Nad Jodłową chmurnie weszło jasne wczoraj słońce. Szare chmury włóczyły się pod białym sklepieniem, a jodły szumiały i pochylały się jedna ku drugiej, jakby opowiadając sobie o czymś bardzo, bardzo smutnym.
Wewnątrz jodłowskiego domu cisza panowała głębsza niż kiedykolwiek i chociaż było już dobrze po południu, pani Warska nie opuściła jeszcze sypialni swojej.
W mniejszym salonie, z dziennikiem w ręku siedział Cyprian. Patrzył na drukowaną kartę papieru, ale od godziny już przeszło wzrok jego utkwiony był w jednej szpalcie, w jednym wyrazie dziennika. Czoło jego, tak pogodne wczoraj jeszcze, zarysowało się zmarszczką smutku i troski. Przez salon parę razy przebiegała Marylka i przechodził Ignacy. Za każdym ich wejściem Cyprian żywo podnosił głowę, jakby się spodziewał kogo innego, a ujrzawszy służących, zapytywał, czy pani Warska śpi jeszcze.
– Nie dzwoniła dotąd – odpowiadała Marylka.
– Nie piła jeszcze herbaty – odpowiadał Ignacy.
Cyprian patrzył na zegarek i szybko przebiegał salon; potem znowu brał dziennik do ręki, całą godzinę czytając jeden wiersz jego.
Brązowy zegar ostrym, metalicznym dźwiękiem ogłosił trzecią po południu.
Zerwał się z krzesła Cyprian, odrzucił dziennik daleko od siebie i szarpnął taśmę od dzwonka.
Wszedł Ignacy.
– Poproś tu do mnie Marianny – rzekł Cyprian.
Po chwili przybiegła Marylka.
– Pani Warska spać tak długo nie może, musi być chora. Trzeba, żeby panna Marianna sprobowała558 wejść do sypialni.
– Probowałam559 już, proszę pana, ale drzwi wewnątrz zamknięte.
– I żadnego ruchu w pokoju panna Marianna nie słyszała?
– Żadnego.
Na twarzy Cypriana odmalował się straszny niepokój. Począł znowu przebiegać salon. Marylka wyszła.
Czarne skazówki zegara z wolna przesuwały się na tle białym z minuty na minutę; o każdym upłynionym kwadransie oznajmiał ostry dźwięk, przeciągle rozchodzący się po cichych jak grób salonach. Za oknami drobny deszcz zawisł między niebem i ziemią; gałęzie jodeł stojących blisko domu z brzękiem uderzały o szyby.
Cyprian drżącą z niepokoju ręką rozrzucał gęste kędziory swoich włosów; blady był i coraz głębsza zmarszczka brwi mu zsuwała.
Upłynęła jeszcze godzina, zegar zajęczał cztery razy. W tej samej chwili podjęła się portiera wschodniego gabinetu i w drzwiach salonu stanęła Klotylda.
Cyprian rzucił się ku niej i wyciągnął obie dłonie, chcąc pochwycić jej ręce, ale wnet cofnął się przerażony.
Czarna, niedbale zarzucona suknia ciężkimi fałdami opływała chwiejącą się postać Klotyldy; półrozplecione, wymykające się z więzów warkocze opływały stan jej, szyję i drobnymi kędziorami spadały na blade czoło. Oczy jej zapadłe, podkrążone świeciły suchym, ostrym blaskiem; usta zbladły i otoczył je wyraz bólu. Postępowała z wolna na środek pokoju, z głową schyloną i ze zwisłymi na suknią rękoma560.
– Klotyldo, najdroższa moja! co tobie? Na miłość Boga, co tobie? – zawołał Cyprian i chciał ująć jej ręce.
Ale ona cofnęła się parę kroków i jedną dłonią oparta na poręczy fotelu, drugą wyciągnęła milcząc ku niemu, jakby dawała znak, aby się do niej nie zbliżał.
Przez chwilę trwała ta niema, pełna boleści scena.
Cyprian z wyrazem przerażenia i rozpaczy spoglądał na narzeczoną; jej wyciągnięta ręka, którą go usuwała, opadła między fałdy jedwabne, a usta drżały i otwierały się kilka razy, nie wydając żadnego dźwięku.
