Fragment stylizowany na opowieść ludową, zapowiadający w pewien sposób przyszłe inklinacje Orzeszkowej – późniejsze powieści wskazują na zamiłowania folklorystyczne, znana jest pasja etnograficzna (zainteresowanie np. ludowymi piosenkami i opowieściami), której pisarka dała wyraz w publicystyce, przede wszystkim w Listach znad Niemna i w Listach z ustronia. Lud ciemny wierzy w czary i gusła, między którymi ważną rolę gra „urok”. Dziecię było piękne i zdrowe… „złe oczy” nań spojrzały… blednie i umiera – „urzeczone”. Młoda dziewoja rumieniła się krasą wesela i świeżości, aż pozazdrościła jej czarownica, niemogąca odżałować swoich młodych lat; dziewczę smutnieje, przestaje śmiać się i błyskać oczyma511 i szybkim krokiem zbliża się do grobu – „urzeczone”. Dziarski parobczak, dzielny w tanach i robocie, był wsi swojej chwałą i ozdobą; aż zakochała się w nim baba czarodziejka, a nie otrzymując wzajemności, zaszeptała coś nad czarką napoju, którą on niósł do ust, i oto napój ten stał mu się życia potrzebą; porzuca pracę, wyrzeka się miłości i, w trunku tonąc, zwierzęceje – „urzeczony”.
Baje sobie lud gadki rozliczne, bo w prostocie swojej nie zna istotnych prawd życia, tylko przeczuwa je i ubiera w fantastyczne kształty swej dziecięcej wyobraźni. Ale kto badawczo spojrzał w przepaści serc ludzkich i posłuchał odgłosy512 dramatów w nich zawartych, ten wie, iż najstraszniejszą czarownicą życia ludzkiego jest boleść. Biedny ten, w kogo ona się wpatrzy wzrokiem swoich „złych oczu”, nad czyją głową zaszepce słowa514 swojego „uroku”. Ten, jeśli się nie wzniesie ku szczytom bohaterskiego męczeństwa i nie zdobędzie siły olbrzymiej, zblednie i pochyli się ku ziemi – „urzeczony”.
Trzy tygodnie minęło od dnia, w którym Lucjan Dolewski otrzymał od przyjaciela swego odpowiedź na przesłane mu pytanie.
Lipcowe słońce gorąco i pogodnie przyświecało ziemi, po polach rozlegały się wesołe pieśni żniwiarek, a bujne kłosy, spod ich sierpów spadając, obiecywały ludziom rok dostatków i obfitości. W ciepłe, gwieździste noce spod lasów po łąkach biegły przeciągłe odgłosy trąbek pastuszych i niby jeziora słały się szeroko białe, lekkie mgły. Świat ubrał się w cały majestat piękności i zdawał się powoływać mieszkańców wsi do wesela i radosnego użycia.
Przy schyłku jednego z dni upalnych na szerokiej ulicy przerzynającej N. ukazała się zielona bryczka zaprzężona we trzy pstrokate konie515. Na niej siedziała otyła i czerwona jejmość, w żółtej muślinowej sukni, francuskim szalu i kapeluszu słomianym pokrytym od pyłu białą muślinową chustą.
Po nierównym gruncie błotnistej ulicy bryka trzęsła się i skakała, a z nią razem trzęsła się i skakała otyła jejmość. Nagle wzrok jadącej padł na wychodzącą z jednego z domów kobietę i wnet zawołała:
– Gawełek, zatrzymaj konie! – przy czym laską od deszczochronu energicznie stuknęła w plecy powożącego w szarej świtce chłopaka.
Pstrokate konie stanęły, a jejmość, wygramoliwszy się z bryki, odwróciła się do Gawełka i rzekła:
– Odprowadź szkapy do Szmujły i dobrze je nakarm, a tylko mi tam owsa nie przepij. Za godzinę zajedziesz pod dom pana doktora; już ja tam teraz piechotą pójdę.
Gawełek spojrzał z ukosa na wielce mu nienawistną laskę od deszczochronu i, mruknąwszy coś pod nosem, może przysięgę, że owsa nie przepije, zawrócił konie do karczmy, a jejmość, z obu rękoma516 do uścisku wyciągniętymi, dążyła ku ujrzanej kobiecie.
