej warstwy gdzieniegdzie leżącego na nim śniegu. Kilka okien, mających każde po cztery spore i czyste szyby, patrzyło na podwórko, na którym gęsto sterczały skielety odartych z liści różanych i bzowych krzewów; mały ganeczek z dwoma słupami i ławeczkami otoczony był drewnianą, zielono malowaną kratą, po której latem pięły się snadź183 powoje. Naokoło podwórka biegło ogrodzenie z niskich, gładko ciosanych sztachet, otwierających się niewielką furtką na dość szeroką przestrzeń, za którą żółciało znowu ogrodzenie kościołka i, między grupą bezlistnych drzew, strzelała wieżyczka dzwonnicy. Z drugiej strony domu był ogródek niewielki bez drzew, kwiatami snadź184 i warzywem zasiewany zwykle, a za nim jeszcze oko biec mogło po szerokich, za miasteczkiem leżących polach i zatrzymywało się na wąskim pasie lasu, który w owej okolicy zaokrągla każdy widnokrąg185. Cisza wokoło domku tego była zupełna, gwar miasteczka tam nie dochodził i tylko niekiedy przypływały z kościołka przeciągłe odgłosy pieśni nieszpornych lub jęczące akordy organów wiejskich, skrzypiących wprawdzie i fałszywych, ale których dźwięk, oczyszczony przestrzenią, płynął ku cichemu domkowi poważny, modlitewny.
Kiedy Lucjan Dolewski stanął w bramie podwórka, zmrok i milczenie otaczało domek, powietrze było ciche, ciepłe; bladobłękitne obłoki szarzały gdzieniegdzie małymi chmurami, spod których zaczynały już wypływać gwiazdy. Wrzask i gwar miasteczka pozostały za nim i umilkły.
Młody człowiek znalazł się sam na sam z sobą i z pięknym, cichym wieczorem. Stanął w furtce, ale nie przestąpił jej progu; patrzył na dom i na kościół zamyślony. Po chwili z dzwonnicy kościoła cichy, ale czysty głos dzwonu, przypominający wiernym wieczorne pozdrowienie anielskie, zabrzmiał nad szczytami drzew i rozległ się w powietrzu. Głos ten był starym znajomym Lucjana; słuchał on go wtedy jeszcze, gdy mu matka drobne dłonie do pacierza składała, i wtedy, gdy, ze szkolnych nauk co rok wracając do N., wrzał dziecięcą swawolą lub młodzieńczą, nieznającą jeszcze ciemnych stron życia wyobraźnią. Słuchał go też co wieczór i co rano od czasu, gdy stale zamieszkał w miasteczku, to jest od lat trzech. A gdy w życiu człowieka dźwięk jaki powtarza się tak co chwila we wszystkich epokach istnienia, wywołuje on tłumy wspomnień i myśli. Słusznie napisał Chateaubriand: „Któregoż człowieka serce nie zadrży na odgłos dzwonów rodzinnego miejsca, tych dzwonów, które rozlegały się radośnie nad kolebką jego, ogłaszając świętą radość jego ojca, boleść i niewysłowioną rozkosz jego matki? W zadumie, w jaką pogrąża człowieka odgłos rodzinnych dzwonów, wszystkie pojęcia się wiążą: wiara, ojczyzna, kolebka i mogiła”.
Toteż i do wrażliwej duszy młodego doktora odgłos rodzinnych dzwonów wiele mówić musiał, bo twarz jego straciła wyraz surowego zamyślenia, jaki miała przed chwilą, i stała się łagodną tą męską słodyczą, która spoza hartu i surowej myśli błyska na świadectwo istnienia tego niespożytego tła człowieczej istoty – miłości. Z tym wyrazem na twarzy Lucjan szybko przeszedł podwórko i otworzył drzwi domu. W sieni, do której wszedł, oprócz drzwi na podwórze były jeszcze dwa wyjścia; jedno na lewo prowadziło snadź186 do paradnych pokojów, drugie na prawo do gospodarskich. Zaledwie Lucjan przestąpił próg sieni, gdy zza wpółotwartych drzwi na prawo ozwał się głos kobiecy:
– Marysiu, Marysiu! a prędzejże nieś kawę! Czego tam siedzisz tak długo?
– Śmietanka skipiała, proszę pani – odpowiedział z dalszego pokoju piskliwy głos Marysi.
– Ach, Boże wszechmogący! – zawołał znowu głos pierwszy – co też za niezdara z ciebie! nigdy niczego nie dopilnujesz jak trzeba. I gdzieżeś to latała, żeś nie mogła śmietanki dopilnować?
– Tylko, proszę pani, pobiegłam do Janklowej po bułki – zawsze z oddali dochodził podniesiony głos Marysi.
– Oj, biegasz ty jak żółw rychtyk – zabrzmiał zniżony już głos gderający.
W czasie tej rozmowy Lucjan, zdjąwszy futro, wszedł do pokoju na lewo. Pokój ten był niewielki, o dwóch oknach zdobnych w białe firanki z gładkiego muślinu i w kilka doniczek z kolczastym kaktusem i wonnym geranium. Na biało tynkowanych ścianach, w żółtych drewnianych ramach wisiało kilka miernych litografii przedstawiających Napoleona pierwszego, jakieś nadmorskie miasto i wydobycie Mojżesza z wody. Naprzeciw drzwi stała starożytnych kształtów szeroka i długa kanapa, o wysokich z żółtego drzewa poręczach, przed nią, białą siatkową serwetą nakryty, duży czworograniasty stół, a nad nią wisiało spore lusterko, oprawne w złocone niegdyś, dziś sczerniałe ramy. Ścianę przeciwległą oknom zajmował prawie całkowicie ogromny piec z zielonych kafli, zostawiając tylko miejsce na wąskie drzwi do innego pokoju prowadzące i na wiszący za nimi wielki zegar z ciężkimi miedzianymi wagami, z bukietem malowanych róż nad cyferblatem i z głosem kukułki oznajmującym każdą godzinę. Między oknami na stoliku stał pod szklanym pękatym kloszem187 bukiet kwiatów robionych z różowej i zielonej włóczki; kilka żółtych wyplatanych krzeseł i wąska a długa szafka z czarnego drzewa w kącie dopełniały umeblowania pokoju, z którego wiało tchnienie starych zwyczajów, mierności i zacieśnionego parafialnego smaku.