W końcu szeptem prawie wyrzekła:
– Nie zbliżaj się ku mnie, Cyprianie, bo razem ze mną ogarnie cię przekleństwo i zbrodnia!
– Klotyldo! – zawołał Cyprian i znowu postąpił ku niej; ale ona cofnęła się jeszcze parę kroków i głośniej już rzekła:
– Czy wiesz, kto winien śmierci tego człowieka, który skonał wczoraj?
Cyprian pobladł, lecz milczał.
– Ja! – rzekła Klotylda podniesionym głosem i wpatrzyła się w niego suchym, błyszczącym wzrokiem561.
– Boże mój! – jęknął Cyprian.
– Tak – ozwała się znowu Klotylda – jam go zabiła i na moję głowę spada przekleństwo jego matki. Do tej chwili, Cyprianie, jestem jeszcze narzeczoną twoją; winnam ci spowiedź. Posłuchaj!
Cyprian oparł się o konsolę, patrzył w ziemię i milczał. Klotylda mówiła dalej:
– Pamiętasz pewno, że w dzień ów, w którym powiedziałeś mi po raz pierwszy, iż pragniesz, abym została twoją żoną, opowiedziałam ci całą przeszłość moję. Nie chciałam uwodzić cię, oszukiwać; nic nie zataiłam przed tobą. Dowiedziałeś się więc, żem przez lat kilka była igraszką wrażeń i sama czyniłam igraszkę z tego, co w głębi serca uważałam za świętość. Tyś wtedy ujął moję rękę w swoje gorące dłonie i powiedziałeś mi, że każdy człowiek ma w życiu swoim błędy i winy, lecz kiedy szlachetny jest i mądry, zmazać je może cnotami; że na koniec, jeśli cię tylko kocham, przyjmujesz mię taką, jaką jestem. A mówiąc to, byłeś sam tak szlachetny, tak głęboką i prawdziwą miłość czytałam w twojej twarzy, że serce mi uderzyło wzruszeniem silnym i przyrzekłam być twoją wyłącznie, twoją tylko i nigdy już niczyją więcej. Pamiętasz pewno tę chwilę… nieprawdaż562?
Cyprian milczał, nie zmieniając postawy, a Klotylda mówiła dalej:
– W owej właśnie porze, gdym poznała ciebie, Cyprianie, znajdowałam się w stanowczej epoce życia. Wszystko, co dobrego zostało we mnie, oburzało się przeciwko próżni mojej egzystencji. Poczułam się strasznie samotną563 na świecie, pomimo otaczających mnie tłumów i hołdów, w których na dnie564 ujrzałam nędzę moralną. Ze strachem obejrzałam się wkoło siebie; sumienie pytało mnie: com uczyniła z moją przeszłością? a ja pytałam losu, co z moją przyszłością uczyni.18-564A Położyłam rękę na sercu i zdało mi się, że zostały w nim nietknięte jeszcze skarby słodyczy, włożone tam ręką mojej świętej matki, i zasób prawości, który na mnie z krwią spłynął ojcowską. Zapragnęłam podnieść się i udoskonalić przez miłość wyłączną i trwałą, zapragnęłam rodzinnego ciepła, rodzinnych radości i obowiązków. Wtedy właśnie tyś mi podał rękę… przyjęłam565 ją. I nie kłamałam, mówiąc, że cię kocham, bo sama sobie w głębi serca mówiłam to samo.
Umilkła na chwilę i zdawała się zbierać siły do dalszego mówienia; oddech jej stawał się szybkim, gorączkowym566, rumieniec zalewał stopniowo bladą wprzódy twarz.