– Moje uszanowanie pani Wincentowej!
– A toć, panie mój kochany, pani Janowa jak z nieba spadła!
Rozległy się okrzyki dwóch kobiet i dwie przyjaciółki, panie Rzepowa i Owsicka, poczęły się witać całusami, których odgłos rozchodził się po miasteczku niby klaskanie z bata.
– Jak z nieba spadłaś, pani Janowo! – powtórzyła Owsicka – nie częstoż odwiedzasz nas, panie mój kochany!
– A cóż, moja pani Wincentowa! Jak człek się zagospodarzy, to i o Bożym świecie zapomni, a wiesz przecie, że od czasu, jak Pan Bóg wziął do swojej świętej chwały mego nieboszczyka Jasia, wszystkie kłopociska spadły na mnie, biedną wdowę. Ach! myślałam, że będę miała pomoc z brata, którego, nie wymawiając, sama wyhodowałam; ale gdzie tam! jak zasłabł517 jeszcze w styczniu, to do tej pory cherla i cherla. Już do wszystkich znachorów woziłam go i nic nie pomogli. Myślę sobie, trzeba jeszcze doktora sprobować518 i przyjechałam prosić pana Dolewskiego, aby pojechał do Wałków mego Adasia zobaczyć.
Owsicka smutnie pokiwała głową i machnęła ręką.
– E! widzisz, moja pani Janowo! Widzisz bo… z nim coś518A niedobrze…
– Cóż, cóż? – spytała Rzepowa.
– Ot, prawdę mówiąc… bo i na co to w bawełnę obwijać? Jać sama, panie mój kochany, żałuję jego jak własnego dziecka…
– Cóż to takiego? – ciekawie pytała Rzepowa, przestępując niecierpliwie z nogi na nogę.
– At – odrzekła, machnąwszy ręką, pani Anna – urzeczony biedak i kwita!…
– Kto? kto?…
– A Lucyś Dolewski.
Rzepowa za głowę się chwyciła.
– Jezus, Maryja, Józefie święty! zmiłujcie się nade mną! a toż to nieszczęście!… Jak to? i nikogo już nie leczy?
– Owszem; już to prędzej by chyba umarł, panie mój kochany, niżby przestał leczyć. Ot, niedawno Harasimowicz starszy zasłabł, to przysyłał kilka razy po pana Lucjana i teraz zdrów już podobno. Onegdaj także żona Pawła kowala zasłabła, to pan Lucjan dwa razy na dzień do niej chodzi. Wtedy tylko jeszcze znać w nim żywego człowieka, kiedy jest przy chorym; a jak odejdzie, to znowu, Panie odpuść, trup na sprężynach i koniec.
– Aj, szkodaż jego, szkoda! Ale moja pani Wincentowa, nie wiesz, kto to na niego urok rzucił?
– Ot, o wilku mowa, a wilk tuż! – szepnęła żywo Owsicka, chwytając Rzepową za rękę. – Patrz, pani Janowa, wychodzi od chorej kowalowej; zobacz, do czego podobny; przejdzie koło nas i ani nas spostrzeże.
W istocie Lucjan z niskiego domku kowala wyszedł na ulicę. Na pierwszy rzut oka nie było w nim żadnej zmiany, która by usprawiedliwiała opowiadanie Owsickiej. Dopiero po bliższym wpatrzeniu się w twarz jego można było dostrzec, że spojrzały nań złe oczy ciężkiej boleści. Zwykła bladość jego zmieniła koloryt, stała się gorętszą i ciemniejszą; zapadłe i podkrążone oczy straciły blask i patrzyły ciągle w ziemię albo w daleki jakiś, jemu tylko widzialny punkt. Usta jego zbladły i zaciśnięte były nieco, jakby pod wpływem ciągłego a ostrego bólu. Szedł powoli, jednostajnym, automatycznym prawie krokiem.
Dwie kobiety spojrzały na niego ciekawie, ale on nie widział ich nawet i poszedł ulicą, patrząc ciągle gdzieś daleko, daleko…
Gdy Lucjan odszedł, dwie kobiety zwróciły się ku mieszkaniu jego matki i znać było po ich ożywionych gestach i kiwaniu głowami, że zajmowały się mocno poprzednim przedmiotem rozmowy.
