I minęło jeszcze dni kilkanaście; sielanka w
Jodłowej snuła się ciągle, spokojna jeszcze… do czasu.
A cała okolica brzmiała dziwną, niepojętą dla jej mieszkańców wieścią, że
bogata pani Warska rozkochała się w
biednym doktorze, że i on za nią głowę traci itd. itd.
Ulubiona garderobiana pani Warskiej zapomniała o mądrej przestrodze
Ignacego i, przyjechawszy do
N. na nabożeństwo, szepnęła parę słówek
swojej cioci, pani Owsickiej. Ta powziętą od
siostrzenicy wiadomość zapakowała do pąsowego worka razem ze
Złotym ołtarzykiem i powiozła ją do pani Rzepowej, przyjaciółki swojej z sąsiedztwa. U pani Rzepowej kilka słóweczek
Marylki, zamienionych na dwadzieścia wielkich słów, połknęło chciwe ucho
Harasimowicza młodszego, który, wracając do domu, spotkał
pana Barszcza jadącego konno do Wiercina.
– Czy słyszał sąsiad nowinę?
– Czy słyszał sąsiad nowinę?
– Jaką nowinę? – spytał
Barszcz z wysokości swego kasztanka.
– Nasz doktor
… hę? słyszał sąsiad?
– Cóż? nie słyszałem.
–
Zaczłapał się po uszy w tej
ładnej bestyjce…
– W kimże to?
– A no, w
mojej znajomej, w pani Warskiej.
– Nie może być! A ona?
– A i ona zakochana w nim szalenie.
– No proszę, i cóż z tego będzie?
– A cóż? może pobiorą się.
– Diabła tam! A na co to jej potrzebne? – zadecydował
Barszcz i pojechał.
Przybywszy na miejsce, rzekł do
pana na Wiercinie:
– Czy pan wiesz o awanturze?
– O jakiej awanturze?
–
Pani Warska… cóś… tego…
– Aha, ta z zadartym nosem! No cóż?
– Cóś tego… tego… rozumiesz pan? skompromitowała się.
Ostatni wyraz akcentował z dumą; niedawno wyuczył się go z mozołem wymawiać od
pana Rodryga.
– Nie może być! – zawołał, z radości podskakując na krześle,
Rodryg, który serdecznie nienawidził
pani Warskiej za swoje omylone nadzieje. – I z kimże to tak, co?
– A rozumie się, z
pięknym doktorem – odparł
Barszcz, smokcąc kostkę
od kotleta.
– Ha, ha, ha!
sacré bleu! Tak nosa zadzierała, a z
felczerem…
Barszcz! weź jeszcze jeden kotlet za nowinę.
Nazajutrz
Wierciński z Wiercina pojechał do państwa Jęczmionkowskich. Miał on wielkie o sobie rozumienie i wielkie na przyszłość zamiary; ale jako człowiek, który strawersował całą
Europę i był zdegutowany wsią, potrzebował dystrakcji i prowadził romans
„sous main” z
panną Zenobią Jęczmionkowską. Po jego stamtąd wyjeździe
pani Jęczmionkowska piechotą poszła do najbliższej sąsiadki, która widziała
Klotyldę na
odpuście, i zakomunikowała jej po długim opowiadaniu, że
pani Warska… Panny Jęczmionkowskie, którym przed rozmową
matka powiedziała: „
Sortez vous en, mes filles” – podsłuchały wszystkiego pode drzwiami i, wróciwszy do domu, opowiedziały, co słyszały, swojej Kaśce, którą pompatycznie zwały panną służącą. Kaśka nie miała nic pilniejszego do zrobienia, jak opowiedzieć całą rzecz lokajowi Pawełkowi, który dnia owego, zdjąwszy quasi-liberią Jęczmionkowskich, woził niepiękne rzeczy z obory na pole. Głupowaty Pawełek, chichocąc
, opowiedział wszystko, co posłyszał od Kaśki, ekonomowi, który bardzo lubił, „jak mu bajki gadali”, a ekonom przy kolacji ubawił całą tą historią swoję żonę. Nazajutrz pani ekonomowa pojechała do
N.; po drodze spotkała
panią Owsicką i oznajmiła jej, iż wie z najpewniejszych ust, że ślub
pani Warskiej z
panem Dolewskim odbyć się musi wkrótce… że
pani Warska zdesperowana itd., itd.
O prowincjo! jakże ty się kochasz w wielkości! Jesteś żabą, a dmiesz się, aby dorównać wołowi; chwytasz muszkę, a czynisz z niej słonia! Wołowi nie dorównasz, a staniesz się tylko pękata pretensją i złością. Lecz ileż nieszczęsnych muszek zadusisz w jadowitym uścisku swych języków!
Pani Owsicka, usłyszawszy tę historią, plunęła i pochwyciła się za głowę.
– A, panie mój kochany! – krzyknęła – cóż to za koszałki opałki! A toż niestworzone rzeczy powymyślali. Zgiń, maro, przepadnij, z takimi językami, co i ją krzywdzą, i jego!…
I
poczciwa babina, przypomniawszy sobie, że była pierwszą przyczyną „koszałek opałek”, bo pod sekretem powiedziała pani Rzepowej, że
Lucjan Dolewski często w
Jodłowej bywa, wyjęła wielką szpilkę
z pultynka i nakłuła nią sobie język, a potem, zamknąwszy swoje oburzenie do pąsowego worka ze
Złotym ołtarzykiem, pobiegła do
matki Lucjana.
