V. Lew parafialny
O milę od
Niemenki i Topolina, o dziesięć wiorst od
Adampola było
miasteczko X., często odwiedzane przez okolicznych mieszkańców z powodu parafialnego kościoła i cotygodniowych targów i sławne tak zwaną oberżą, nad której wrotami jaśniał, na brudnożółtej tablicy, brudnobłękitnymi nakreślony literami napis: „Herbata, kawa, bilard i różne inne tym podobne trunki”.
Kościoł
parafialny, dość duży, murowany, z obszernym cmentarzem ogrodzonym ładnymi sztachetami, stał na niewielkim wzgórzu, a zza niego ukazywała się w cieniu drzew owocowych plebania, z małym, czystym domkiem, zielonym podwórkiem i zgrabnym otoczeniem z żywopłotu.
Oberża, w której znajdował się
bilard i różne temu podobne trunki, obszerna, dwupiętrowa, z szerokim podjazdem, wspartym na murowanych słupach, stała w samym środku miasteczka, na placu otoczonym niskimi domkami, w których mieszkali rzemieślnicy, po większej części Żydzi, żyło kilka ubogich dewotek i mieściło się kilkanaście małych sklepików z mydłem, świecami, skórami i tasiemkami, i tym podobnymi drobiazgami.
W plebanii mieszkał
proboszcz, niemłody i zacny człowiek, powszechnie poważany dla swej oświaty i kapłańskiej cnoty.
Właścicielem
oberży był
Szloma, Żyd rudy, brodaty i pejsaty, sławny w okolicy z zaprowadzenia u siebie bilardu, który dotąd rzadko tam był widywany i chyba tylko w bogatych obywatelskich domach, a obok niego żyła
Sara, roztropna i gadatliwa Żydówka. Zresztą oboje
Szlomowie mieli w sąsiedztwie dobrą opinią
, a oprócz tego każde z nich posiadało w sercu swym źródło, z którego czerpało dla siebie niepospolitą chlubę:
Szloma dumny był tym, że pierwszy zaprowadził w swej karczmie herbatę, kawę i bilard, i jako człowiek inicjatywy z góry spoglądał na zacofanych kolegów karczmarzy, którzy dotąd gości swoich przyjmować mogli tylko wódką i obwarzankami.
Szlomowa zaś chlubiła się, że rodem jest z
Wilna, a zatem urodziła się i wychowała na wielkim świecie, nie tak jak jej znajome Żydówki, które nic więcej nie widziały nad
mieścinę X. albo wioskę, gdzie
ich mężowie gorzałkę szynkują.
Pewnej pogodnej kwietniowej niedzieli w miasteczku wielki ruch panował, jak zresztą było tam każdej prawie niedzieli. Chłopi, szlachta i panowie schodzili się i zjeżdżali na nabożeństwo.
O godzinie dziesiątej
z rana, a zatem na dobrą godzinę przed rozpoczęciem się nabożeństwa, gromady ludu zebrały się przed kościołem. U wrót plebanii stało także parę szlacheckich dwukonnych bryczek; snadź
właściciele ich, przybywszy wcześnie, poszli odwiedzić przede mszą proboszcza, a może dać mu na jakie egzekwie żałobne albo na odśpiewanie litanii dla ubłagania u Boga urodzajów.
Ale i przed oberżą stało niemało koni, wozów i bryczek, a we wnętrzu jej gwar był nie lada. W pierwszej szynkowej izbie
siedziało na ławach kilkunastu chłopów i dwoje dzieci.
Szlomy chłopak i dziewczyna, rozczochrane wyrostki, częstowali ich gorzałką. Z izby tej było wejście
na wschody, prowadzące na pierwsze piętro, alias na facjatkę drewnianą, dobudowaną przez
Szlomę u wierzchu murowanej karczmy, w celu pomieszczenia owego sławnego bilardu.
Facjatka zawierała jednę
obszerną izbę, ochrzczoną przez dumnego ze swej inicjatywy
Szlomę nazwiskiem
sali. Publiczność korzystająca z improwizacji przez wdzięczność dla nowatora przyjęła to nazwanie i mówiło się zwyczajnie: być na sali, grać w bilard na sali, widzieć się z kim na sali itp.