Tak, tak – kończyła Rzepowa, dochodząc już prawie do drzwi pani Dolewskiej – już to i ja widzę, że on biedak urzeczony. O! znam ja się na tym, znam! wszakże sama dwoje dzieci przez złe oczy straciłam.
Mówiąc to, weszła ze swą towarzyszką do sieni Dolewskiej.
– Marysiu! Marysiu! – ozwał się głos z bawialnego pokoju – a znowu musiałaś, ty nic dobrego, wagi poruszyć, bo zegar zepsuty. Mówiłam ci raz na zawsze, żebyś nie dotykała się zegaru, boś zgrabna do tego jak wół do karety.
– Jak Boga kocham, ani dotykałam się, proszę pani; to pewno Burczyk poruszył – odpowiedział głos Marysi z sypialnego pokoju.
Ujrzawszy wchodzących gości, pani Dolewska z trudnością zstąpiła z krzesła, na którym stojąc, nakręcała zegar. W twarzy matki Lucjana znać było zmęczenie moralne, oczy jej zasunęły się mgłą wilgotną, a na czole przybyła zmarszczka głęboka, świadectwo ciężkiej troski.
Dwie kumoszki, widząc zmianę w twarzy Dolewskiej, objęły ją, kiwając głowami, i zaczęły żałośnie objawiać swoje spółczucie.
– Ach! – mówiła Rzepowa – czym ja się spodziewała zobaczyć panią Józefową w takim zmartwieniu? Oj, widziałam ja jego, widziałam! do ludzi niepodobny, urzeczony519, moja pani, jak mi Bóg miły, urzeczony.
– Kto urzeczony? kto do ludzi niepodobny? o kim pani mówisz? – spytała Dolewska, zbierając wszystkie siły na macierzyńskie kłamstwo.
– A pan konsyliarz – odrzekła z westchnieniem Rzepowa.
– Co, mój Lucyś? – zawołała z wybornie udanym zdziwieniem staruszka. – A skąd to pani wzięłaś te wszystkie banialuki? On urzeczony? A najprzód powiem pani, że w żadne uroki nie wierzę, bo tego i Pan Bóg zabrania; potem Lucysiowi memu nic nie jest, tylko ludzie wymyślili, nie wiedzieć co, jemu na krzywdę, a mnie na zmartwienie.
Rzepowa umilkła zmieszana, a Owsicka, widząc z tej energicznej obrony matki Lucjana, że się znowu przed przyjaciółką niepotrzebnie wygadała, zaczęła w szlafroku swoim szukać szpilki, chcąc po cichu wynieść się z nią do sieni i język sobie nakłuć.
Tymczasem Lucjan powoli szedł ulicą i mijał domek Grodzickiej.
– Niech pani sędzina dobrodziejka spojrzy – mówiła w mieszkaniu ekssędziny panna Zuzanna – pan konsyliarz dobrodziej idzie.
Grodzicka poprawiła filutki i spojrzała w okno.
– Co jemu jest? – rzekła – chodzi jak nieswój.
Panna Zuzanna westchnęła i ozwała się:
– Oj! pani sędzino dobrodziejko, źle o tym ludzie mówią.
– I cóż ludzie mówią?
– Ot gadają, że pana konsyliarza ktoś urzekł.
– Ej, wstydź się, panna Zuzanna, wierzyć w takie rzeczy! Żadnych uroków na świecie nie ma, tylko wola Boga. Pan Lucjan musi być chory albo czymś zmartwiony, nic więcej.
Gdy tak rozmawiały dwie stare kobiety, dwunastoletnia Walerka popatrzyła przez okno na idącego doktora, a potem wbiegła prędko do pokoiku, w którym zimą leżała chora na odrę. Tam na stole, zastawionym wówczas lekarstwami, na tym samym stole, na którym Lucjan złożył dar dobroczynny ubogiej rodzinie, stał w szklance wielki bukiet z niezapominajek i polnych róż. Walerka wyjęła bukiet ze szklanki, wymknęła się z domu bocznymi drzwiami i pobiegła ku mieszkaniu Dolewskich.