– O, ratuj mnie, Święty Antoni Padewski! – zawołała, wbiegając do sypialnego pokoju
pani Dolewskiej i padając na stołek – otóż powymyślali dziwolągi na
biednego pana Lucjana, otóż nabajali, że aż uszy bolą słuchać!
– Jezus Maryja! cóż to takiego? co mogli złego powiedzieć o
moim Lucysiu? – zawołała przestraszona
pani Dolewska.
Pani Anna opowiedziała historią o przyśpieszonym ślubie… itd.
Matka Lucjana schwyciła się za głowę.
– A to horrendum, moja pani! – zawołała. – Tak krzywdzić
kobietę i posługiwać się imieniem
mojego syna, który ją czci i szanuje jak świętą jaką! Ja jemu to wszystko powiem; jego noga nie postanie już w
Jodłowej.
W kwadrans potem
Owsicka zasapana poszła do domu; worek jej był lżejszy, bo wyrzuciła zeń swoje oburzenie, które za to boleśnie zaciężyło na szlachetnym sercu
matki Lucjana.
Młody doktor był nieobecny; wyjechał z
N. do jednego ze swych pacjentów. Pani Dolewska dnia tego dwa razy więcej gderała na
Marysię, oparzyła sobie rękę gorącą wodą i co chwila gubiła kluczyki; ale gdy upłynęło parę godzin, a
Lucjan nie wracał, gniew jej zaczął opadać i poczuła, że nie będzie miała siły zmartwić
syna dla „głupich ludzkich gawęd”.
Po południu przyjechał
Lucjan, a na jego widok
Dolewska ostatecznie zdecydowała w duchu, że nie może „
biedaka martwić”; postanowiła tylko dowiedzieć się, „co tam między nimi zachodzi”. Bo lubo ani przez chwilę nie uwierzyła w to, co mówiono, toć przecie i ją dziwiło częste bywanie
Lucjana w
Jodłowej. Myślała sobie kilka razy: a może się pobiorą! ale przychodziła rozwaga:
ona taka bogata! – I cóż stąd, że bogata? – odzywała się duma
matki: a
on rozumny, piękny, poczciwy i mógłby także zostać bogatym przez pracę i umiejętność, gdyby gdzie w szeroki świat wyjechał.
Rozmyślała tak nieraz
pani Dolewska, robiąc pończoszkę albo krzątając się koło gospodarstwa i czekając powrotu
syna z
Jodłowej, ale ani razu o nic go nie zapytała.
– A nuż – myślała – jemu przykro będzie, że się ja w jego sprawy mieszam.
Ale w dniu, w którym
Owsicka ciężar zebranych plotek wyrzuciła ze swego worka na macierzyńskie jej serce, postanowiła zapytać
Lucjana o wszystko.
– Może oni i kochają się, gołąbki – myślała. – Niech im Bóg i
Najświętsza Panna błogosławi. Ale co z tego będzie? Już to on taki rozumny, to musiał wszystko dobrze obmyśleć; niechże i mnie powie.
Po obiedzie
Dolewska wyszła do bawialnego pokoju i zawołała
syna.
–
Lucysiu, moje dziecko – rzekła, siadając na kanapie – siadaj tu obok mnie, mam z tobą do pomówienia.
– Co mi powie
moja kochana mateczka? – zapytał
Lucjan, siadając przy niej i całując jej rękę.
– Widzisz,
moje dziecko – mówiła
matka –
Owsicka była dziś u mnie i mówiła… – Zająknęła się, patrząc w twarz
syna i nie wiedząc, jak ma przystąpić do swego pytania.
– Cóż mówiła
Owsicka? – spytał łagodnie
Lucjan.
– Mówiła, że… że ty tak często bywasz w
Jodłowej…
– Alboż się kiedy z tym kryłem przed tobą, moja matko? – rzekł
Lucjan z uśmiechem.
– Broń Boże! moje dziecko; ja też nie dlatego to mówię. Ale widzisz, ludzie gadają…
– Cóż ludzie gadają?
– Że ty, moje dziecko, kochasz się w
pani Warskiej.
– I cóż stąd, że ludzie o tym mówią? – spytał
Lucjan po krótkim namyśle, w czasie którego wzruszenie odbiło się na jego twarzy.
– Nic, nic, moje dziecko – żywo odparła
Dolewska, spostrzegłszy zmianę w twarzy
syna i drżąc na myśl, że mu sprawiła przykrość. – Ale widzisz, ja bym chciała wiedzieć… czy to prawda.
Lucjan wstał, milcząc, przeszedł parę razy przez pokój
, a potem, stając przed matką, rzekł stanowczym głosem:
– Ludzie prawdę mówią, moja matko. Ja kocham panią Warską.
Dolewska złożyła ręce jak do modlitwy i przez kilka chwil patrzyła na
syna, milcząc.
– I cóż z tego będzie? – spytała cicho.