Do pokoju tego zaraz za Lucjanem weszła niemłoda kobieta, małego wzrostu, szczupła, w czarnej wełnianej sukni i białym czystym czepku niepokrywającym zupełnie mocno posrebrzonych włosów. Twarz miała żółtą i pomarszczoną, usta blade i nieco surowe, ale duże, błękitne i bardzo łagodne oczy.
Lucjan wziął jej rękę i poniósł ją do ust.
– Dobry wieczór ci, moja matko – rzekł.
– Dobry wieczór, moje dziecko – odpowiedziała pani Dolewska, całując syna w czoło188. – Takem się w tej chwili zagniewała na Marysię, że nie uwierzysz. Wyobraź sobie, ta nieznośna dziewczyna…
– Moja matko droga – przerwał łagodnie Lucjan, trzymając jej rękę w obu dłoniach – czy warto, abyś się tak gniewała i martwiła o drobiazgi?…
– Ależ, mój Lucysiu – żywo przerwała pani Dolewska – jakże się nie mam gniewać? Poleciała gdzieś nic dobrego, śmietanka wykipiała i teraz ty nie będziesz miał kawy.
– Mateczko – odpowiedział Lucjan – dziękuję, że się tak o mnie troszczysz, ale proszę, nie martw się z powodu mojej kawy i każ mi tylko przyrządzić herbatę; mnie to wszystko jedno.
– Ale gdzież tam wszystko jedno; alboż ja nie wiem, że kawa posilniejsza, a tyś się napracował dzisiaj, mój ty biedaku drogi! Marysiu, Marysiu! – wołała przeze drzwi – nastawiaj samowar! A gdzież to moje klucze? – mówiła dalej, szukając ich w kieszeniach swojej sukni. – Lucysiu, poszukaj mi, moje dziecko, kluczy.
– Są tu, moja matko – rzekł Lucjan, podając staruszce pęk kluczy, które leżały na oknie przy doniczce z kaktusem.
W tej chwili we drzwiach pokoju ozwał się głos kobiecy:
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
– Na wieki wieków, amen! – odpowiedziała pani Dolewska.
– Pokój temu domowi!
– I temu, kto to mówi!
Z tymi pobożnymi pozdrowieniami weszła do pokoju kobieta w czarnym atłasowym kapturze, w futrze z wielkim lisim kołnierzem189 i z dwoma podługowatymi, pełnymi książek workami.
– No, zapomniałaś już o mnie, moja pani Owsicka – rzekła, witając ją, matka Lucjana – zdejmże futro i kaptur, napijesz się z nami herbaty.
– Dziękuję, pani Józefowo, dziękuję, pewnie, że się napiję, nie można odmawiać darów bożych. Panu Lucjanowi moje uszanowanie! Ciemno w pokoju, to i nie zobaczyłam pana starymi oczyma190, panie mój kochany!
– Dobry wieczór pani – odrzekł Lucjan, z grzecznością pomagając pani Owsickiej w zdejmowaniu futra i kaptura.
– Pewno z kościoła pani idziesz? – spytała pani Dolewska, patrząc na worki z książkami do nabożeństwa.
– A skądże miałabym iść, jeśli nie z Domu Bożego? Toć byłam na nieszporach, które ksiądz Stanisław190A tak pięknie odprawił, aż dusza się rozradowała. A czemu to pani Józefowa na nieszporach nie była?
– Alboż ja mogę gdzie odejść, mając taką sługę? Z takimi sługami to istne skaranie boże. Mój Lucyś dziś kawy nie ma przez tego nicponia, Marysię.
– Wiem ja o tym, wiem! Wszystkie one takie hultajki – kiwając głową i siadając na kanapie, mówiła pani Owsicka.
– Ot i teraz – rzekła żywo pani Dolewska, brząkając kluczami – świecy nie niesie! A to skaranie boże z tą dziewczyną.
Zaledwie to powiedziała w sieni błysnęło światło i do pokoju weszła wysoka i barczysta dziewczyna, w płóciennej spódnicy, z dużą chustą na krzyż przewiązaną na grubej koszuli, z bosymi nogami i fartuchem, niosąc świecę w wysokim lichtarzu. Skoro ją postawiła, pani Owsicka odezwała się, kiwając głową:
– Ej, zbytki, pani Józefowo, zbytki! toż, jak widzę, co dzień stearynowe świece palicie.
– At, moja pani Owsicka; Lucyś chce tego, to niech już sobie tak i będzie.
– Aj, panie Lucjanie, panie Lucjanie, na co te zbytki? – prawiła pani Anna. – Dobrze mój nieboszczyk mąż mówił, świeć Panie nad jego duszą…
Nie dokończyła pani Owsicka wspomnień o nieboszczyku mężu, bo we drzwiach ozwał się znowu głos:
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
– Na wieki wieków, amen – chórem odpowiedziały dwie kobiety.
I do pokoju weszła znowu postać niewieścia, ale całkiem już różna od okazałej pani Owsickiej, która mieszkańcom N. imponowała swoją tuszą i swoim lisim kołnierzem191.
Wchodząca tą razą kobiecina była niska i chuda, w czarnej, wąskiej sukni i watowanej salopie, z włóczkową chustką niepewnego koloru na głowie. Spod owej chustki ukazywała się marszczona szlarka białego czepka otaczająca okrągłą, żółtą twarzyczkę z małymi oczkami i wąskimi usty.
– Jak się ma panna Zuzanna? – rzekła pani Dolewska.
– Jak się ma nasza Szeherezada? – jak mówi ksiądz Stanisław – przemówiła z uśmiechem pani Owsicka.
– Moje uszanowanie pani aptekarzowej dobrodziejce! moje uszanowanie pani komisarzowej! do nóżek upadam panu konsyliarzowi! – mówiła panna Zuzanna, dygając i zdejmując swoję watowaną salopę192.
– Chodźże, chodź, panno Zuzanno, siadaj tu z nami, będziemy zaraz pili herbatę – zapraszała pani Dolewska.
– Dziękuję za łaskawe względy pani aptekarzowej, niech Bóg wszechmogący wynagrodzi, bardzo jestem wdzięczna – odpowiedziała nowo przybyła, składając ręce na piersi i w dygach podchodząc do stołu.