W sali były trzy okna, wychodzące na rynek, podłoga z nierównych desek sklecona i na czerwono pomalowana, ściany niegdyś wybielone, ale już popielate od kurzu i palonych tam cygar.
Pośrodku stał bilard, w czasie nieużywania go powleczony grubym szarym płótnem; u okien wisiały firanki podobnej białości jak ściany, a tylko ozdobione festonami z pajęczyny; na oknach stały powyszczerbiane doniczki, z na wpół uschłym gieranium i kaktusami. Wkoło ścian były rzędy kijów bilardowych, kilkanaście krzeseł, spłowiałym perkalem obitych, kanapa czerwono malowana, z podartym obiciem, z którego dziur wyłaziła i kłuła siadających szorstka pilśń, i parę stolików, mogących służyć tak do gry kartowej, jak i do picia kawy, herbaty
i tym podobnych trunków.
Taką była sala.
Szloma był z niej dumny, i nie tylko
Szloma, ale i inni miejscowi Żydzi. Przechodząc koło oberży, podnosili głowę do góry, patrzyli na okna facjatki i, wskazując je palcami, mówili między sobą:
–
Siehst du? firanki!
W owę kwietniową niedzielę, o godzinie dziesiątej z rana, na sali znajdowało się kilku
młodych ludzi. Dwóch z nich siedziało pod oknem i piło herbatę. Nie wyjechali oni zapewne z domów swych przed śniadaniem, ale picie herbaty u
Szlomy było uważane przez uczęszczających na salę za oznakę dobrego tonu, herbata
zaś z arakiem oznaczała ton najlepszy. Dwóch czy trzech innych, pobrawszy się pod ręce, chodziło wkoło bilardu, rozmawiając i śmiejąc się głośno, w czym i pijący herbatę dopomagali im gorliwie, tym łatwiej, że pili bardzo powoli, wyraźnie dusząc się napojem, który, mówiąc w nawiasie, obrzydliwy
bywał na sali.
Wszyscy ci młodzi ludzie wyglądali pół ze szlachecka, pół z pańska. Tużurki ich i paletoty z cienkiego sukna były to za długie, to za krótkie, wyraźnie robione przez miasteczkowego krawca, Żyda
Lejbę, o siwych pejsach i czerwonym nosie. Olbrzymie kokardy krawatów pstrzyły się różnymi barwami, a ręce grube, muskularne, opalone kłóciły się z glansowanymi rękawiczkami różnych kolorów, rzuconymi na bilard lub wyglądającymi z kieszeni.
Nagle na nierównym bruku, który
Szloma ku większej swej sławie kazał urządzić pod oberżą, zaturkotały koła szybko nadjeżdżającej najtyczanki i cała młodzież rzuciła się do okien.
–
Snopiński przyjechał! – zawołali wszyscy.
Drzwi otworzyły się z wielkim łoskotem i wpadł przez nie
Aleksander w eleganckim ubraniu z orzechowego sukna, w zgrabnej czapeczce, ciemnozielonych rękawiczkach i z laseczką o pozłacanej gałce w ręku.
– Jak się masz,
Olesiu! cóż tak późno,
Olesiu! – wołali poufalsi.
– Jak się ma pan
Aleksander!
czekamy pana! – mówili mniej widać znajomi.
Aleksander rzucił laseczkę na krzesło i zawołał do Żydka wyrostka, który się za nim w drzwiach ukazał:
– Herbaty, Mowsza!
Żydek poskoczył, a
Aleksander zawołał jeszcze za nim:
– Herbaty z arakiem! tylko żeby był
fein Jamajka, rozumiesz?
Potem zaczął witać się z towarzyszami, którzy wszyscy tak energicznie ściskali mu rękę, że aż na niej pękła zielona rękawiczka, i tak serdecznie ściskali go i całowali, że mu z głowy spadła czapka, której był, wchodząc, nie zdjął.
– A! – zawołał, rzucając się na kanapę – ledwie zdołałem dziś wyrwać się z domu! Przyjechał do nas jakiś
pan z Kowieńskiego,
krewny nasz,
bogaty człowiek, ale diable nudny, bo uczony, i
papa chciał
, żebym dziś jechał z nim do kościoła na jednej bryczce. Ale nie głupim! wykręciłem się, a to naprzód dlatego, że nie mógłbym już być na sali przed nabożeństwem, a potem, że
szanowny kuzyn prawiłby mi przez całą drogę morały.
