Od śmierci
Lucjana Dolewskiego upłynęło lat kilka. W okolicy
Jodłowej rozszerzył się dobrobyt; na każdym kroku znać tam było opiekuńczą rękę. Szkółki, ochronki, szpitale się rozwijały, a gdy kto ciekawy spytał, czyim dziełem to wszystko, pokazywano mu dwór piękny i duży, starymi otoczony jodłami i wymawiano
imię Klotyldy Warskiej.
Dziedziczka Jodłowej żyła samotnie; jedynym gościem jej bywał
ksiądz Stanisław, którego rady wzywała w dobrych swych czynach.
Piękna była jeszcze, ale całkiem inną niż przedtem pięknością. Wielbiona jej świeżość zniknęła, a zastąpiła ją martwa bladość; oczy straciły gorący i wabny blask, a patrzyły często w ziemię z wyrazem pokory i żalu. Po salonach przechadzał się jak zwykle
stary Ignacy, opylając starannie konsole i lustra, w których mało przeglądało się ludzkich twarzy, a po domu całym, z kluczami w ręku krzątała się
pani sędzina Grodzicka, pełniąc u
pani Warskiej obowiązki zarządzającej gospodarstwem kobiecym. Nosiła zawsze filutki, lubiła mówić o swoim budoarze
i z upragnieniem czekała wakacyjnych miesięcy, w czasie których przyjeżdżali do
Jodłowej Mieczek i
Walerka z warszawskiej pensji, na którą oddała ją
pani Warska.
Mieszkanie Dembowskich opustoszało także;
Elżunia pogodziła się na koniec ze starymi jak świat pieśniami
pana Onufrego Harasimowicza i została jego żoną;
Antosia znalazła sobie męża, bawiąc w
Wilnie u ciotki Kaczyńskiej.
Magdzia nie była już tą
dawną, naiwną i rumianą Magdzią. Twarz jej zbladła, wydelikatniała i powlokła się
wyrazem dojrzałości i spokojnego smutku. Konkurentów nie brakło dobrej i ładnej dziewczynie, ale ona stanowczo powiedziała, że nigdy za mąż nie wyjdzie, i została przy rodzicach, niekiedy tylko wydalając się na dni kilka do domu
obłąkanej matki człowieka, którego niegdyś tak poświęconą kochała miłością.
Cisza w
Jodłowej panowała ciągle głęboka, niekiedy tylko przerywał ją dźwięk fortepianu płynący z głębi domu, a niekiedy także przejeżdżający drogą pocztową ludzie widzieli na szczycie obrośniętej jodłami góry, obok marmurowego pomnika
biało ubraną postać kobiecą i o zmroku żegnali się krzyżem świętym, myśląc, że to duch z mogiły wstający.
A w
N. żyli i biedowali ludziska jak dawniej.
Pani Owsicka i
panna Zuzanna przeniosły się na mieszkanie do domu
Dolewskiej, aby pielęgnować
obłąkaną staruszkę, z którą życie spędziły. W wieczory zimowe w sypialni
Dolewskiej palił się ogień na kominie, a przed nim
Owsicka przędła na kołowrotku, słuchając opowiadań o snach
Szeherezady. W najciemniejszym kątku pokoju, na niskiej pod ścianą ławeczce siadywała obłąkana. Przed nią stała kołyska próżna, a ona, z wolna poruszając ją ręką, śpiewała półgłosem pieśń, jaką matki usypiają swoje dzieci. Niekiedy obok
staruszki siadała pod światłem lampy
blada, jasnowłosa dziewczyna i łagodnym głosem czytała
cytaty w tym wydaniu brzmią: „Niestety! czymże jest to życie, w którym utrapienie i nędza nigdy nie ustawają, w którym zewsząd jest pełno sideł i nieprzyjaciół” (s. 250) oraz „Nad wszystko i we wszystkiem, zawsze, duszo moja, spoczywaj w Panu, bo On sam jest wiecznym odpoczynkiem Świętych” (s. 252).książkę pociechy.