– Lucysiu! pójdź tu, moje dziecko, i usiądź przy mnie – ozwała się pani Dolewska do syna, który stał zamyślony przy oknie i jakby obcy temu, co się koło niego działo i mówiło, machinalnie obrywał listki geranium. – Biedny mój Lucyś jakoś nieswój dzisiaj. Czyś ty nie chory, broń Boże, dziecko ty moje?
I mówiąc to, przesuwała rękę po gęstych, czarnych włosach Lucjana.
– O nie, moja matko – odrzekł Lucjan – zdrów jestem zupełnie.
– Ale gdzie tam, pani aptekarzowo dobrodziejko – ozwała się panna Zuzanna – pan konsyliarz dobrodziej nie może być chory; śnił mi się dziś tak pięknie, a jak ja co wyśnię, to już tak i będzie, jak amen w pacierzu.
– A jakże mój Lucyś śnił się pannie Zuzannie? – spytała matka.
Panna Zuzanna westchnęła, złożywszy znowu ręce, wzniosła oczy w górę i mówiła:
– Och, pani aptekarzowo dobrodziejko, śnił mi się taki cudny ogród, taki cudny, niby to raj niebieski; a w tym ogrodzie był wielki pałac biały, niby to śnieg, a szyby to jakby brylanty błyszczały, i niby to pan konsyliarz dobrodziej chodził po tym ogrodzie z jakąś taką śliczną panią, że oczy było mrużyć, patrząc na jej oblicze; i tak193 szli sobie, wziąwszy się pod rączki i patrząc na siebie, jak dwa aniołki. A ja niby to byłam ptaszką i siedziałam na najwyższym drzewie z całego ogrodu i myślałam sobie: ot, żeby pani aptekarzowa widziała swego jedynaka w takich zbytkach i z taką piękną panią, toby się ucieszyła, że Pan Bóg najwyższy dał jej wychować takiego syna jak pan konsyliarz dobrodziej. I tak niby to ja patrzę i myślę, aż tu, Chryste Panie! jak wyskoczy zza drzewa poczwara jakaś straszliwa, jak rzuci się na pana konsyliarza i na tę piękną panią, aż we mnie dech zamarł. I myślę sobie: Święty Antoni Padewski i Najświętsza Panno Ostrobramska, ratujcie tych dwóch aniołków! Aż niby to ja patrzę, a pan konsyliarz jak porwie poczwarę jedną ręką za głowę, drugą za nogi, tak i rozdarł na dwie połowy, aż ja, niby z wielkiego uradowania, krzyknęłam i obudziłam się. Ale chwała Bogu, że pan konsyliarz poczwarę rozdarł. Patrzyłam w senniku, to tam tak stoi: kto poczwarę we śnie rozedrze, tego żadne złe nie spotka; a194 że pan konsyliarz ją rozdarł, to znaczy, że tak każde nieszczęście rozedrze. Przecież tak i w modlitwie stoi:
Na lwa srogiego bez obrazy wsiędziesz
I na ogromnym smoku jeździć będziesz.
– Dobrze, dobrze, Szeherezado – zabrzmiał we drzwiach głos męski. – Uważam, Lucjanie, że jesteś w snach panny Zuzanny Samsonem lwa rozdzierającym.
Na głos ten trzy kobiety śpiesznie powstały, a Lucjan z wyciągniętą dłonią postąpił ku drzwiom.
Z cieniu, na słabo oświetlony środek pokoju wyszedł mężczyzna, ubrany w długi czarny surdut z futrzanym kołnierzem. Nie był on bardzo wysoki, ale w postawie miał pewną godność i powagę, które go wyższym, niż był, okazywały. Twarz jego była ściągła, blada, o dużych, wydatnych rysach; na szerokim czole rysowały się liczne zmarszczki, oczy duże, szarobłękitne, podkrążone miały wyraz cichego cierpienia, słodyczy i miłości. Usta jego były blade, włosy jasne, silnie siwiejące, w całej osobie wyraz dobroci, myśli i siły moralnej.
Pani Dolewska z uszanowaniem pocałowała przybyłego w ramię, mówiąc:
– Ksiądz proboszcz w naszej chatce, więc i błogosławieństwo Boskie tu z nim wstępuje.
Lucjan w obu dłoniach ściskał rękę księdza, witając go uprzejmymi słowy; ale panna Zuzanna przemocą odebrała tę rękę i ustami zawiesiła się na niej. Pani Owsicka pochwyciła drugą rękę księdza i podobnież składała na niej głośne całusy.
– Dobry wieczór, dobry wieczór – mówił ksiądz, uśmiechając się i usiłując wydobyć ręce z uścisków pobożnych niewiast. Ale nie było to rzeczą łatwą.
– Ojcze Stanisławie! proboszczuniu! święty, kochany ojczulku! – szeptały one i całowały w najlepsze.
I Bóg sam wie tylko, jak długo trwałaby ta scena, śród której Lucjan patrzył na proboszcza jak na rozkrzyżowanego męczennika, gdyby nie tryumfalny wjazd Marysi z samowarem, wjazd na ogromnym kocie, który we drzwiach samych wymknął się z piskiem i burczeniem spomiędzy bosych nóg dziewczyny.
– Psik, Burczyk! – wołała pani Dolewska, starając się wypędzić kota. – Po coś go tu wpuściła, Marysiu? A mówiłam ci już sto razy, żebyś kota nie wpuszczała! Psik195, Burczyk!