– Cha, cha, cha! – zaśmiała się młodzież – a jakież to on tobie prawi morały?
– No, naturalnie, że nie mówi wyraźnie do mnie – odpowiedział
Aleksander, zapalając papierosa w półleżącej postawie – już chwała Bogu nie jestem dziecko ani żaden student. Ale tak niby ubocznie ciągle mi rozpowiada o swoich synach, jak to oni uniwersytety pokończyli, jak to oni pracują, jak to każdy młody człowiek pracować powinien ku pożytkowi ludzkości i chwale Pana Boga itp., itd. A ja słucham tego wszystkiego i niby nie rozumiem, że on do mnie pije. Każdy przecież ma swoje zdanie; on swoje, a ja swoje!
– A naturalnie! – potwierdziło kilka głosów.
–
Siankowski! – zawołał
Aleksander, nagle zrywając się z kanapy – widziałem twoje konie przed oberżą! śliczne, słowo daję, kasztanki! Skąd je wziąłeś?
a gdzieżeś podział swoje siwki? Pewno uciąłeś handelek i porządnie okpiłeś kogoś, bo miały początki nosacizny. No, przyznaj się! prawda?
– Jak Boga kocham, za mój miły gotowiusieńki grosz kupiłem kasztanki! – tłumaczył się śród ogólnego śmiechu, wzbudzonego słowami
Aleksandra,
barczysty i ogorzały młody człowiek, z głosem niepospolicie grubym i w tużurku niepospolicie długim.
– No, a ileś za nie zapłacił?
– Co zapłaciłem, to zapłaciłem; nie powiem!
– Kłamie, słowo daję, kłamie! – zawołał
Aleksander. – Już ja jego znam. On na każdy jarmark prowadzi konie i zawsze wsadzi komu nosate, kulawe albo ślepe, a w zamian weźmie dobre. To samo zrobił i z siwymi!
Wszyscy śmieli się,
Siankowski się obraził.
– Spytajcie się
mego ojca, jeżeli za kasztanki nie zapłaciłem gotowymi pieniędzmi – rzekł z nadąsem.
–
„Masz cyganie świadki? mam żonę i dziatki!” – drażniącym głosem wymówił ktoś z towarzystwa. I znowu był śmiech ogólny.
– Ale wiecie co? że nie ma lepszych koników w okolicy jak u
Topolskiego – odezwał się ktoś z boku – widziałem je wczoraj w bryczce, myszate, bystre a zgrabne jakby cacka!
– U jakiego to
Topolskiego? – spytał ktoś, z dalszych stron przybyły.
– A u tego z
Topolina.
– Aha! u tego, co to zaręczony z
panną Niemeńską.
– Diable szczęśliwy z niego człowiek, słowo daję! – zawołał
Aleksander – najładniejsze ma konie z okolicy i zaręczony z
najładniejszą panną! Słuchaj,
Kotowicz! – dodał, zwracając się do wysmukłego młodzieńca w obcisłym paletocie – ty
w niej kochałeś się? prawda? i dostałeś odkosza? co?
– Gdzie tam – protestował
Kotowicz – za wysokie progi na moje nogi. Ja sobie tylko komisarz, choć wprawdzie na wielkim majątku, ale ona ma swój własny folwark. Zresztą już i zaręczona z
Topolskim od roku.
– Głupstwo! – rzekł
Aleksander – zaręczyny pajęczyny.
– Ale ja bym tam niczyjej narzeczonej nie chciał – odpowiedział
Kotowicz –
panna Wincenta podobała mi się, co prawda, ale jak dowiedziałem się, że zaręczona, to i dałem pokój. Broń mię Boże, abym miał komu narzeczoną odbijać.
– A ja bym odbił, gdyby się mi spodobała – rzekł
Aleksander – co to ma jedno do drugiego? A znasz przysłowie:
koń zatargowany, panna zaręczona…
– Zawsze to jednak nie godzi się… – przerwał mężczyzna otyły, łysy i zająkliwy.