– Nie wiem – odpowiedział
Lucjan.
– A onaż czy ciebie kocha
?
moje ty dziecko jedyne.
– Nie wiem,
matko.
– Jak to, nie wiesz? czyście nigdy ze sobą o tym nie mówili? Już też, kiedy ją kochasz, to zwyczajnie jak między młodymi musieliście o tym mówić ze sobą.
– Nigdy,
moja matko.
– A czy ty wiesz,
Lucysiu, co ludzie jeszcze mówią?
Lucjan milczał.
– Ludzie mówią – ciągnęła
Dolewska – że ty się żenisz z
panią Warską.
Na te jej słowa nagły rumieniec zalał twarz
Lucjana; usta mu drgnęły.
–
Moja matko – odrzekł po chwili – nie myślałem dotąd nigdy, do jakiego końca doprowadzi mię miłość moja dla
pani Warskiej. O miłości tej nigdy jej nie mówiłem, ale prawdą jest, iż kocham ją całą siłą mojej istoty. Ty wiesz najlepiej,
moja matko, że oprócz ciebie
ona jest pierwszą kobietą, którą kocham; jakkolwiek skończy się nasz stosunek, ona też będzie ostatnią. Czuję, że w miłość dla niej wlałem całe uczucie, do jakiego zdolne jest moje serce.
Mówił to stanowczo, ale trochę zniżonym przez wzruszenie głosem, a serce
matki odgadło wszystko, czego nie dopowiedziały jego słowa. Zdjęło ją snadź
przykre uczucie obawy, bo westchnęła ciężko i rzekła:
– Daj Boże,
mój Lucysiu, aby się to wszystko szczęśliwie skończyło. Ja ci rad dawać nie będę, sam lepiej wiesz ode mnie, jak w tym razie masz postępować. Ale chciałabym przecie, abyś się już dowiedział o swoim losie, bo ludzie powiadają, że w miłości złe im później przychodzi, tym gorzej, a dobre, jeśli ma przyjść, to niech przyjdzie jak najprędzej.
To mówiąc, wstała, przyciągnęła głowę
syna do swojej piersi i, położywszy na niej znak krzyża, pocałowała jego czoło.
Była już u drzwi, gdy uderzyła się po obu kieszeniach i zawołała:
– A gdzie są moje klucze?
Lucysiu, moje dziecko, poszukaj no moich kluczy
.
Ale pierwszy raz w życiu
Lucjan nie spełnił tego rozkazu
matki, bo go nie słyszał. Stał u okna z oczyma
wpatrzonymi w przestrzeń, a w myśli szalonym kołem wirowały mu słowa
matki:
– Ludzie mówią, że ty się żenisz z
panią Warską.
Pani Dolewska sama znalazła klucze na kanapie i wyszła z pokoju, brząkając
nimi, a po chwili
Lucjan na gniadoszu swoim wyjeżdżał z miasteczka drogą ku
Jodłowej.
Matka Lucjana, sama nie wiedząc o tym, dolała, według przysłowia, oliwy do ognia. Bo taką jest nieubłagana logika namiętności, że dopóki nie otrzyma przedmiotu swych pragnień, nie ma dla niej spokoju, nie ma stagnacji. Coraz silniejsza i bardziej gwałtowna wzrasta, aż dojdzie do swego kulminacyjnego punktu. Wtedy lada słowo, lada drobnostka potęguje ją tak, że pierś ludzka staje się dla niej za ciasną i musi objawić się wtedy na zewnątrz jak długo w wulkanie wrzący podziemnie ogień. Miłość
Lucjana dla
Klotyldy szybko dążyła do kulminacyjnego punktu, popchnęły ją doń słowa
matki.
Kiedy
młody doktor zatrzymał w
Jodłowej spienionego konia pod gankiem, słońce miało się ku zachodowi. Spotkawszy
Ignacego,
Lucjan zapytał go o
panią Warską, a otrzymawszy odpowiedź, iż „pani
jest w swoim gabinecie”, szybko przebiegł salony. W gabinecie nikogo nie znalazł i wyszedł na ganek.
Pod cieniem jednego z rozłożystych drzew mirtowych, na szezlongu okrytym pąsowym aksamitem leżała
Klotylda. Oczy miała zamknięte, a wpółotwarte usta; długie rzęsy rzucały cień na lekko zarumienioną twarz; wkoło ust krążył uśmiech. Zza przezroczystej białej koronki widać było, jak pierś jej podnosiła się z wolna i spokojnie; jednym ramieniem, z którego się osunął szeroki koronkowy rękaw, otoczyła sobie głowę, druga ręka leżała na książce otwartej śród fałdów jej sukni. Gałęzie mirtu pochylały się nad nią, zdobiąc jej włosy i suknią
zielonymi listkami.
Zmęczona upałem dziennym, a może konną jazdą, której oddawała się z cechującym ją we wszystkim zapałem, ukołysana ciszą, zarumieniona, uśmiechnięta do snu swojego, owiana bielą i zielenią orzucona ukazała się oczom
Lucjana.
Młody człowiek cicho się zbliżył do szezlonga i stanął ze wzrokiem przykutym do obrazu, jaki mu się ukazał.