Minęła ulicę, plac i kościoł519A, weszła zadyszana od biegu na dziedziniec białego domku, ale nie zbliżyła się ku gankowi, tylko cicho, ukradkiem podeszła pod okno pokoju doktora. Okno to było otwarte, powiewała w nim tylko roleta520 spuszczona. Walerka obejrzała się, a widząc, że nikt jej spostrzec nie może, z wysileniem przysunęła pod okno blisko leżący kamień, stanęła na nim i uchyliła roletę521. Na oknie stał w szklance nieco zwiędły już bukiet, zupełnie podobny do tego, jaki trzymała w ręku. Prędko i śmiało wyrzuciła ze szklanki zwiędłe kwiaty, a włożyła w nią te, które przyniosła; potem popatrzyła chwilę na błękitny bukiet i, podnosząc palec do ust, szepnęła:
– Moje kochane kwiateczki! zostawiam was tutaj. Jak spojrzy na was, dajcie mu choć jednę miłą chwilkę.
I zeskoczywszy na ziemię, odsunęła kamień na dawne jego miejsce, a sama szybko przebiegła dziedziniec. W bramie spotkała idącego ku domowi Lucjana.
– Dobry wieczór panu – rzekła, zbliżając się trochę nieśmiało.
Lucjan nie słyszał.
– Dobry wieczór panu – powtórzyła tak już blisko, że musiał na nią spojrzeć.
– Dobry wieczór pannie Walerii – odrzekł Lucjan, uśmiechając się bladym i martwym uśmiechem.
– Czemu pan tak dawno u nas nie był? – spytała Walerka, podnosząc ku jego twarzy swoje błękitne, łagodne oczy.
Lucjan popatrzył na nią przez chwilę, a potem, jakby sobie coś przypomniał, rzekł:
– Dziękuję pannie Walerii za kwiaty, które stawiasz co dzień na moim oknie.
Walerka zmieszała się i spuściła oczy.
– A skąd pan wie, że to ja tam stawiam te kwiaty? – spytała, mnąc w palcach koniec swej muślinowej chusteczki.
– Widziałem – odpowiedział Lucjan.
Walerka chwilkę milczała, idąc ciągle obok niego, potem stanęła przed nim tak, że się zatrzymali oboje, i, składając drobne ręce na piersi, rzekła:
– Panie Lucjanie, ja za pana co rano i co wieczór się modlę. Pan taki dobry! A jak spostrzegłam, że pan jesteś smutny, pomyślałam zaraz, że będę panu stawiała na oknie niezabudki, dlatego że one błękitne, więc panu niebo przypomną; a ksiądz Stanisław zawsze mówi, że komu smutno, ten powinien myśleć o niebie, to mu lżej będzie.
Lucjan raz jeszcze spojrzał na Walerkę, rozśmiał się tym samym martwym uśmiechem i rzekł:
– Pannie Walerii się zdawało; nie jestem wcale smutny. Wszakże za ładne kwiaty i dobre chęci dziękuję.
Odszedł, a Walerka pobiegła do domu.
Wszedłszy do swego mieszkania, Lucjan powitał matkę milczącym pocałowaniem ręki i ukłonem dwie obecne kobiety.
– Przyjechałam prosić pana – rzekła Rzepowa – abyś był tak dobry i zechciał odwiedzieć mego chorego brata. Kaszle biedak i mizernieje w oczach.
– Będę u pani dziś jeszcze – odrzekł Lucjan z grzecznością, ale tym samym złamanym głosem, jakim mówił ciągle od pewnego czasu.
Gdy wchodził do swego pokoju, Dolewska prowadziła za nim spojrzenie; ale na próżno Rzepowa badawczo patrzyła na nią, nie dostrzegła ani łzy w oku, ani najmniejszej zmiany w fizjognomii. Męstwo matki niechcącej na widok publiczny wystawiać boleści syna zwyciężyło jej własną boleść.
Zaledwie zamknęły się drzwi od pokoju Lucjana, przez otwarte okna doszedł uszu trzech kobiet odgłos pocztowego dzwonka.