Ale z Burczykiem niełatwa była sprawa, wiedział on bowiem z wielokrotnego doświadczenia, co znaczy wniesienie samowara196 do pokoju, wiedział, że za nim przybędą bułki i śmietanka, z których mu zawsze, po długiem gderaniu i wypędzaniu, dostawała się jakaś cząstka. Nastało więc w pokoju ogólne zamieszanie. Marysia, postawiwszy samowar na stole, wspólnie z panią Dolewską wypędzała Burczyka; pstrokaty kot przebiegał spod kanapy pod krzesło, spod krzesła pod stół, unikając wedle możności zbliżenia się ku drzwiom od sieni; samowar na stole piszczał i szumiał, a pani Owsicka i panna Zuzanna ze zdwojonym zapałem całowały ręce księdza proboszcza. W końcu jednak te wszystkie komplikacje tym się skończyły, że Burczyk został w pokoju i tryumfująco usiadł na oknie. Marysia nakryła stół przed kanapą pąsową, w wielkie czarne kwiaty serwetą, postawiła na nim samowar, imbryk z białego fajansu zdobny w girlandę róż, tacę ze szklankami, nalewkę ze śmietanką i talerz z bułkami; panna Zuzanna i pani Owsicka na widok tych przygotowań uwolniły z uścisków ręce księdza proboszcza i całe towarzystwo zasiadło wkoło szumiącego samowara. Pani Dolewska otworzyła wtedy czarną szafkę stojącą w rogu pokoju, wyjęła z niej herbatnicę ze szkła zielonego i cukiernicę ze szkła białego i rozpoczęła nalewanie herbaty.
– Przerwałem pannie Zuzannie – z uśmiechem ozwał się proboszcz – opowiadanie jakiejś nowej historii.
– Panna Zuzanna opowiadała nam swój sen o Lucysiu – rzekła pani Dolewska, podając proboszczowi szklankę z herbatą.
– A słyszałem, że uczyniła go Samsonem lwa rozdzierającym. No, panie Lucjanie, strzeż się teraz zdradzieckiej Dalili.
– Sądzę, księże Stanisławie – odpowiedział doktor197 – że w N. i z latarnią Diogenesa Dalili bym nie znalazł.
I, usiadłszy obok księdza, zaczął z nim rozmawiać o bieżących sprawach miasteczka.
Trzy kobiety, nie chcąc przeszkadzać rozmowie dwóch ludzi, których uważały za nieskończenie wyższe od siebie istoty, zbliżyły się do siebie i, pijąc herbatę, rozmawiały półgłosem.
– A już to nie darmo nieboszczyk mój mąż, świeć Panie nad jego duszą, mówił – ozwała się, dolewając śmietanki do herbaty, pani Owsicka – że z pana Lucjana będzie człowiek całą gębą. Bywało, dzieciak taki, że patrzeć nie było na co, a już gadał mądrze jak stary. To mój nieboszczyk, bywało, mówi: „Ej, panie mój kochany, zuch będzie z tego chłopca, i do tańca, i do różańca; bo to żwawy jak skra, a mądry jak Salomon”. Czemu też to pani Józefowa nie żeni swego jedynaka?
– A z kimże on ma się żenić tutaj? – odrzekła, wzruszając ramionami, matka Lucjana – czy nie z panną Dembowską którą albo z panną Jęczmionkowską?
– A już to prawda, gdzie im tam do Lucysia! One to, at sobie, poczciwe dziewczęta i nic więcej, a jemu to mądrej żony trzeba, bo dobrze mówił mój nieboszczyk mąż, świeć Panie nad jego duszą, że mądry z głupim to, panie mój kochany, taka para jak woda z ogniem; jedno będzie szumieć, a drugie piszczeć, aż i ogień zgaśnie, i woda wyschnie. A u nas nie ma takiej, jakiej panu Lucjanowi trzeba.
– A jużci nie ma takiej – odrzekła pani Dolewska, i198 oko matki z dumą spoczęło na głowie jedynaka. – Ot, moja pani Owsicka – mówiła dalej – pracowałam, pracowałam całe życie, ale Pan Bóg dał mi doczekać tego, że syna wykierowałam na człowieka. Żeby mój nieboszczyk Józef widział jego teraz, toby to był szczęśliwy! Ale jemu Pan Bóg nie dał doczekać tej pociechy.
I spojrzenie bladych oczu199 kobiety pobiegło w przestrzeń, jakby przebić chciało ściany domu i ujrzeć śród cieniów nocy grób człowieka, który dał jej całe szczęście, jakiego doznała w młodości, a umierając, na łzy i pociechy, na troski, dumę i nadzieję zostawił jej syna.
– Tak, tak, poczciwe dziecko – ciągnęła dalej pani Dolewska, sprowadzając znowu spojrzenie na piękną głowę jedynaka – alboż ja nie wiem tego, że on dla mnie zakopał się tutaj, bo nie chce mnie starej porzucać albo wlec gdzie w świat z sobą? Ot, gdzie indziej byłby pewno bogatszy i szczęśliwszy, ludzie by się poznali na nim i żonę by pewno znalazł sobie po sercu. Ale już ja stara i Pan Bóg mię może prędko do swojej chwały zabierze, a wtedy i memu Lucjanowi droga się otworzy; tymczasem jest mi pociechą na starość, i jaką jeszcze pociechą!
I w pracy zgrubiałą ręką otarła oczy, bo w bladych jej źrenicach zaświeciły łzy.
Dwie słuchające kobiety wzdychały i kiwały głowami, łykając ze smakiem herbatę.
– Doskonała herbata u pani aptekarzowej dobrodziejki – ozwała się po chwili panna Zuzanna. – Jak człowiek zziębnie, modląc się długo w Domu Bożym, to taki napój na zdrowie służy.
– A czy nie masz teraz u siebie herbaty, panno Zuzanno? – spytała pani Dolewska.
– A gdzieby tam u mnie była – smutnie odpowiedziała źle stojąca w finansach Szeherezada.
Pani Dolewska nic nie odpowiedziała, ale, przeszedłszy pokój, wyjęła z szuflady szafki starą jakąś gazetę i po chwili część herbaty znajdującej się w zielonej herbatnicy została w nią zawinięta i zniknęła w kieszeni czarnej sukni panny Zuzanny.
– Bóg zapłać pani aptekarzowej dobrodziejce – rzekła z wdzięcznością Szeherezada – otóż to, jaka matka, taki syn, jaki syn, taka matka.
– To wszystko jego praca, moja panno Zuzanno – odpowiedziała pani Dolewska. – Od tego czasu, jak on tu przyjechał, niczego mi nie braknie200, wszystkiego jest dostatek i poczciwe dziecko pozwala mi robić, co mi się podoba. A czemuż nie mam podzielić się z dobrymi ludźmi, kiedy Bóg tak każe i Lucyś chce tego. Przecież beczkę soli zjadłyśmy z sobą, przez kopę lat się znamy.
– Oj kopę lat, kopę lat, pani aptekarzowo dobrodziejko! Dawniej lepsze czasy były.