– Ej! tobie,
Rybiński, hreczkę siać i pacierze mówić, a nie o takich rzeczach sąd wydawać – odpowiedział
Aleksander, a wszyscy głośno zaśmieli się.
– Niech sobie będzie i tak, lepiej pacierze odmawiać i hreczkę siać, niż bąki zbijać
po świecie – odciął się
Rybiński, a
Aleksander zmieszał się
trochę i odwrócił od niego.
– Słuchaj,
Olesiu, ty w czepku się rodziłeś – rzekł ktoś z towarzystwa – wszak
panna Wincenta, choć zaręczona, bardzo mile na ciebie spogląda!
– At! skądże wiecie o tym! – rzekł
Aleksander, poprawiając krawat
.
– Oho! szydła w worku nie utaisz! alboż to nie widać było, jak spojrzała na ciebie którejś niedzieli, kiedy to jej książkę pod kościołem podałeś!
– Czy doprawdy? spojrzała? – pytał
Aleksander, muskając wąsiki.
– O! nibyś sam nie widział! niewiniątko! – zawołał
Siankowski.
– Słowo daję, nie widziałem – rzekł
Aleksander, gładząc ciągle wąsik.
– A
pani Karliczowa? czy i o tej nic nie wiesz? – żartobliwie zapytał ktoś inny.
– No,
pani Karliczowa to co innego! – odpowiedział
młodzieniec, śmiejąc się znacząco.
– Bodaj to być takim ładnym chłopcem! – zawołał
barczysty i ogorzały
Siankowski. – Ech, jak Boga kocham, czemu to ja nie mam takiej czupryny i takich kobiecych rąk jak on!
– Głupstwa gadacie i po wszystkim – rzekł
Snopiński z widocznym zadowoleniem – ot, pójdźmy lepiej do kościoła!
– Jeszcze nie dzwonili! – odpowiedział ktoś
inny.
– To co? popatrzym, jak damy będą zajeżdżać przed kościoł
.
Wszyscy młodzieńcy, z
Aleksandrem na czele, wyszli z oberży, przeszli przez rynek, rozmawiając i śmiejąc się głośno, ścigani oczyma
zachwyconych nimi chłopów i Żydów, stanęli rzędem przed sztachetami otaczającymi kościoł
.
Aleksander umieścił się tuż przy wnijściu na cmentarz, wywijał laseczką, rozprawiał z towarzyszami i rzucał spojrzenia i żarciki między grona wiejskich dziewcząt i mołodyc, które siedziały nieopodal na ziemi i wszystkie prawie ukradkiem na niego zerkały.
– Niech cię diabli,
Olesiu! jaki masz ładny paletot!
– zawołał jeden z młodzieży. – Kto ci go robił? pewno nie
Lejba?
– Sprowadziłem go
z
Warszawy – odpowiedział
Snopiński, muskając wąsik – i czapkę tę także.
I zdjąwszy z głowy czapeczkę, w której wnętrzu był w istocie stempel jednej z fabryk warszawskich, pokazał ją obok stojącemu towarzyszowi. Czapka poszła w kurs i wszyscy się nią zachwycali.
– Patrzcie go, tego
Olesia! – wołał
Siankowski – ubiera się w warszawskie stroje! Ależ to musi tęgo kosztować. Jak to papunio tyle pieniędzy tobie daje?
– Mam swoje – odpowiedział
Aleksander, wkładając z szykiem zwróconą mu czapeczkę.
– Masz pan swoje? – wyjąkał
łysy Rybiński – a zdaje się, że i czasu jeszcze nie miałeś zapracować na własne pieniądze!
Aleksander z góry na niego spojrzał i uśmiechnął się ironicznie.
– Mój panie
Rybiński – wyrzekł – tylko hołysze, nie pracując, nie mają pieniędzy, a ja do takich, dzięki Bogu, nie należę.
Ojciec mój trzyma dzierżawę, ot tak sobie, dla zabawki i z przyzwyczajenia
, ale gdyby chciał, mógłby mieć własny majątek.
– A słyszałem, że
twój ojciec chce dla ciebie majątek kupić – ozwał się
Siankowski.
– A tak – odpowiedział niedbale
Aleksander – ale ja nie chcę osiadać w tych stronach, bo tu żadnego porządnego majątku nie ma do kupienia; same drobiazgi!