– Rzadka to rzecz – odezwała się Rzepowa – usłyszeć teraz dzwonek pocztowy od czasu jak zbudowali maszynę Dzwonkami dekorowano konie ciągnące powóz pocztowy. W chwili, gdy otwarto linię kolejową, przewożenie poczty odbywało się częściej w wagonach kolejowych..
Pani Owsicka, która od bytności swojej w Częstochowie lubiła niezmiernie rozprawiać o podróży maszyną, rozpoczęła na ten temat długie opowiadanie. Była już jednak u końca i Gawełek pani Rzepowej zajechał już przed ganek, gdy otworzyły się nieco drzwi od sieni i ukazała się przez nie głowa rozczochranego chłopaka.
– Czego chcesz, Julku? – spytała Dolewska.
– Na pocztę, proszę pani, przyjechał jakiś pan z daleka i chce widzieć się z panem doktorem.
– A nie wiesz, kto to taki?
– Nie wiem, proszę pani; ale musi być jakiś bogaty pan, bo jedzie pięknym koczem, a pocztylionowi, co go przywiózł, dał rubla tryngieltu.
– A dokąd ten pan jedzie, czy nie wiesz? – spytała zaciekawiona Owsicka.
– Do Jodłowej podobno.
W tej chwili we drzwiach swego pokoju stanął Lucjan. Słyszał widać całą rozmowę, bo rzekł do chłopca:
– Powiedz temu panu, że zaraz przyjdę na stacją.
– Kto by to był, panie Lucjanie? – spytała ciekawie Owsicka.
– Sądzę, że musi to być pan Cyprian Karłowski – spokojnie odpowiedział Lucjan i wyszedł.
Po chwili zielona bryka Rzepowej trzęsła się i skakała po ulicy miasteczka, a z nią razem trzęsła się i skakała jej właścicielka, laską od deszczochronu przypominając często nierówności drogi plecom Gawełka.
Lucjan tymczasem zbliżał się do stacji pocztowej stojącej trochę na ustroni, o kilkanaście kroków od ostatniego domu miasteczka.
Przed stacją stał ładny, cały błyszczący srebrnymi blachami koczyk, a wkoło niego zwijali się pocztylioni i lokaj, z miny i ubrania wyglądający na kamerdynera bogatego pana.
Po najobszerniejszym pokoju stacji, w eleganckim podróżnym ubraniu i z cygarem w ręce522 chodził Cyprian Karłowski, gwiżdżąc jakąś arietkę i kiedy niekiedy rzucając kilka słów stojącemu pokornie we drzwiach pocztowemu pisarzowi.
Nagle pisarz dotknięty czyjąś ręką z uszanowaniem ustąpił z drogi i Cyprian serdecznym uściskiem powitał wchodzącego doktora.
– Góra z górą się nie zejdzie, ale człowiek z człowiekiem zawsze. Jak się masz, mój poczciwy Lucjanie? Dziękuję ci, żeś o mnie nie zapomniał. Czy otrzymałeś moję odpowiedź?
– Otrzymałem – odrzekł Lucjan, siadając tak, aby mu światło z okna na twarz nie padało.
– A więc wiesz o wszystkim – mówił Cyprian. – Matrymonialne moje zamiary, o których mówiłem ci w Warszawie, przybrały formę i jakąż jeszcze piękną formę!… Jadę się żenić. Znasz moję narzeczoną, nieprawdaż?
– Znam – odpowiedział Lucjan.
– I jakże ją znajdujesz?
– Śliczna osoba; mogę ci tylko powinszować wyboru.
– A! powiadam ci, Lucjanie, że nigdy nie byłem tak szczęśliwy. Co to za kobieta! Trzeba ją bliżej poznać, aby ocenić jej anielskie serce, jej rozwinięty umysł. Przeszłość wprawdzie miała nieco burzliwą… słyszałeś o tym pewnie… powiedziała mi sama o wszystkim. No, ale co mi do jej przeszłości? Znasz pod tym względem moję teorią. Co było, to było, a teraz wierzę w jej prawość i dzisiejsze do mnie przywiązanie jak w ewangelią. To samo już, że przed ostatecznym zobowiązaniem się powiedziała mi wszystko, dowodzi najwyższej szlachetności w kobiecie. Czy często bywasz u niej?