– Potem – mówiła dalej – przyjechałam tu z myślą o tobie, sercem i pragnieniami czystsza i zacniejsza. Zobaczyłam jego… i poczułam odzywające się we mnie demony zgubnych uniesień. Walczyłam… nie chciałam ulec… O walkach moich i cierpieniach wie obraz święty, przed którym co dzień płakałam łzami krwawymi, o siłę Boga błagając… I widziałam, że on mnie pokochał… i zamiast odsunąć od siebie, pociągałam go coraz bardziej, własnymi rękoma567 tworzyłam między nim a sobą łańcuch nierozerwany. Przyszła chwila, że jego twarz, jego słowa stały mi się tak potrzebnymi do życia, iż568 gdy mi ich brakło, nie czułam, że żyję, a kiedym pomyślała o tobie, zadrżałam, ujrzawszy, że w pamięci mojej twoja postać wobec niego zasunęła się w cień głęboki. Pamiętałam jednak, żem ci przyrzekła nie należeć już do nikogo więcej, a prawość moja tak silnie oburzała się na myśl złamania danego słowa, że pod nią cichła porywająca mnie namiętność. Aż przyszedł pewien wieczór… wieczór bardzo piękny… cichy, wonny… Byliśmy sami, jak zwykle; uczucie jego, długo tłumione, wybuchnęło w słowach gorących… Cyprianie!… poczułam się otoczona jego ramieniem… i całował moje czoło i włosy…
Nie mogła mówić dalej, bo głos i oddech zamarł w jej piersi, rumieniec upokorzenia zalał pochylone czoło. Ale podniosła je po chwili i rzekła:
– Odtąd już go nie widziałam. Cierpiałam jak potępiona… ale miałam nadzieję… Myślałam, że ten poryw mój ku niemu minie… że był on silniejszym od innych wrażeniem… że gdy zobaczę ciebie, zapomnę o nim i będę mogła zostać czystą i prawą twoją żoną. O, jakże pragnęłam tego!… Lecz inaczej się stało… I od tej chwili, Cyprianie, nie jestem już narzeczoną twoją.
Cyprian przez cały ciąg opowiadania Klotyldy stał nieruchomy. Na twarzy jego odbijały się wrażeń tysiące569, ale panował nad nimi wyraz boleści.
Po ostatnich wyrazach Klotyldy podniósł głowę i, milcząc, długo wpatrywał się w twarz jej. Ale w oczach jego nie było gniewu i goryczy, owszem, malował się w nich żal głęboki, litość. Im więcej wpatrywał się w zmęczoną twarz i złamaną upokorzeniem postać kobiety, którą kochał, tym więcej wzrok jego stawał się pełnym570 miłości i spółczucia. Nareszcie błysnęła w nim energia silnego postanowienia. Zbliżył się o kilka kroków i, stanąwszy przed Klotyldą, rzekł:
– Wszystko, coś mi powiedziała, Klotyldo, przeczuwałem, a raczej domyśliłem się wszystkiego ze strasznych słów księdza i matki jego rzuconych wczoraj na ciebie. Nie taję przed tobą, że w pojęciu moim winna jesteś śmierci człowieka tego i nieszczęścia jego matki. Myślałem nad tym długo; dziś jeszcze, gdym w śmiertelnym niepokoju oczekiwał chwili ujrzenia ciebie, badałem się ściśle i czuję, iż mimo to wszystko kocham cię jak dawniej i w miarę nieszczęścia twego miłość potęguje się we mnie. Klotyldo! Bóg ci przebaczy, jam ci już przebaczył… Raz jeszcze uległaś popędowi wrażenia, będzie to raz ostatni. Ze wszystkimi skarbami twej duszy możesz571 jeszcze zostać zacną i czystą, cnotami zmazać winy, a nawet zbrodnie przeszłości. Ja podaję ci dłoń pomocy… przyjm ją i bądź moją, jak być miałaś572… Na mojej kochającej cię piersi spłaczesz łzy grzechów; uwiozę cię stąd… wspierać cię będę… upaść ci nie dam…
Wyciągnął ku niej ręce i chciał ją pociągnąć ku sobie.
Ale Klotylda szybkim ruchem usunęła się od niego i twarz obu dłońmi zakryła.
– Klotyldo! – mówił dalej – uniosłaś się wrażeniem chwili, nie myśląc, że tym zabijasz człowieka. Ale śmierć ofiar swych nie oddaje, nie ubłagać jej żadną rozpaczą ni łzami. On umarł, pokój jemu wieczny, a ty, Klotyldo, powinnaś powstać mężnie z upadku i zatrzeć przeszłość życiem wytrwałej cnoty i pracy. Ja chcę ci w zadaniu tym dopomagać. Wesprzyj się na mnie z wiarą, nie rozpaczaj, działaj573 i kochaj, a Bóg przebaczy, i on, jeśli z innych światów ujrzy cię zacną i czystą… – przebaczy.