– Owszem – zarzucił
Kotowicz – słyszałem, że
Pszeniczna hrabiny jest do sprzedania. To śliczny majątek: trzydzieści
chat, sto dwadzieścia morgów ziemi w każdej zmianie i kawał pięknego sosnowego lasu.
– Co to znaczy? – rzekł
Aleksander – ja bym chciał coś kompletnie porządnego, z ośmdziesiąt chat przynajmniej, a
nade wszystko, żeby dwór był piękny.
– Ależ to gmachu pieniędzy potrzeba, żeby kupić taki majątek! – zawołało kilka głosów.
– A cóż z nimi lepszego zrobić, kiedy są? – z pełnym wyższości uśmiechem rzekł
Aleksander. – Już jeżeli gospodarować, to na czymś dobrym; na
małym to dla mnie nie warto!
– Patrzcie go, jaki wielki pan! – szepnął
Kotowicz do
Rybińskiego.
– A tak – odszepnął
Rybiński – tatko, jak był w jego wieku, chodził w siermiędze i podartych butach i zaczynał od dzierżawek na pięciu chatach, a
synalek dowodzi, że na małym gospodarzyć nie warto!
– Ciekawym też, czy
jego ojciec w istocie taki bogaty?
– Czyż nie znasz bogactwa dzierżawcy? Jak ma porządne inwentarze i kilka tysięcy rubli gotówki, to i chwała Bogu. Ale zobaczysz, jak to
synek pięknie i prędko z dymem puści!
– Spodziewam się! paletoty z
Warszawy!
– I czapeczki!
– A i jeździł panicz do
Warszawy przeszłego lata; pewnie tam porządną sumkę na bruku zostawił.
– A jakże! ale przywiózł kilka tuzinów rękawiczek, które nam pokazywał, i cukierków dla
pani Karliczowej.
– Żal się Boże! ja nie wiem, jak to
pani Karliczowej nie wstyd takiego, za pozwoleniem,
błazna bałamucić! Toć to
bogata obywatelka i nie pierwszej młodości!
–
Zachciałeś! ładny chłopiec!
Gdy tak dwaj szlachcice szeptali między sobą, z ukosa spoglądając na dandysującego się pod sztachetami
Aleksandra, ktoś zawołał:
–
Siankowscy jadą!
Na placu ukazał się staroświecki kocz poczwórny, a w nim siedziała
familia Siankowskich, dzierżawiąca także jeden z majątków
hrabiny L. Lapsus autorski lub redaktorski; gdzie indziej hrabina X.i złożona z
matki,
dwóch córek i
ogorzałego ojca.
Gdy powóz zatrzymał się przed wrotami cmentarza,
Aleksander poskoczył, otworzył portierę, a zdejmując czapeczkę i kłaniając się elegancko, pomagał wysiadać paniom. Pocałował
matkę w rękę, uścisnął rączki
panienek, pytał o zdrowie, wołał, że piękna pogoda, i cały w ukłonach i komplementach odprowadził damy do połowy cmentarza, potem wrócił na swoje stanowisko. Wysokie, świeże i nieszpetne
panny Siankowskie uśmiechały się doń bardzo mile, a gdy odszedł, jedna z nich obejrzała się za nim parę razy. Po przybyciu
Siankowskich cała już parafia ruszyła pod kościoł
. Podjeżdżały różne bryczki, najtyczanki, kocze i karykle, a z nich wysiadali mężczyźni
i kobiety różnych strojów i powierzchowności.
Aleksander otwierał portiery paniom przyjeżdżającym powozami, kłaniał się tym, które przyjeżdżały w najtyczankach, a na przybywające prostymi bryczkami zaledwie patrzył, chyba wtedy, gdy która z nich była młoda i ładna, zerkał na nią ogniście, a gdy przeszła, odwracał się do stojących obok towarzyszy i mówił półgłosem:
– Nieszpetna szlachcianeczka!
Ostatnia ze wszystkich powozów ukazała się na placu ładna, podwójna karetka, w sześć karych koni zaprzężona
, ze służbą w liberii.
–
Pani Karliczowa! – ozwało się kilka głosów i wszystkie oczy zwróciły się na
Aleksandra.
Po ustach
młodzieńca przebiegał drwiąco zadowolony uśmieszek.