Stał i patrzył – i stracił pojęcie czasu i miejsca. Coraz bardziej płonącym wzrokiem ogarniał uśpioną kobietę. Nagle ugiął kolano i namiętnie przycisnął do ust przezroczyste fałdy jej sukni. Ale jakby sam przeląkł się tego, co uczynił, powstał szybko i zbiegłszy z ganku, zniknął w zakręcie alei.
Miłość jego doszła już była w owej chwili do swego kulminacyjnego punktu.
Klotylda otworzyła oczy, przesunęła ręką po rozrzuconych nieco włosach i, oglądając się wkoło, rzekła do siebie:
– Dziwna rzecz, zdawało mi się, że
on tu był! Musiało mi się śnić chyba.
Wstała, poprawiła fałdy sukni i, nucąc półgłosem, zeszła z ganku.
Słońce się zniżało, czerwonymi promieńmi przemykając się gdzieniegdzie między gałęźmi jodeł.
Klotylda przeszła kilka alei i, zbliżając się do stawu, ujrzała stojącego nad nim w zamyśleniu
Lucjana.
– Tak, to
on tam był – szepnęła do siebie – nie widziałam go, ale przeczułam.
Potem, zbliżywszy się żywo, rzekła:
– Dobry wieczór panu.
Lucjan odwrócił się i, ujrzawszy
Klotyldę, odrzekł, podając jej rękę:
– Witam panią.
Powitanie to z obu stron było bardzo proste i zwyczajne, ale w twarzach swoich i spojrzeniach młodzi ludzie musieli wzajem dziwne wyczytać rzeczy, bo oboje poczuli, że nadszedł kres spokojnej ich sielanki, że ostatnie jej słowo miało być wyrzeczone.
Lucjan wszakże opanował się i pierwszy przerwał milczenie, mówiąc o rzeczach obojętnych; poszli dalej obok siebie wąską śród trawnika ścieżką i obeszli parę razy gładką szybę stawu. Od czasu, gdy się poznali, pierwszy raz rozmowa im nie szła;
Lucjan gwałtownie bladł chwilami,
Klotylda rumieniła się.
Słońce zaszło zupełnie, mrok zapadł.
– Pójdźmy do domu, bo czuję chłód – rzekła
Klotylda.
Powietrze jednak było bardzo ciepłe.
We wschodnim gabinecie paliły się już szafirowe lampy, a światło ich, płynąc przez drzwi otwarte, rzucało błękitny odblask na kanapę stojącą na ganku pod dużym drzewem kwitnącej pomarańczy.
Klotylda, milcząc, usiadła na tej kanapce i wskazała
Lucjanowi miejsce obok siebie.
– Dziwnie zmęczoną czuję się dzisiaj – ozwała się po chwili, przesuwając ręką po czole.
– Zdaje mi się – odrzekł
Lucjan – że
pani jesteś smutna.
Klotylda rzeczywiście miała oczy ciągle spuszczone, a gdy je podnosiła, migotał w nich taki dziwny blask, jakiego dotąd
Lucjan w nich nie widział.
– Tak, smutna dziś jestem – rzekła znowu po krótkim milczeniu.
Pierwszy raz
Lucjan z ust jej usłyszał to wyznanie. Pochylił się nieco ku niej i, patrząc w jej twarz, rzekł powoli i z cicha:
– Smutek pani widzę nieraz; nie znam jego powodów i wiem, że nie mam prawa o nie pytać. A jednak dałbym za to życie, żeby go od pani usunąć.
Klotylda nie odpowiedziała, tylko ręką zakryła oczy.
Lucjan w obie swoje dłonie ujął drugą jej rękę.
Klotylda nie wzbraniała mu tego. Zbliżenie takie pierwszy raz zaszło między nimi; toteż głos
młodego człowieka drżący był od wzruszenia, gdy znowu mówić zaczął:
–
Dlaczego pani nie chcesz przelać części swego cierpienia w oddane ci a gorące serce? Czy pani wiesz, że najwyższą rozkoszą dla mężczyzny jest bronić od trosk i smutków życia ukochaną kobietę? Pierwszy raz, kiedym panią ujrzał, byłaś we łzach; często bywasz smutną i dziś taką jesteś, a mnie to tajone cierpienie pani gorącą lawą w pierś płynie…
Nie mógł mówić dalej, bo ręka
Klotyldy zadrżała w jego dłoniach i magnetyczne to drgnięcie głos mu stłumiło. Odsłoniła oczy i zwróciła je płonące na
Lucjana. Pod niebieskim promieniem lampy twarz jej bladła i rumieniła się na przemian, usta otworzyły się przyśpieszonym oddechem. Kilka razy chciała cóś mówić i znów wstrzymywała się.
Patrzyli tak na siebie przez chwilę, gdy nagle
Lucjan poczuł silny, konwulsyjny uścisk jej dłoni; dwie błyskawice strzeliły mu z oczu: przycisnął do siebie gorącą rękę
Klotyldy i, schylając się ku niej, rzekł gwałtownie:
–
Klotyldo! ja ciebie kocham!
Namiętność przekroczyła punkt kulminacyjny i wybuchnęła na zewnątrz słowem.