– Dla mnie teraz najlepsze czasy, kiedy mój Lucyś wyszedł na człowieka i ciągle jest ze mną.
I długo jeszcze w podobny sposób trzy kobiety mówiły do siebie półgłosem, a cała rozmowa ich, jak ziemia około swej osi, obracała się około myśli o młodym człowieku, który siedział naprzeciw nich z czołem na dłoni wspartym. Imię jego nieustannie wracało na ich usta, bo jednej z nich był synem jedynym, a dwie inne kochały go jak dziecię obok nich na człowieka wzrosłe, czciły jak wyższą, doskonalszą istotę.
Zakukał donośnie wielki zegar na ścianie. Pani Owsicka podniosła do góry wskazujący palec prawej ręki i zaczęła liczyć: raz, dwa, trzy itd. Po dziesiątym uderzeniu umilkł głos i zarazem palec pani Owsickiej dobitnie uderzył w stół, a z ust jej równie dobitnie powiedziany wypadł wyraz:
– Dziesięć!
– Najświętsza Panno Ostrobramska! – zawołała, zrywając się z siedzenia, panna Zuzanna – a toż się zagadałam! Dziesiąta godzina! Moje uszanowanie pani aptekarzowej dobrodziejce – mówiła, dygając – dziękuję za herbatę i łaskawe względy; pora już do domu, wielka pora.
– A że pora, to pora – potwierdziła, wstając, pani Owsicka. – Adiu, moja pani Józefowo, a zajrzyj też pani kiedy do mnie. To niedaleki świat, przez ulicę.
Mężczyźni przestali rozmawiać i patrzyli na żegnające się kobiety.
– Dobranoc, ojcze Stanisławie, dobranoc proboszczuniu! – pobożnie szepnęły dwie odchodzące i znowu dłonie księdza znalazły się w ich gorliwych uściskach.
– Moje uszanowanie panu konsyliarzowi dobrodziejowi – dygając przed Lucjanem, rzekła panna Zuzanna.
– Żegnam pana Lucjana – zawtórowała pani Owsicka. – A czy nie pisał do pana pański kolega, pan Karłowski?
– Nie, pani – odpowiedział Lucjan – nie mamy zwyczaju pisywania do siebie.
– A grzeczny, bardzo grzeczny z niego kawaler, panie mój łaskawy; zaraz znać, że z Warszawy – mówiła pani Anna, a po chwili pani Dolewska wyprowadziła swoich gości do sieni.
Skrzypnęły drzwi od podwórza, ozwały się jeszcze kilkakrotne „dobranoc” i wkrótce kołnierz lisi201 pani Owsickiej sunął wspaniale około kościelnego ogrodzenia, a przy nim dreptała po błocie panna Zuzanna, półgłosem opowiadając pani Owsickiej, że jako żywo widziała nie dawniej jak wczorajszej nocy anioła Gabriela stojącego w powietrzu nad samym domem księdza Stanisława201A.
Tymczasem pani Dolewska wołała w sieni:
– Marysiu! zabieraj samowar! – ale widząc, że głos jej jest wołaniem na puszczy, sama weszła do pokoju na prawo.
Pokój ten był dość duży, czysto wybielony, miał dwa okna ozdobione firankami i wazonikami z mirtem; w jednym z nich, niedawno snadź202 zasadzona i przykryta szklanką, rosła gałązka rozmarynu. Przy ścianie naprzeciw drzwi, zasłane kołdrą włóczkową w wypłowiałe pasy, stało łóżko z wysokim stosem białych poduszek, a obok łóżka stoliczek z wielkim czarnym krucyfiksem, nad którym, w ramach oklejonych złoconym papierem, wisiał wizerunek Matki Boskiej Ostrobramskiej. Dalej wkoło ścian stały komódki, szafeczki, szafy, skromne stołki i drewniane, pąsowo malowane ławeczki; na ścianie w jednym kącie wisiało dużo szarych uprzędzionych motków, w drugim pęk święconej, kolorowymi wstążkami upstrzonej wierzby. Między oknami, na komodzie, w czarnych ramach, oparty był dość duży, bardzo źle malowany obraz zdjęcia z krzyża Chrystusa i leżała czarno oprawna księga Nowego Testamentu. Piec był ogromny, z zielonych kafli, z szerokim przypieckiem, a przed przypieckiem stał stolik z niemalowanego drzewa i paliła się na nim łojowa świeca, zaciemniona nieobciętym knotem. Na przypiecku siedziała Marysia, z pończochą naciągniętą do cerowania na ręku i ze sterczącą w niej ostrą igłą. Rozczochrane włosy dziewczyny rysowały za nią na piecu dziwaczne rogi i rożki, głowa jej co chwila opadała na dłoń ociągniętą pończochą, a zakłuta igłą podnosiła się, uderzała o piec i znowu opadała.
– A co – wchodząc, rzekła do siebie pani Dolewska. – Jakbym zgadła, już śpi hultajka jak zabita. Marysiu! Marysiu!
I podchodząc, dotknęła ramienia służącej. Głowa dziewczyny podskoczyła, aby z całą mocą uderzyć o piec, po czym nastąpił balans na lewo i prawo, nareszcie z trudnością odzyskana równowaga głowy, szerokie otworzenie oczu i zerwanie się na równe nogi.
– Idź śpiochu, zabieraj samowar – rzekła pani Dolewska, szczypcami zdjętymi z wąskiej zielonej tacki objaśniając świecę.
Dziewczyna, sapiąc i ciężko stąpając bosymi nogami, poczęła się krzątać około herbacianych przyborów, a pani Dolewska weszła do bawialnego pokoju.
– Późno już jest, moja droga matko – rzekł Lucjan, zbliżając się do niej i biorąc jej rękę – czas, abyś poszła na spoczynek. Tyle się zawsze przez dzień cały natrudzisz!
– A ksiądz proboszcz202A, czy już nas opuszcza?
– Nie – odrzekł ksiądz – my z Lucjanem pogwarzymy jeszcze trochę w jego pokoju.
– A no, to już ja pójdę sobie, dziecko moje kochane – rzekła, obejmując jedną ręką szyję pochylonego przed nią syna, a drugą przesuwając po jego czarnych włosach, którymi się snadź203 szczególniej lubowała.