Z pięknej karetki wysiadła
kobieta przeszło lat trzydziestu, ale jeszcze bardzo ładna. Miała ona włosy najwyższej czarności, oczy czarne, ogniste, płeć śniadą i niezmiernie długą suknią
; na twarzy miała przezroczystą koronkową zasłonę, a na ręku różaniec z agatowych paciorków, z cennym złotym krzyżem. Cała jej powierzchowność oznajmiała kobietę światową i z wysokiej sfery, ale zarazem ognistą, wrażliwą, kapryśną i goniącą ostatkiem młodości, która świetną a burzliwą być musiała. Wysiadając, rzuciła szybkie spojrzenie
na
Aleksandra, który wraz z liberiowanym lokajem otwierał portierę, podała mu rękę i zamienili z sobą kilka słów półgłosem. W końcu
pani Karliczowa uśmiechnęła się raz jeszcze, orzuciła piękną twarz
młodzieńca ognistym spojrzeniem i weszła na cmentarz.
Aleksander stanął znowu u furtki, ale zamyślił się nieco, od chwili do chwili uśmiechał się do siebie, jakby go jakieś miłe lub zabawne myśli zajmowały.
– No, pójdźmyż do kościoła; już wszystkie damy przyjechały – ozwał się
Siankowski.
– Nie wszystkie jeszcze! – zarzucił
Aleksander.
– On jeszcze na kogoś czeka! – zawołał głos jakiś.
– Ja wiem na kogo – odrzekł ktoś inny.
– Na kogoż?
– Na
pannę Niemeńską.
– Czy prawda,
Olesiu? – spytało kilka głosów.
– Prawda – odpowiedział krótko
Aleksander.
– A cóż by na to
pani Karliczowa powiedziała? – z przekąsem spytał
Kotowicz.
– At – niedbale odpowiedział
Aleksander – co to za porównanie! Ta
Wincunia Niemeńska śliczna jak jagódka, świeża, młodziuchna. A
pani Karliczowa, no, zapewne, to bardzo miła dama, ale z nią to można tylko tak…
pour passer le temps.
– Patrzcie! i po francusku gada! – szepnął
Rybiński do
Kotowicza.
– A
pannę Wincentę to niby mógłbyś na serio pokochać,
ty bałamucie jakiś! – zawołał
Siankowski.
– Do szaleństwa! – zawołał
Aleksander. – Ja już i tak w niej zakochany po uszy, choć jeszcze trzech słów z nią nie mówiłem! nie wierzycie? Słowo daję, że prawda!
– Czekajże – zawołał
Siankowski – powiemże to ja
siostrze mojej, Józi!
– A gadaj, jeśli chcesz! już mię teraz nikt nie obchodzi, tylko
jedna ona!
– Kto?
–
Wincunia Niemeńska.
Chóralny śmiech zabrzmiał.
– Zapominasz,
Olutku, że ona ma
narzeczonego – zawołał ktoś z młodzieży.
– Prędzej zje diabła, a nie ją weźmie za żonę
ten szlachciura! – z nadąsaniem odpowiedział
Olutek.
– Biednyż on! – zawołał ktoś
żartobliwie – już jak ty zaweźmiesz się,
Olesiu, to
podstawisz jemu stołeczka!
Znowu nastąpił wybuch ogólnego śmiechu. W tej samej chwili z kilku ust wyrwał się okrzyk:
– Otóż i ona!
Zgrabną parokonną bryczką podjechała pod kościoł
pani Niemeńska z
synowicą. Tuż za nimi zaturkotała takaż sama bryczka i
Bolesław Topolski, wyskoczywszy z niej pośpiesznie, pomagał wysiadać
narzeczonej i jej
ciotce.
Wincunia znowu miała na sobie różową sukienkę, tylko już nie perkalową, ale strojniejszą, bo muślinową. Był to snadź
ulubiony jej kolor.
Słomkowy okrągły kapelusik, opasany różową wstążką, uzupełniał to proste, niemal dziecinne ubranie.
Pani Niemeńska poszła naprzód, a
Wincunia postępowała za nią obok
narzeczonego, którego twarz jaśniała zwykłą mu pogodą.