Widoczne drżenie przebiegło całe ciało
Klotyldy; pochyliła głowę, ukryła twarz w dłoniach i cicho jęknęła:
– Boże mój, Boże! zlituj się nade mną!
Lucjan drżącym ramieniem otoczył jej złamaną postać, pochylił się ku niej i, ustami dotykając prawie jej wonnych włosów, mówił:
–
Klotyldo moja, czego ty się lękasz? czegoś w tej chwili smutna jeszcze?
Tyś piękna i dobra, mnóstwo ludzi zginało pewno kolana przed tobą. Ale tak jak ja nikt cię kochać nie mógł. Ty stałaś się dla mnie wszystkim; przyszłość moja jest tylko z tobą albo jej wcale dla mnie nie ma. Ja w miłość dla ciebie wlałem wszystkie siły mojej istoty, których dotąd na nic zużytkować nie mogłem. Siły te od dawna burzyły się w mojej piersi, dławiły mię, dopominały się o użycie; dusiłem się i targałem w mojej klatce. Ty,
Klotyldo, zstąpiłaś ku mnie jak zbawienie; przy tobie odetchnąłem szeroko, pełnią życia, pełnią uczucia. I nie wiem już teraz, czy uczucie to istnieje we mnie i przeze mnie, czy ja istnieję w nim i przez nie. Wielu zapewne ludzi mówiło ci te same słowa, ale żaden z nich tak czuć nie mógł. Oni tam na szerokim świecie mieli obszerne pole działania, mieli bogactwo, mieli sławę. Ja nic nie mam oprócz miłości dla ciebie: w nią
wlałem wszystkie siły mojej duszy – całą istotę moję.
Klotyldo! jam w oczach twoich wyczytał niebo moje; powiedz, że mnie kochasz! Co zaczęła mowa twego spojrzenia, niech dopowiedzą usta… Nie lękaj się…
nie bądź smutna, droga!… jam silny i godny ciebie. Z ufnością i śmiało wesprzyj się na moim ramieniu, złóż piękną głowę na mojej piersi… Nigdy, nigdy na mnie się nie zawiedziesz…
Klotyldo… powiedz mi, że mię kochasz!…
Mówił coraz ciszej i coraz silniej przyciągał do siebie
owładniętą wzruszeniem kobietę.
Zmrok i cisza była wokoło; drżące ramiona
Lucjana opasały kibić
Klotyldy; głowa jej opadła na jego piersi i kwitnące gałęzie pomarańczowego drzewa ujrzały, jak usta jego namiętnymi pocałunkami okrywały jej gorące czoło i miękkie zwoje jej włosów.
Nagle
Klotylda podniosła głowę, wydarła się z objęć
Lucjana i, powstawszy, cofnęła się parę kroków.
Młody człowiek chciał ku niej postąpić, ale wyciągnęła rękę, jakby usunąć go pragnęła od siebie.
– Nie zbliżaj się do mnie,
Lucjanie – rzekła zniżonym i przeraźliwym głosem – dziś straszny jest dzień dla mnie… Ja ci nic nie powiem… bo jestem… jestem… nie, nie mam siły wymówić… odjedź! odjedź!…
Pierś jej podniosła się konwulsyjnym, głośnym łkaniem, dwa strumienie łez zalały twarz płonącą gorączkowym rumieńcem i śród łkania powtórzyła raz jeszcze:
– Odjedź – błagam cię… i nie wracaj, aż cię wezwę!
Potem zbiegła z ganku i zniknęła w cieniach ogrodu i wieczoru.
Lucjan uczynił zrazu poruszenie, jakby ją chciał gonić, ale stanął nieruchomy i, niosąc obie ręce do czoła, jęknął prawie:
– Boże mój, co się ze mną dzieje? Nie pójdę za nią – odjadę; trzeba szanować jej wolą
… Tak, ale jutro wrócę… koniecznie wrócę!…
Przebiegł szybko salony i po chwili na dzielnym gniadoszu pędził szeroką drogą. W rozpalonej jego głowie wrzała i wirowała myśl:
ona mnie kocha, a nad nim niebo chmurzyło się coraz ciemniej, drzewa szumiały schylone silnym wiatrem, a z dala od krańców widokręgu odzywał się huk grzmotu zapowiedzią nadchodzącej burzy…
Późno już było, gdy
młody doktor wszedł do swego pokoju. Na biurku leżał zapieczętowany list. Machinalnie rzucił nań wzrokiem, lecz zaledwie spostrzegł pismo adresu, drżącą ręką rozerwał kopertę i czytał:
„
Kochany Lucjanie!
Dzięki ci za twą pamięć o mnie; śpieszę z odpowiedzią, byś nie sądził, że nie chcę zachować stosunku z tobą, który, przeciwnie, jest mi zawsze bardzo cennym i miłym. Na dowód, żem nie przestał być twoim szczerym przyjacielem, podzielę się z tobą tym, co dziś jest główną treścią uczuć i myśli moich, a o czym, prócz najbliższych mi osób, nikt dotąd nie wie. Jestem zaręczony,
Lucjanie, zaręczony na serio.