Klotylda podniosła głowę, gorzko się uśmiechnęła i odrzekła:
– Cyprianie! szlachetny jesteś jak niewielu na świecie ludzi, ale ja… ja twoją nie będę… być nie mogę!… Mówisz, żem się uniosła wrażeniem chwili… Gdyby tak było… ale nie, Cyprianie, jam się omyliła dwa razy, dwa razy nie zrozumiałam samej siebie. To, co czułam dla ciebie, było wrażeniem; to, co czułam dla niego – miłością. Całe życie moje było gonitwą za uczuciem takim. Przez lat kilka chciwie chwytałam wrażenia, myśląc, że one są tym, czego pragnęłam. Zawiedziona, własną ręką tłukłam cacka mojej wyobraźni i biegłam dalej, coraz dalej, ciągle szukając, ciągle się zawodząc, nigdy nie znajdując owej przeczutej a niedościgniętej gwiazdy serca… I w tej szalonej gonitwie straciłam ster własnych uczuć574; rozszalała się wyobraźnia moja, zapomniałam rachować się z sobą. Nareszcie dosięgłam gwiazdy i odrzuciłam ją, myśląc, że ona jest taką blaszką, jakich zniszczyłam już tyle. Nie zrozumiałam samej siebie. W imię wrażenia, któremu chciałam być wierną, miłością je mieniąc, zwichnęłam… zabiłam… straciłam miłość prawdziwą!
Załamała ręce i zawołała w nagłym przystępie gwałtownej boleści:
– Tak, ja go kochałam, czuję to po tym strasznym ściśnieniu serca, po tym wirze w głowie, który w nierozwikłany zda się chaos plącze nerwy mojego mózgu575. Tak, ja go kochałam i zabiłam go – sama go zabiłam…576
Spazmatyczne łkanie pierś jej podniosło, ani jedna łza577 nie popłynęła z oczu.
– A teraz – ciągnęła dalej – mówisz mi, abym wróciła w świat mój dawny… abym zapomniała, abym może była szczęśliwa!…
Rozśmiała się z goryczą.
– Nie, to być nie może. Zabijając jego, zabiłam i siebie; dla wszystkich radości życia jam już umarła. Gdzie zbrodnia moja była, tam będzie pokuta – zostanę tutaj! U stóp mogiły matki mojej, w tym miejscu, gdzie znałam i kochałam jego, zostanę na zawsze. A gdy na świecie spytają się kiedy o Klotyldę Warską, powiedz, że umarła. Ty, Cyprianie – kończyła spokojniej nieco – zostaniesz na zawsze w pamięci mojej jako zacny i szlachetny człowiek.
Zdjęła z palca pierścień z brylantem i podała go Karłowskiemu.
– Weź ten pierścionek na pamiątkę ode mnie; gdy spojrzysz nań, przypomni ci kobietę, której już nigdy nie zobaczysz.
– Jestże to nieodwołalna twoja wola, Klotyldo? – spytał578 Cyprian.
– Jak śmierć, jak grób – odrzekła stanowczo.
Karłowski wziął pierścionek i zatrzymał jej rękę w swych dłoniach.
– Więc szanuję twoję wolą579. Dziękuję ci za chwile szczęścia, jakieś mi dała. Kiedym cię spotkał, byłem lekkim, samolubnym, moralnie dzieckiem prawie. Odchodzę od ciebie podniesiony uczuciem, dojrzały cierpieniem, odchodzę bez urazy, bez złej o tobie myśli… z żalem tylko, że cię opuścić muszę… z przywiązaniem. W pamięci mojej pozostaniesz zawsze piękną i słodką Klotyldą, która jak sen przeszła przez drogę mego życia… A w przyszłe życie czy ty wierzysz? Ja wierzę w nie… Spotkamy się kiedyś może tam, gdzie nie będzie grzechów, rozpaczy ani rozstania.
Żal głos mu stłumił, pochylił się, długim pocałunkiem przycisnął rękę580 Klotyldy i wyszedł szybko z salonu.
W godzinę potem na dziedzińcu jodłowskiego dworu ozwał się turkot odjeżdżającego powozu, trwał przez chwilę i za bramą umilkł stopniowo w oddali.
A dom jodłowski grobowa zaległa cisza. Mgła drobnego i gęstego deszczu owinęła go w szarą oponę, jakby od reszty świata oddzielić chciała mieszkanie pokutnicy.