Wincunia miała oczy spuszczone, zdawała się wpatrywać w trawę, którą deptały jej drobne nóżki, zgrabnie wysuwające się spod sukienki. Gdy znalazła się blisko furtki cmentarza, podniosła nagle wzrok i spotkała się z utkwionym w siebie spojrzeniem
Aleksandra. Żywy rumieniec oblał jej twarz, a
Aleksander zgrabnym ruchem zdjął czapeczkę i pozdrowił ją najpiękniejszym swoim uśmiechem i ukłonem.
Wincunia skłoniła lekko głowę i postąpiła ku kościołowi śpiesznym krokiem.
Bolesław przemówił coś do niej, nie usłyszała. Zdawała się bardzo zmieszaną
.
Uderzono w dzwony kościelne i po chwili cisza zupełna zaległa plac i cmentarz, tylko z wnętrza świątyni wypływały poważne akordy organów, albo wybuchał z niej chór mnóstwa głosów, śpiewających pieśni nabożne.
Po nabożeństwie pobożni wyroili się znowu przed kościoł
. Potworzyły się na cmentarzu różne grupy. Ludzie poważani, zamożni właściciele i dzierżawcy, otoczyli wychodzącego z zakrystii proboszcza i rozprawiali z nim o gospodarstwie, urodzajach, wiadomościach gazetowych itd.
Niemłode kobiety podchodziły też do siebie z wzajemnymi powitaniami; między nimi była
pani Niemeńska, a obok niej stała
Wincunia. Nie przyłączyła się ona do gromadki panien, wkoło których na wyścigi zalecała się młodzież, ale milcząca stanęła obok
ciotki i trzymała wciąż wzrok spuszczony, jakby lękała się spojrzeć na coś, co się jej ciągle nasuwało przed oczy.
To coś było w postaci
pięknego młodzieńca, który nazywał się
Aleksander Snopiński. Przeciw swemu zwyczajowi, nie złączył się on z młodzieżą, strojącą konkury do kilku panien, błyszczących z dala mnóstwem kwiatów i wstęg na kapeluszach, i nie królował w tej grupie, jak to bywało zawsze, pięknością twarzy, elegancją układu i śmiałością słów i spojrzenia; ale jakiś zamyślony, nieswój, krążył wkoło grona niemłodych pań, między których ciemnymi szatami
jaśniała różowa sukienka. Obok niego przeszedł raz
Bolesław Topolski.
Aleksander widocznie chciał z nim rozpocząć rozmowę, bo podniósł rękę do czapeczki i otworzył usta; ale
Bolesław, zajęty żywą rozmową z
panem Andrzejem, który szedł obok niego, nie spostrzegł intencji
młodzieńca i, oddawszy mu tylko ukłon z daleka, przyłączył się do towarzystwa poważnych ludzi otaczających proboszcza.
Aleksander z niezadowoleniem zmarszczył brwi.
– Któż mnie jej przedstawi? – szepnął do siebie. – Nie mogę przecie ni z tego, ni z owego zagadać do niej.
I znowu zaczął krążyć około grupy kobiet, między którymi była różowa sukienka, idąc z wolna, niby w zamyśleniu, albo zatrzymując się i grzebiąc laseczką w trawie.
– Ha! – rzekł w końcu – cóż robić? trzeba samemu zaprezentować się!
Postąpił kilka kroków i nieco się zawahał, ale nieśmiałość nie stanowiła głównej cechy jego charakteru, gdyż po chwili podniósł rezolutnie głowę, poprawił czapeczki i stanął naprzeciw
pani Niemeńskiej, która właśnie przestała na chwilę rozmawiać z sąsiadkami. Ukłonił się zgrabnie i wyrzekł z uprzejmym uśmiechem, który pięknie ozdobił jego rozpromienioną twarz:
– Od dawna pragnę dostąpić zaszczytu zostania pani znajomym, ale ponieważ nie ma nikogo, kto by mnie przedstawił, przebaczy pani, że jako
wieśniak, odrzuciwszy na bok wszelkie ceremonie, sam to uczynię.
Aleksander Snopiński – dodał z głębszym jeszcze ukłonem.