Owa pani Kameleon, o którą mnie zapytujesz, a właściwie
pani Klotylda Warska, sąsiadka twoja, jest moją narzeczoną. Kocham
tę kobietę bardzo; pierwsza to poważna miłość mego życia i czuję, że podniosła mię, uszlachetniła. Zresztą znasz
panią Warską, nie będziesz się więc dziwił memu dla niej uczuciu. Stosunek mój z nią zaczął się jak w romansach – tajemnicą, poszukiwaniem, wyrzekaniem na losy itd. Potem poznałem ją bliżej, za pośrednictwem
owego długowłosego poety, który, pamiętasz, tak znudził i zniecierpliwił nas kiedyś w
teatrze. Bywałem u niej często. Był to karnawał, spotykaliśmy się na zebraniach, balach, maskaradach. Rodzice moi mieszkali w
Warszawie i nieoceniona moja matka, przez wzgląd na mnie, zapoznała się z
panią Warską i zapoznała z nią moję siostrę. Obie młode panie zaprzyjaźniły się serdecznie, co mi także wielce było przyjemne i korzystne; słowem, po trzech miesiącach oświadczyłem się i zostałem przyjęty. Na wyraźne żądanie
pani Warskiej zostało to w tajemnicy; nie mam sobie jednak nic do wyrzucenia, że względem ciebie przekraczam jej rozkaz, bo uważam cię za
brata, a siostra moja wie przecie o wszystkim. Zresztą, ufam bez granic w twoję dyskrecją, która jest
à toute épreuve. Nie potrzebuję rozpisywać się dłużej tą razą, bo wkrótce się zobaczymy. Ślub nasz będzie za miesiąc w
N. Na tydzień przed dniem uroczystym przyjadę do
Jodłowej, a w przejeździe przez
N. uściskam cię z radością, poczciwy mój druhu. Tymczasem… do zobaczenia.
Cyprian.
P.S. A nie bałamuć mi tam
narzeczonej,
piękny doktorze!”.
Lucjan skończył czytać i papier wypadł z drżących jego rąk. Rozśmiał się głośno długim, szyderczym śmiechem i rzekł:
– Los odpowiedział, wszystko skończone!…
Potem skrzyżował ręce na piersi, szklanym wzrokiem wpatrzył się w przestrzeń i tak pozostał nieruchomy i niemy.
Upływała noc, godzina po godzinie, a
Lucjan nie zmieniał postawy. Czuł czy nie czuł? myślał czy nie myślał?… nie wiadomo… Temu, kto by się nań wtedy patrzył, zdawałoby się, że skamieniał.
Za domem burza szumiała grzmotem, wichrami, błyskawicą. Przez otwartą furtkę okna wionął silny powiew wiatru i zagasił na biurku stojącą świecę. Światło błyskawic, chwilami wdzierając się przez szyby, czerwonym blaskiem oświetlało ciemną głąb pokoju i stojącą ciągle
nieruchomą postać Lucjana.
Ucichła burza – pogodny świt letniego poranku zstępował na świat i szarym zmrokiem rozsuwał cienie w pokoju
doktora.
A on stał ciągle na jednym miejscu, w tej samej postawie, z tym samym wzrokiem; ani jeden muskuł jego twarzy nie drgnął, nie poruszyły się ni razu jego skrzyżowane na piersi ręce.
Kukawka zegaru oznajmiła trzecią ranną godzinę. W pokoju
Lucjana ozwał się stłumiony jęk. W tej samej chwili ciężka roleta
u jego okna zapadła, cień zapełnił pokój i tajemniczym mrokiem osłonił wielką boleść człowieka.
***
Nazajutrz w południe
pani Dolewska w bawialnym pokoju stała na krześle i nakręcała zegar.
– Co się jemu stało, że leci jak szalony? – mówiła do siebie – musiała
Marysia poruszyć wagi. Żeby
Lucyś wyszedł ze swego pokoju, tobym się go spytała, która godzina, a tak nie wiem sama, jak nastawić. Ale co to jest, że
Lucyś tak długo nie wychodzi? Musiał wczoraj późno do domu wrócić.
Otworzyły się drzwi i wszedł
Lucjan.
– Jezus Maryja! – krzyknęła, spojrzawszy nań,
pani Dolewska. – Co tobie jest, moje dziecko! jak ty wyglądasz?
I zestąpiwszy żywo z krzesła, podeszła ku niemu.
Lucjan był blady, wielką bladością zmęczenia i bólu; oczy miał zapadłe i podkrążone, między brwiami zarysowała mu się głęboka zmarszczka.
– Nic mi nie jest, moja matko – odpowiedział cichym, złamanym głosem – jestem trochę niezdrów, nic więcej.
I pocałowawszy matkę w rękę, wyszedł z domu, a po chwili wyjeżdżał konno za bramę. Dolewska niespokojnie patrzyła przez okno, szepcąc
modlitwę do
Najświętszej Panny Ostrobramskiej.
Lucjan minął
miasteczko, z wolna pojechał wiorst parę w stronę
Jodłowej i znowu z wolna skręcił konia, wrócił do domu i zamknął się w swoim pokoju. Kiedy
Dolewska przeze drzwi zawołała go na obiad, wyszedł spokojny na pozór, usiadł przy stole, ale nic nie jadł i nic nie mówił. Kilka razy otwierał usta, jakby chciał cóś powiedzieć, lecz tylko smutniej jeszcze szklanym wzrokiem wpatrzył się w przestrzeń.