„Niestety! czymże jest to życie, w którym utrapienia i nędze nigdy nie ustają, w którym zewsząd jest pełno sideł i smutków?”
„Nad wszystko i we wszystkim zawsze, duszo moja, spoczywaj w Panu, bo on sam jest wiecznym odpoczynkiem twoim”.
Czytała tak
Magdzia, a
Dolewska, kołysząc próżną kolebkę, słuchała jej z wytężeniem. Gdy słodki głos dziewczyny przestawał rozlegać się po izdebce, obłąkana podnosiła głowę i wołała nagle ostrym krzykiem:
–
Lucysiu! Lucysiu! gdzie mój Lucyś, gdzie moje dziecko?
–
Lucyś śpi, nie budź go – łagodnie odpowiadała
Magdzia, a słowem tym uspokojona staruszka zaczynała znowu kołysać kolebkę, nucąc półgłosem.
Wkoło domu wiatr szumiał zimowy, przed kominkiem turkotał kołowrotek
Owsickiej, a
zbłąkany duch nieszczęśliwej matki snuł piosenki ciche, niby rzewne do nieba modlitwy, o spokojny sen syna w mogile.
Mieszkańców
okolicy N. różne spotykały losy.
Pan Rodryg Wierciński przestał być panem na Wiercinie, bo unikając rekluzji i trawersując
Europę, tyle zaciągnął długów, że Wiercin z przyległościami sprzedano z publicznej licytacji, a zdetronizowany panicz został ekonomem u nowego swoich dóbr dziedzica. Niedługo jednak cieszył się tą swoją godnością, bo pokazało się, że nawet ekonomem dobrym być nie potrafił, umiejąc gruntownie tylko dwie rzeczy: zawiązywać krawat i wkładać na nos pince-nez.
Barszcz, utraciwszy możność zjadania w Wiercinie baranich kotletów, pomyślał o tym, jak by je mieć zawsze u siebie. Sposobny ku temu celowi wydał mu się posażek
panny Jęczmionkowskiej, wskutek czego
Elfryda wionęła ku ołtarzowi ślubnemu, furkając falbanami. Odtąd
Barszcz miał zawsze u siebie baranie kotlety, a jedyną zgryzotą jego było to, iż brat
Elfrydy, Jęczmionkowski młody, ożenił się z
garderobianą pani Warskiej, Marylką, co wielce bodło szlachecką dumę
Barszcza, przyzwyczajonego do porządnych stosunków.
Zenobia Jęczmionkowska dotychczas wspiera czoło na dłoni; nie wyszła za mąż i narzeka na niewdzięczność mężczyzn, a w romansowo-sentymentalnym nastroju swoim wtedy tylko znajduje pociechę, gdy na stole pojawi się półmisek kołdunów.
Harasimowicz starszy padł ofiarą miłości dla swej szklanej kochanki, umierając z
delirium tremens, a
Harasimowicz młodszy, ożeniwszy się z
młodą i dobrą Elżunią, przestał śpiewać przy gitarze i smolić cholewki
do panien, a pozbywszy się tych dwóch śmieszności, został wcale przyzwoitym człowiekiem, rządnym i poczciwym gospodarzem.
Raz
ksiądz Stanisław, wróciwszy z dość dalekiej podróży, pojechał do
Jodłowej.
– Przywożę pani wieść o
jej znajomym – rzekł do
pani Warskiej.
– O kim? – spytała
Klotylda, podnosząc wzrok od roboty.