– A na co te ceremonie z nami,
łaskawy panie dobrodzieju? wszak
i my wieśniaczki! – zawołała
pani Niemeńska, z zadowoleniem przypatrując się przez okulary pięknemu młodzieńcowi. – Bardzo, bardzo mi miło poznać pana! żałuję
tylko, że tak późno… Ale pozwól pan – dodała, zwracając się do
synowicy –
Wincuniu, pan
Aleksander Snopiński jest tak grzeczny, że chce zaznajomić się z nami.
Wincunia skłoniła się, podniosła wzrok na twarz
młodzieńca i oczy jej spotkały się znowu ze spojrzeniem
Aleksandra, które błyszczało nietajonym uwielbieniem. Patrzyli na siebie parę sekund i oboje nagle wzrok spuścili; ale tym razem
Wincunia, zamiast zarumienić się, zbladła trochę, a po czole
młodzieńca przemknął lekki rumieniec.
Niewidzialne i niepojęte dla ogółu, ale pełne znaczenia dla spostrzegaczy są owe zewnętrzne znaki, które ognistymi zgłoskami wypisują na licach ludzkich tajemniczą serc ich mowę. Z nich, jak z przejrzystą krepą pokrytych alfabetycznych liter, wyczytać można wnętrze człowieka: co w nim
jest, a nawet co będzie.
Jeżeli w rozmowie dwojga ludzi młodych rumieniec krasi lice dziewczyny, rzecz to powszednia. Ale jeżeli pod spojrzeniem mężczyzny twarz jej obleka się nagłą bladością, znak to wrażliwej natury i zapowiedź potężnego, które w pierś jej wstępować zaczyna, nagłego uczucia. Dziewczę rumieni się co chwila
niekiedy, bez wyraźnego powodu, jak pączek róży, który rozkwitając, pąsowieje z natury swojej. Lecz jeżeli zblednie nagle świeże i żarem życia niedotknięte lice, znać, że w pierś przenika głęboko i do duszy się wdziera wzruszenie silne, które tam stopniowo zmieni się w płomień namiętności.
Wincunia zbladła pod tryskającym iskrami spojrzeniem
Aleksandra.
– Pora nam wracać do domu – rzekła
pani Niemeńska, po zamienieniu kilku jeszcze grzecznych słów z
młodym Snopińskim, a zwracając się raz jeszcze do niego, dodała:
– Spodziewam się, że pan nas odwiedzisz. Bardzo prosimy! bardzo prosimy!
– Jest to od dawna najmilszym moim marzeniem – odpowiedział
Aleksander i pomógł paniom wsiadać do bryczki.
Bryczka była już daleko, a młodzieniec stał ciągle na jednym miejscu i w zamyśleniu grzebał laseczką w trawie.
– Cóż tak rozmyślasz? – ozwał się za nim gruby głos
młodego Siankowskiego – pójdź no na salę, pogramy w bilard.
Aleksander jakby się ze snu ocknął.
– Nie pójdę – odrzekł krótko.
– Dlaczego? – spytał
Siankowski.
– Pojadę do domu.
– Czy ci tak zasmakowały morały
twojego krewnego, że się tak śpieszysz do domu? – zaśmiał się
półgłosem
Siankowski.
– Bredzisz,
Franusiu! – odparł z niechęcią
Aleksander – wracam do domu, bo mam na dziś świetne projekta.
– Jakież to?
– Nie powiem.
W tej chwili do rozmawiających zbliżył się
pan Jerzy Snopiński.
– Cóż,
Olesiu, zostajesz pewno? – zapytał
syna.
– Nie,
papo, jadę do domu.
– Fenomen! – zawołał pan Jerzy
– toć każdej niedzieli zostajesz w
X. do późnej nocy! Cóż to się stało?
– Mam na dziś inne projekta.
– I na salę nie pójdziesz? – spytał niedowierzająco
ojciec.
– Nie pójdę,
papo.
– Węglem na kominie zapisać! – rzekł pan Jerzy
– no, ale kiedy tak, to jedźmy już, bo diabelniem głodny.
Po chwili plac pod kościołem był prawie pusty, tylko, krzycząc i szwargocąc
, biegało po nim kilkoro obdartych żydowskich dzieci, z dala dochodził turkot odjeżdżających szlacheckich bryczek, a z oberży
Szlomy wybuchał gwar pijących włościan i dawały się słyszeć uderzenia kul bilardowych na facjatce.