Dolewska z przerażeniem spoglądała na niego, ale nie pytała o nic, nie gderała nawet na
Marysię, nie szukała swoich kluczy
, tylko często ze zmęczonej twarzy
syna przenosiła wzrok niespokojny na czarny krucyfiks stojący u łóżka.
Po obiedzie
Lucjan znowu siadł na koń, znowu odjechał parę wiorst w stronę
Jodłowej, wrócił i poszedł do swego pokoju.
Nadszedł wieczór; o zmroku
pani Dolewska długo modliła się przed krucyfiksem i ciężko musiało być jej na sercu, bo z oczu na pomarszczone policzki upadło kilka łez.
Marysia, nienapędzana tą razą, z własnego natchnienia podała samowar.
Pani Dolewska podeszła pode drzwi
syna, chcąc go zawołać, lecz, pomyślawszy, posłała mu herbatę przez
Marysię.
Gdy
służąca wróciła,
pani Dolewska zapytała:
– Co
pan Lucjan robi?
– Nic – odpowiedziała
Marysia.
– Nie czyta?
– Nie.
– I nie pisze?
– Nie.
Pani Dolewska westchnęła i wzięła się do pończoszki; ale gdy wkrótce robota jej z rąk wypadła, a już zaczynało ściemniać się, rzekła do
Marysi:
– Idź, zanieś lampę do pokoju
pana Lucjana.
A kiedy
dziewczyna wróciła, spytała:
– Co
pan Lucjan robi?
– Nic, proszę pani.
– Herbatę wypił?
– Ani zaczął.
Dolewska poszła sama do pokoju
syna. Na biurku stała nieporuszona szklanka herbaty, a
Lucjan siedział nieruchomie na fotelu, ze wzrokiem utkwionym w przestrzeń.
–
Lucysiu – rzekła
Dolewska – kładąc mu rękę na ramieniu.
Drgnął lekko, jakby się ze snu obudził.
– Czy nie będziesz pił herbaty?
– Dziękuję ci,
moja matko, nie będę – odpowiedział tym samym złamanym głosem, jakim mówił z rana.
Dolewska odeszła i od progu wróciła.
– Czyś ty bardzo chory? – spytała.
– Nie,
matko, zdrów jestem zupełnie – odpowiedział, nie zmieniając postawy.
Dolewska wróciła do swego pokoju i zamiast wziąć się swoim zwyczajem do pończoszki, uklękła przed krucyfiksem.
W parę godzin potem cisza głęboka panowała w miasteczku i w domu
doktora; wieczór był późny… wszyscy spali.
Lucjan wstał z fotelu, na którym nieruchomie kilka godzin przesiedział, wziął w rękę list rozłożony i wpatrzył się w wyraz
„narzeczona”. Po chwili pochwycił się obu rękoma
za głowę i zawołał prawie głośno:
– Boże mój! ja tego nie rozumiem, to być nie może!
W bawialnym pokoju około drzwi jego coś
zaszeleściało, ale
Lucjan nic nie słyszał; uchylił roletę
u okna i patrzył na piękną noc letnią.
– Nad jej domem – rzekł półgłosem – te same gwiazdy świecą… a ja nigdy już tam nie będę
… być nie powinienem!…
Znowu podniósł obie ręce do czoła i zawołał:
– Ach, umrzeć!…
Krzyk ten wydarł się z jego piersi boleśnie, jakby mu serce pękało.
–
Lucysiu! – ozwał się ode drzwi cichy i miękki głos kobiecy.
Lucjan nie słyszał.
–
Lucjanie! – powtórzył głos z taką miłością i pieszczotą, że doszedł uszu pogrążonego w rozpaczy…
Odwrócił się
Lucjan i ujrzał stojącą we drzwiach
swoję matkę. Miała na sobie codzienną czarną suknią
, tylko z głowy zdjęła czepeczek i srebrne włosy opływały jej szyję i opadały na pomarszczone czoło.
–
Matko moja!… tak późno, nie śpisz jeszcze?…
– rzekł
Lucjan powoli, nierozbudzony jeszcze z letargu, w jakim go pogrążyło cierpienie.
– Nie śpię,
Lucjanie – odrzekła
pani Dolewska, siadając i przyciągając go do siebie – byłam niespokojna, myślałam, żeś chory, i przyszłam zobaczyć cię. Serce matki przeczuło boleść syna i spać jej nie dało. Ty cierpisz,
dziecko moje najdroższe.
– Strasznie,
matko moja, niewypowiedzianie! – odpowiedział
Lucjan po chwili milczenia.
– O!
biedne moje dziecko! – jęknęła
matka; ale szybko, wchłaniając w siebie boleść, dodała:
– Może jest na to jaka rada?
– Żadnej – odrzekł
Lucjan.
– Czy ona ciebie nie kocha?
– Nie wiem.
– I nie pytałeś jej o to?