– Bywałem dość często, ale od pewnego czasu miałem wiele zajęcia…
– Ach, Lucjanie, Lucjanie! Jak miłość dla zacnej i rozumnej kobiety podnosi i uszlachetnia! Odkąd ją kocham, stałem się innym człowiekiem. Młodzieńcze niedorzeczności i szały jak dym wyszły mi z głowy; zacząłem na serio myśleć i pracować; czuję, że świat, ludzie, wszystko, co dobre i piękne, żywiej mię zajmuje. A potem… potem… wystaw sobie, jakie to śliczne będzie życie nasze wspólne! Posiadamy wszystko, co świat najpiękniejszego dać może: młodość, gorące serca, wzajemną miłość, bogactwo zresztą, które pozwoli nam używać wszystkich towarzyskich i umysłowych przyjemności… Spodziewam się, że będziesz na naszym ślubie, Lucjanie.
– Niezawodnie; a kiedy nastąpi?
– Najdalej za tydzień. Ale, zapomniałem522A cię przeprosić, Lucysiu, żem nie zajechał do ciebie, tylko wezwał cię tutaj. Widzisz, straciłbym przynajmniej kwadrans albo pół godziny czasu, a tak pragnę ją zobaczyć, że mi każda chwila droga.
– Wierzę – odpowiedział Lucjan – i bynajmniej nie czuję się obrażonym.
– Konie gotowe! – ozwał się we drzwiach kamerdyner.
Cyprian żywo powstał.
– Do zobaczenia, Lucjanie! – rzekł – w tych dniach przyjadę do ciebie z Jod…
Nie dokończył wyrazu, bo wzrok jego padł na twarz Lucjana, tą razą zwróconą do okna. Pochwycił rękę przyjaciela i rzekł z niepokojem:
– Co tobie jest, Lucjanie, czyś ty chory?
– Od pewnego czasu jestem w istocie trochę chory, ale to mała rzecz…
– Ależ zmieniony jesteś dziwnie! Cóż to takiego?
– Choroba sercowa, o ile mi się zdaje.
– A więc może niezupełnie fizyczna? – żartobliwie rzekł Cyprian.
– O, najzupełniej! bądź tego pewny; przecież jestem doktorem – z gorączkową żywością odparł Lucjan.
– Żeby to tylko nie było nic ważnego.
– O, nie ma o czym mówić – rzekł Lucjan i dodał: – Nie zatrzymuję cię, Cyprianie, bo wiem, że ci pilno być musi. Spodziewam się, że mnie odwiedzisz.
– Niezawodnie.
– Życzę ci szczęścia… kłaniaj się ode mnie pani… pani Warskiej – dokończył z wysileniem.
Po chwili koczyk unoszony szóstką koni żywo mknął ku Jodłowej, a Lucjan, stojąc na ganku stacji, patrzył na unoszące się za nim kłęby kurzawy. Dziwny uśmiech przebiegał mu usta i okrywał twarz całą gorzkim wyrazem.
Gdy powóz Cypriana zniknął mu już całkiem z oczu, z wysileniem oderwał wzrok od drogi, na którą patrzył, i zwrócił się do miasteczka.
W godzinę potem wyjeżdżał konno z domu, kierując się powoli szeroką drogą w stronę… Jodłowej. Odjechawszy wiorst parę, zwrócił gniadosza i prędzej już pojechał ku Wałkom, majątkowi Rzepowej i jej chorego brata.
Zmrok zaczynał zapadać, okrywając miasteczko N., a w nim cichą plebanią, mieszkanie księdza Stanisława522B.
Przed niewielkim domem proboszcza dziedziniec zasłany był gładką murawą; śród niej rosło kilka pięknych drzew akacji rzuconych po równym trawniku. Od bramy otwierającej niski płot drewniany ku gankowi opartemu na czterech niskich słupach biegła wąska wydeptana ścieżka. Okna domu były otwarte, a pod nimi na kilku grządkach kwitły powoje i rezeda. Zza domu, ponad dachem wznosiły się ciemnolistne, rozłożyste dęby, nadając surowe i poważne tło owianemu głębokim spokojem sielskiemu mieszkaniu księdza.