– Między
Warszawą a
Krakowem spotkałem się w wagonie z jakimś młodym człowiekiem, który jechał na ślub
pana Cypriana Karłowskiego. Młody ów człowiek – ciągnął dalej
proboszcz – widocznie wielki gaduła lubiący opowiadać historie swoich przyjaciół, mówił, że
pan Karłowski przed kilku laty przyjechał bardzo smutny. Powodów smutku nikt nie wiedział. Utrzymywano wprawdzie, że miał się żenić z kimś i że
narzeczona zdradziła go czy umarła; ale były to tylko pogłoski i domysły, bo on sam nigdy nikomu ani słowa o tym nie powiedział. Nie mógł jednak wysiedzieć w
Warszawie ani na wsi, lecz pojechał w podróż. Był w
Stanach Zjednoczonych, na wyspie Kubie, bił się z Beduinami w
Afryce, polował na lwy i tygrysy
i powrócił do kraju z ogorzałą twarzą, hartowny, poważny, ale już zupełnie spokojny.
Ojciec mu umarł, odziedziczył więc wielki majątek, którego zacnie i rozumnie używa, a teraz żeni się z młodą jakąś i pełną zalet osobą.
– Wieści te – rzekła
Klotylda – są mi bardzo miłe i pocieszające, bo dla
pana Karłowskiego zachowałam na zawsze wdzięczność serdeczną i prawdziwy szacunek.
– W tym samym wagonie – mówił dalej
ksiądz Stanisław – jechał jeszcze
dziwny jakiś człowiek. Egzemplarz podobny pierwszy raz w życiu widziałem.
– Któż taki?
– Był to człowiek średniego wieku, o ściągłej, bladej twarzy i długich włosach. Obecni, znajomi snadź
jego, nazywali go
Konwaliusem Konwaliorum.
Uśmiechnęła się na to przypomnienie
Klotylda.
– Znałam go kiedyś – rzekła. – Jakże mu się powodzi? dokąd jechał?
– Mówił nam, że jedzie do
Krakowa i że opuścił dlatego
Warszawę, że tameczni wydawcy nie chcieli wydrukować trzydziestu tysięcy
wierszy przez niego ułożonych. A mówiąc to, co chwila powtarzał: „Ród ludzki biegnie ku upadkowi, bo boska poezja przestała być jego matką karmicielką…”.
Uśmiech zagościł znów przez chwilę na ustach
Klotyldy, ale zniknął wkrótce. Zamyśliła się długo i smutnie, a potem podniosła spuszczone oczy i rzekła:
– Kiedy mówię o ludziach, których znałam niegdyś, i o całej przeszłości mojej, wszystko wydaje mi się snem jakimś, tak dalekim… tak dalekim, że mogłabym sądzić, iż raz już umarłam i że to są wspomnienia z przedgrobowego istnienia. O!
księże Stanisławie – dodała po chwili milczenia – biada tym, którzy nie przywykają badać samych siebie i nie uczą się rozumieć uderzeń własnego serca. Biada tym, którzy, straciwszy ster własnych uczuć, dają się unosić ślepo każdej zachciance, każdemu wrażeniu! Prędzej czy później obejrzą się oni poza siebie i w przeszłości ujrzą tylko szaleństwa, błędy, a niekiedy i… zbrodnie.
– Tak – odrzekł
ksiądz Stanisław – w twoim,
pani, życiu uwydatniła się ta prawda. Nie zrozumiałaś własnego serca, a przez to złamałaś inne serce, szlachetne i gorące. Ale winę tę odkupujesz cierpieniem i tym dobrem, które wokoło siebie rozlewasz.
Matka twoja, jeśli cię widzi z nieba, błogosławi cię pewnie i Bóg ci przebacza. A
Lucjan biedny niech śpi w spokoju! Nie tylko ty,
pani, winna jesteś śmierci jego, bo biada wszystkim, którzy mają za szerokie tchnienie dla obrębu, w jakim są zamknięci. Brak im będzie powietrza, a jeśli nie przełamią zapór i nie ulecą w przestrzeń szeroką, muszą długo i boleśnie targać się i łamać, aż się zmęczą i skonają… w klatce.