Lucjan stał i długo patrzył w milczeniu, aż znowu podniósł obie ręce do czoła, a klękając przed matką i pochylając głowę na jej kolana, zawołał:
–
Matko! ona jest
narzeczoną innego…
Cała rozpacz, do jakiej zdolna jest pierś ludzka, zamykała się w słowach tych i w jego głosie.
Długie milczenie zapanowało w pokoju.
Dolewska oparła głowę syna na swojej piersi, oczy wzniosła w górę, jakby stamtąd wzywała pomocy, a dłoń machinalnie przesuwała po czarnych i gęstych włosach
Lucjana. Stopniowo natchnienie jakieś występowało
jej na twarz, oczy rozjaśniły się niezwykłą myślą. Obu rękoma
podniosła głowę Lucjana niby dziecięcia, a patrząc w twarz jego z nieopisaną miłością i słodyczą, mówiła:
–
Lucysiu, dziecię moje! jam
nigdy sama nie cierpiała tak, jak ty dziś cierpisz; bo życie moje było spokojne, choć
smutne i ciężkie. Ale rozumiem ciebie, dlatego, widzisz, że cię kocham nad wszystko na świecie, że zdaje mi się, iż serce moje i twoje to jedno. Wiem więc, że cierpisz bardzo; ale dziecko, toć tam w książkach waszych piszą podobno, że człowiek nie powinien upadać pod cierpieniem ani dać się złamać boleści. Ja tych książek nie czytam, ale ty wiesz o tym lepiej niż ja. Powstań,
dziecię moje, wezwij pomocy Boga i swej własnej woli. Jedna
kobieta cię zawiodła: żyj dla ludzi, dla mnie, dla pracy!
Mówiąc to,
pani Dolewska z prostej i gderliwej kobiety stała się natchnioną i mądrą matką.
O macierzyństwo! jakież uczucie i jakaż mądrość na ziemi dorówna tobie?
Lucjan, jakby podniesiony słowami
matki, powstał i spokojniejszym już głosem mówił po chwili:
–
O moja matko! jam ją kochał jak szalony, jam w miłość dla niej wlał całego siebie. I cóż dziwnego, że gdy zniknęła ona dla mnie na zawsze, ja siebie samego odnaleźć nie mogę? Daremnie umysł mój sili się na rozwiązanie zagadki; nie rozumiem tego, co było, nie rozumiem tego, co jest. Przez dni tyle spojrzeniem i uśmiechem, rumieńcem i bladością, radością i smutkiem mówiła mi, że mnie kocha… a jednak
była już
narzeczoną innego… Kogóż więc zwodziła? mnie czy jego? Komu kłamała? mnie
czy tamtemu? Byłżeby w niej fałsz i grzeszna próżność zalotnicy? Czyż zaćmi się przede mną pierwszy mój ideał? Nie, w to nie wierzę: ona prawa i czysta! A jednak… właśnie dlatego, że w zło
nie wierzę… nic nie rozumiem…
Milczał przez chwilę i znowu mówił jakby do siebie:
– Jeżeli kocha jego, po cóż mnie pociągała ku sobie? jeżeli mnie kocha, czemuż ma zostać
jego żoną?… nie rozumiem… może dlatego, że on bogaty? Straszne przypuszczenie! wobec którego anioł zmienia się w potwora
, słońce w blaszkę pozłacaną, gwiazda… spada z nieba i tarza się w błocie… Nie, to być nie może!…
–
Lucysiu – nieśmiało odezwała się pani Dolewska – a żebyś pojechał do niej i otwarcie spytał jej o wszystko?
Smutnie uśmiechnął się
Lucjan.
– Nie,
matko – rzekł – to być nie może. Obecność moja mogłaby jej sprawić niepokój albo cierpienie… a ja nie chcę tego. Aby okupić dla niej jednę chwilę spokoju i szczęścia, ja bym dał życie całe… A teraz, gdym już powiedział jej, że ją kocham, mogłażby ona być ze mną jak za owych dni minionych?… Nie,
matko – mówił dalej coraz wolniej i ciszej – ja nigdy tam nie będę i nigdy jej nie zobaczę…
Nagłym ruchem przycisnął obie ręce do serca.
– Och, jak na myśl tę strasznie serce boli!
Matko, jam chory bardzo, zatraciłem samego siebie, zatraciłem moje życie, które się tobie należy!… Przebacz,
matko moja!…
Ukląkł przed
matką, otoczył ją ramionami i głowę położył na jej piersi.
–
Lucjanie – ozwała się po chwili milczenia
pani Dolewska – słowa nie pomagają boleści takiej jak twoja. I cóż zresztą
ja biedna, nieuczona kobieta powiedzieć ci mogę? Ale spocznij na piersi
matki, ona tylko, ona jedna nigdy cię zawieść nie może. Niechaj łzy moje ochłodzą twoję biedną głowę; niech krzyż święty odżegna od ciebie złego ducha rozpaczy i sprowadzi ku tobie pomoc niebieską.
To mówiąc, drżącą ręką nakreśliła w powietrzu znak krzyża i pochyliła się nad głową
syna, a łzy kropliste i obfite spadały z jej oczu
i tonęły w gęstych kędziorach
Lucjana.
Gasnąca lampa słabo oświetlała tę smutną grupę śród głuchego milczenia nocy.