– Czy uwierzy ksiądz proboszcz – mówiła dalej – że Lucyś, kiedy był mały, miał włosy jasne jak len, potem zaczęły robić się coraz ciemniejsze, a teraz takie czarne jak krucze pióra.
Proboszcz stał o parę kroków i w milczeniu patrzył na grupę złożoną z młodego człowieka o pięknej i bladej twarzy, pochylonego pod dłonią matki i ze starej kobiety pieszczącej się z włosami swego jedynaka.
– No, dobranoc ci, moje dziecko – rzekła wreszcie pani Dolewska, całując syna w czoło. – Bóg z tobą; dobranoc księdzu proboszczowi, dziękuję za odwiedzenie i za łaskawą przyjaźń dla mego Lucysia.
Gdy pani Dolewska wyszła do swojej sypialni, Lucjan, wziąwszy świecę, otworzył wąskie drzwiczki znajdujące się między piecem i zegarem i uczyniwszy ręką gest zapraszający księdza, wszedł tam za nim i zamknął drzwi za sobą.
Pokój, w którym się znaleźli, był wąski a długi, o jednym szerokim, zasłoniętym sztorą i wychodzącym na ogródek oknie. Na oknie tym nie było już wazoników z kaktusem i geranium, ale pod nim stało pięknie rzeźbione biurko, na którym leżały rozrzucone papiery, jedna książka otwarta i wszystkie do pisania przyrządy. Przed biurkiem był wygodny, zieloną skórą obity fotel, a ziemię pokrywał niewielki, ale gustowny kobierzec. Naprzeciw drzwi, pod ścianą, stała ładna kozetka, za stoliczkiem zarzuconym dziennikami i z dwoma fotelami, a nad nią wisiała piękna kopia z obrazu Verneta, przedstawiająca noc księżycową na morskim wybrzeżu. Ściana przeciwległa oknu zakryta była szafą o dużych szklanych szybach, zapełnioną kilku rzędami oprawnych i nieoprawnych książek, między którymi wpadały najprzód w oko grube tomy203A z łacińskimi, angielskimi i niemieckimi napisami medycznych tytułów12. Parę zgrabnych, rzeźbionych jak biurko komód uzupełniało umeblowanie. Pomiędzy szafą z książkami i boczną ścianą były wąskie drzwiczki prowadzące do sypialni Lucjana. Wniesiona świeca słabo rozświetlała głąb tego pełnego smaku pokoju i blade rzucała promienie na ciemne tło obrazu Verneta.
– Jak też ten pokój niepodobny jest do całego domu waszego! – rzekł ksiądz, siadając na fotelu przed biurkiem.
– Tak – odpowiedział Lucjan, przysuwając sobie inny fotel i siadając naprzeciw swego gościa – w innych częściach tego domu panią wyłączną jest moja matka; urządza je ona zupełnie według woli i przyzwyczajeń swoich. Zdaje mi się, że od chwili, w której po raz pierwszy ojciec mój wprowadził ją do swego domu, nic w nim nie zmieniła i zmienić by nie chciała, a ja także nie poważyłbym się nigdy poruszyć czegokolwiek w sanktuarium jej pamiątek i zwyczajów. Ale w tym pokoju rozpościeram wyłączne panowanie moje i urządziłem go według własnego upodobania. Cóż chcesz, księże Stanisławie, taka już moja natura, że muszę lubić to, co piękne i mile w oko wpada.
– Niewygodna to natura dla człowieka mieszkającego w N. – odrzekł ksiądz. – Jak widzę, pracujesz ciągle, Lucjanie – dodał, patrząc na otwarte dzieło o fizjologii Moleschotta.
– Nie dotykaj książki tej, księże Stanisławie – żartobliwie rzekł Lucjan – całej smoły piekielnej mało jest na jej spalenie.
– A wiem, wiem – czytając tytuł, odpowiedział ksiądz. – Moleschott, jeden z najradykalniejszych materialistów.
– Materialista in extremis – dodał doktor203B – dowodzący, że człowiek pochodzi od kwasu węglowego, tlenu, wodoru i kilku kwasów ziemnych.
– Ha – rzekł ksiądz – różne są kierunki umysłów ludzkich; przecież, moim zdaniem, jeżeli człowiek pracuje ze szczerym pragnieniem dobra i prawdy, to jakiekolwiek są błędy umysłu jego, znajdą one przebaczenie u Tego, który sam jeden tylko błądzić nie może.
– Zapewne; toteż przebaczanie sobie wzajemne i poszanowanie opinii każdej jednostki jest najpożądańszym, a zarazem najtrudniejszym do osiągnięcia szczytem rozumu ludzkiego.
– Szczytem miłości, powiedz Lucjanie, miłości tchnącej z każdego wyrazu Chrystusowej nauki, której ludzkość pochwyciła formę, a treści dotąd jeszcze w życie wprowadzić nie zdołała.
– Jeżeli, księże Stanisławie, mówisz, że poszanowanie opinii każdej jednostki i przebaczanie jej błędów jest szczytem miłości, ja zawsze jednak dodam, że jest ona i szczytem rozumu. Boć każdy, kto zna władzę, jaką natura wywiera na ustrój społeczeństw i przebieg dziejów ludzkości, ten wie, że człowiek jako jednostka nie rozwija się pojedyńczo203C i oderwanie. Duch czasu, miejsca i okoliczności rodzi ludzi i wielkich, i miernych, i zupełnie niskich duchem. Niejeden, który w pewnych okolicznościach mógłby być mądrym i zacnym, pod naciskiem społecznym staje się złym lub ciemnym, i wzajemnie. Wola człowieka ogromną tu zapewne gra rolę i na niej polega cały postęp ludzkości. Wszakże, zważywszy wszystko, co na niego wpływa, co go pociąga, odtrąca, popycha, krępuje, szczytem rozumu jest nie rzucać potępienia na błądzących, ale samo zło tylko potępiać w zasadzie i starać się oddziaływać przeciw niemu, a oddziaływać światłem umysłowym i gorliwym szukaniem i objawianiem ludziom prawdy, bo przez światło tylko, to jest przez pojęcie i uznanie prawdy, ludzie stopniowo otrząsać się mogą ze złego, a wszelkie anatemy rzucane przeciw jednostkom są tylko dowodem płytkiego umysłu lub złego serca.
– W zapatrywaniu się swoim z innego niż ja wychodzisz punktu, Lucjanie, ale zgadzamy się na jeden rezultat, a więcej nie potrzeba, abyśmy się pojmowali wzajemnie. Ale à propos rezultatu, powiedzże mi, jak idą twoje filantropijno-utylitarne plany?
– Tępo idą – odrzekł Lucjan i twarz zachmurzyła mu się trochę. – Lud ciemny jest, trudno go nakłonić do zdziałania czegokolwiek we własnym interesie; zresztą środków materialnych mi brak i innych jeszcze rzeczy.
– Cóż? czy przynajmniej zdołałeś ich nakłonić do zachowania najważniejszego higienicznego warunku, czystości?
– Gdzie tam! to istna praca Syzyfa. Dziś przyrzekną, jutro nie dotrzymają; przez ustępstwo, wdzięczność lub życzliwość raz usłuchają rady, a dziesięć razy wilcza natura do lasu ich pociągnie. Póki lud nie będzie zdolny sam jakąkolwiek prawdę pojąć, daremnie ją mu wmawiać; i prośby, i groźby nie pomogą, te ostatnie szczególniej.
– Cóż na to poradzić? – rzekł zamyślony ksiądz Stanisław.
– Światła, światła co najwięcej trzeba – z zapałem odpowiedział Lucjan. – Nie wyobrazisz sobie, księże Stanisławie, jak mię boli nędzny stan ludności, którą otoczony jestem. Gdybym mógł, zaraz bym zdziałał w N. ulepszenia, które by ją materialnie i moralnie podnieść musiały. A najprzód pomyślałbym o higienicznych warunkach miasteczka, bo w zdrowym tylko ciele zdrowa mieszka dusza i w zdrowej, czystej atmosferze tylko mogą się rozwijać silni duchem ludzie. N. jest błotniste; okopałbym je więc rowami, aby woda miała ścieki; z ulicy uczyniłbym groblą204; plac bym wybrukował; budynki gospodarskie poodsuwałbym od mieszkań, aby podwórza były obszerniejsze i czystsze; stare, wpółrozwalone budowle zniósłbym, a na ich miejscu założyłbym ogródki. Potem, przechodząc do strony moralnej, wypędziłbym z karczmy Żyda, który chłopów rozpaja i odziera, założyłbym szkółki itd., itd. Ale wszystko to są zamki na lodzie, niepodobne do urzeczywistnienia dla niedających się zwyciężyć przeszkód; a tymczasem widzę, że usiłowania moje topnieją i ku niczemu nie służą. Cząstkowe dobro, jakie zdziałać mogę, nie zostawia żadnego śladu i nieraz rozpacz mię ogarnia, gdy porównywam to, co mógłbym zrobić, z tym, co robię.
– Powinno pocieszać cię przekonanie – rzekł ksiądz Stanisław – że robisz wszystko, co możesz.
– Mnie za mało jest przekonania, że spełniam mój obowiązek. Ja kocham nad wszystko pojęcie dobra i prawdy i pragnę działać w ich imię, a gdy mi do działania tego pola i możności braknie205, duszę się jak w klatce. Ja potrzebuję żyć całą pełnią życia, do czegoś dążyć, coś kochać i w imię czegoś pracować całą siłą moją. Inaczej nie ma dla mnie zadowolenia ni spokoju.
– Rozumiem ja to, rozumiem – powoli ozwał się ksiądz Stanisław. – Miałem i ja niegdyś to samo pragnienie szerokich czynów, wielkich miłości i oto dlatego wcześnie posiwiały mi włosy i twarz zestarzała. Alem ja znalazł pociechę i uspokojenie u stopni ołtarza, a ty, Lucjanie, szukaj ich w sile własnego ducha. Nie goń za niepodobnym, bo widma na bezdroża prowadzą, hamuj swoję ognistą naturę jak zapał szlachetnej krwi niesfornego rumaka i nie omijaj tego, co możesz uczynić, dla tego, co byś chciał, a nie możesz.
– Pojmuję prawdę słów twoich, księże Stanisławie, i zewnętrznie urobiłem już siebie według tej prawdy. Jakiekolwiek uczucia grają we mnie, nauczyłem się być na zewnątrz spokojnym i rozważnym w słowach i czynach. Ale najwyższego stopnia panowania nad sobą, to jest pogody myśli mimo wszystkiego, co by ją zaćmić mogło, spokoju wobec samego siebie nawet, nie zdołałem w sobie jeszcze wyrobić. Wiem, że to koniecznie potrzebne, ale cóż chcesz, księże Stanisławie, człowiek całe życie się uczy. Otóż i ja teraz przechodzę szkołę zwyciężania swoich niecierpliwości i zawładnięcia sobą, tak wewnętrznie, jak i zewnętrznie.
– Gorącą masz naturę, Lucjanie, i nic dziwnego… takiś jeszcze młody! I jam taki był w młodości mojej. Przebyłem też w życiu ciężkie próby i miewałem walki podobne twoim; dlatego to może zupełnie cię rozumiem. Popędy twoje, lubo szlachetne, za silne są i za ogniste. Hamować je należy, bo gdy nie znajdą dla siebie materiału, strawić ciebie mogą. Namiętności ludzkie, mój Lucjanie, są pierwotnie jak rumaki czystej krwi: jeśli człowiek włada nimi i kieruje, zanieść go one mogą szybko i daleko, tam, gdzie rozumną wolą swoją stanąć zechce; ale jeżeli puści im wodze, polecą na oślep i w szalonym pędzie z nim razem w przepaść runą. Toteż panować należy nad młodzieńczym zapałem i wyrabiać w sobie stoicyzm.
Umilkł ksiądz i Lucjan zamyślił się; po czole jego przechodziły cienie i w oczach błyskały ognie, jak zwykle, kiedy bywał wzruszony.
– Tak, tak, księże Stanisławie – rzekł po chwili milczenia – masz słuszność we wszystkim, co mówisz. Toteż ja rachuję na czas i własną wolę, aby zawładnąć tym, co wre we mnie. Ale jako człowiek doświadczony i znający serca ludzkie nie dziwisz się pewnie temu, że gdy oglądam się po ciasnym i smutnym zakresie, w jakim zamknąłem moje życie, źle mi bywa chwilami, gorzej, niż opowiedzieć mogę i chcę.
– O, wcale się temu nie dziwię, mój drogi – łagodnie odpowiedział ksiądz. – Znam ciebie: jesteś ognisty, namiętny, siły natury twojej dziewicze, bogate dopominają się o użycie i dlatego wrzesz i targasz się wewnętrznie, choć na zewnątrz jesteś spokojny. Ale ten spokój twój zewnętrzny zwieść może tylko niedoświadczone i niebadawcze oko; ja w twojej twarzy widzę jakby odzwierciedlenie mojej własnej przeszłości i dlatego wiem, co znaczy ta twoja wzrastająca bladość i ten namiętny ogień, który często pali się w twoich oczach. Są to dla mnie oznaki niepodbitego jeszcze wolą ducha. Otóż z powodu właśnie tej znajomości ciebie czuję, że mam niejako obowiązek podawania ci przyjaznych i serdecznych przestróg. Panuj nad sobą, Lucjanie, panuj nad porywami swoimi, aby cię one nie zawiodły na zgubne drogi; strzeż się wulkanicznym swoim sercem pokochać jakie złe widmo, bo wtedy nie odnajdziesz samego siebie i swojej siły moralnej i spalisz się pożarem własną ręką roznieconym.
Lucjan w milczeniu podał rękę księdzu i, odgarnąwszy z czoła swoje piękne czarne włosy, rzekł:
– Doprawdy, księże Stanisławie, nie chciałem cię tak długo sobą zaprzątać206; przyszło to jakoś samo z siebie, a raczej z twego zacnego serca, które się mną tak przyjaźnie zajmuje. Ale mam cię prosić o radę jeszcze w innym względzie.
– Cóż to takiego, kochany Lucjanie? – zapytał ksiądz.
– Oto widzisz, księże Stanisławie, od roku już uczę syna pani Grodzickiej. Zdolny i bardzo dobrych skłonności jest to chłopak; ale przy moich nawet usiłowaniach marnie zginą jego zdolności, jeśli go do szkół nie oddamy. Matka nie może tego uczynić ani ja także; chciałem się więc zapytać, czy między sąsiadami N. nie znasz kogo z dobrą chęcią, co by dał środki na wychowanie tego dziecka, z którego dzielny człowiek z czasem być może.13-206A
Ksiądz Stanisław zamyślił się na chwilę.
– Hm, ciężkie mi dajesz zadanie – odpowiedział – bo w całej okolicy naszej są tylko dwa rodzaje właścicieli ziemskich: albo wielcy panowie, którzy ciągle mieszkają za granicą i w stolicy i których nie znam, albo drobna szlachta, niemogąca łożyć tak stosunkowo znacznych kosztów.
– To szkoda! – rzekł zmartwiony Lucjan.
– Poczekaj, poczekaj… – mówił znów, namyślając się ksiądz – mam ja wprawdzie bogatą parafiankę, bardzo zacną… ale… czy znasz panią Klotyldę Warską?
– Dziedziczkę Jodłowej? nie znam – odrzekł Lucjan.
– Jest to kobieta… kobieta… jakby to ją określić… młoda, piękna, rozpieszczona losem, jak motyl latająca po świecie, bez innego celu, jak dla dogodzenia swoim fantazjom, ale przy tym dobrego serca, niezmiernie wrażliwa na biedy ludzkie i bardzo miła osoba. I trzeba by jej zaproponować wychowanie twego protegowanego.
– Ależ ona nie mieszka podobno w Jodłowej – zarzucił Lucjan.
– Dembowski mówił mi dziś – odparł ksiądz – że spodziewa się jej przybycia w kwietniu; a przecież chłopca i tak nie można oddać do szkół inaczej jak po wakacjach, to jest w sierpniu. Gdy więc dowiem się o przyjeździe pani Warskiej do Jodłowej, pojadę i zaproponuję jej to, a prawie pewny jestem dobrego skutku.
Po chwili powstał ksiądz Stanisław i, uścisnąwszy rękę Lucjana, wyszedł z domu doktora. I postać jego wysoka, poważna przesuwała się śród mroku nocy obok kościelnego ogrodzenia, dążąc do niedalekiej plebanii.
W oknie Lucjana długo jeszcze zza zielonej sztory błyszczało światło, ale nie zagasło ono prędko i w pokoju pani Dolewskiej.
Przed dużym czarnym krucyfiksem długo w noc klęczała matka Lucjana; spracowane swoje ręce złożyła na piersi, a srebrne włosy uwolnione od czepka opłynęły jej szyję i skronie. Świeca za nią stojąca żółtawym płomykiem oświecała zamodloną postać staruszki. Milczenie było zupełne, przerywane tylko dochodzącym z drugiego pokoju chrapaniem Marysi i głębokimi westchnieniami, podnoszącymi pierś pani Dolewskiej wtedy, gdy wzywając ukrzyżowanego Boga i Maryją Ostrobramską, wymawiała w modlitwie imię jedynaka. Modliła się za syna swojego.
O modlące się matki! gdzież jesteście wtedy, gdy piersi synów waszych płoną bólami żywota, gdy w serca ich wkradają się żmije fałszu, grzechu lub rozpaczy?13A-207
Gdzież jesteście wtedy, gdy śmierć zamyka te oczy, któreście tyle razy całowały z miłością; gdy robaki ziemne gnieżdżą się i pełzają w tych włosach, które tyle razy macierzyńską pieściłyście dłonią?
O matki! czemu piosenka, którą tak słodko śpiewałyście nad kolebką synów waszych, nie brzmi nad nimi wtedy, gdy życie rozciąga ich na ognistym łożu cierpienia? czemu nie brzmi ona nad nimi wtedy, gdy im nad głową zastuka młot zamykający wieko ich trumny – ostatni akord dziwnej pieśni życia?
O pieśni i modlitwy matek! czemu tak szybko przebrzmiewają dźwięki wasze i słowa? Czy i wy może, jak wiele innych na ziemi rzeczy, jesteście ową bańką stubarwną, o której dzieci myślą, że leci do nieba, a która jednak, w mętną zmieniona pianę, upada i miesza się z prochem i błotem tej ziemi!?…