Gdy zmrok zapadać zaczął, przez otwarte okna plebanii dał się słyszeć gwar kilku młodych głosów i po chwili z sieni domu wybiegło sześciu czy siedmiu chłopaków, z książkami pod pachą i sporymi kawałkami chleba z serem przy ustach. Rzeźwa gromadka uczniów księdza proboszcza522C, śmiejąc się i swawoląc, wypadła za bramę i rozbiegła się po dziedzińcu, a ksiądz Stanisław522D stanął w otwartym oknie. Twarz jego, zawsze jednostajnie blada i łagodna, jaśniała głęboką ciszą wewnętrzną; czoło opromienione jasnymi, siwiejącymi włosami miało gładkość i pogodę płynącą z zadowolenia po dobrze spędzonym dniu.
Na ciemne, ale czyste niebo zaczął wstępować księżyc w pełni; wiatr lekki rozwiewał w powietrzu woń rezedy. Wzrok księdza Stanisława522E wzniósł się w górę, a łagodne usta jego poruszyły się szeptem cichej modlitwy.
Poza nim otworzyły się z cicha drzwi pokoju i nieśmiały głos kobiecy ozwał się:
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
– Na wieki, amen – odpowiedział ksiądz i odwróciwszy się, poznał stojącą w zmroku matkę Lucjana.
Gdy zbliżył się do niej, przycisnęła, milcząc, do ust rękę księdza, który poczuł spływające na nią łzy.
– Co pani jest? czego płaczesz? – spytał troskliwie, prowadząc ją do kanapy.
– Księże Stanisławie – ozwała się kobieta, tłumiąc płacz z wysileniem – czy widzisz, co się dzieje z moim Lucjanem?
– Zmieniony jest i chory, ale nie należy rozpaczać; ufaj pani w Bogu…523
– O tak, księże proboszczu! – przerwała Dolewska – ufam w miłosierdzie tego Boga, w którego całe życie wierzyłam gorąco. I jakiż by On był ojciec ludzkości, gdyby się nie zlitował nad biednym sercem matki!?
– Wyroki Boże są niezbadane; należy z pokorą pochylać czoło przed nimi…
– O nie! – wybuchnęła matka – kiedy idzie o dziecko moje, ja z pokorą i poddaniem się nie mogę czekać na wyroki Boskie. Gdyby pioruny Bożego gniewu na mnie samę spaść miały, w proch uderzyłabym czołem i zawołałabym: „niech się dzieje wola Twoja!”. Ale, kiedy widzę moje dziecię jedyne, mego syna, który mi szczęściem był i chlubą, zgnębionego cierpieniem, na jakie nie zasłużył, konającego z boleści w oczach moich; o, księże Stanisławie! wtedy524 nawet przed Bogiem nie mogę być pokorną. Mnie serce pęka z rozpaczy, bo jestem… matką!
I zaniosła się spazmatycznym, głośnym płaczem; ale po chwili wysileniem woli stłumiła gwałtowne wzruszenie i zaczęła mówić prędko, gorączkowo:
– Księże Stanisławie, ja chcę go ratować! Wiesz, że powodem wszystkiego złego jest ta kobieta… ta piękna pani, co to bierze ludzi na zabawkę i zabija ich jak muchy. Ona Lucjana uwiodła swymi oczyma525 jaszczurki, swymi słodkimi słówkami, które wiszą ciągle u jej ust jak robaki na wędce; ona ciągnęła go do siebie, uśmiechała się, zapraszała… Myślałby kto, że to anioł, który zstąpił z nieba, a to żmija, co kąsa serce człowieka, aby uschło…
– Kobieto, zatrzymaj się! – przerwał ksiądz Stanisław – nie sądź…
– Przebacz, księże Stanisławie – przerwała Dolewska – żal rozwagi nie ma; a żal matki, o! to taki żal526, że podobnego chyba na świecie nie ma, jak nie ma miłości podobnej do miłości matki.
– Nie poddawaj się temu żalowi – rzekł ksiądz łagodnie – a raczej użyj całej energii, jaką cię natchnąć może miłość macierzyńska, aby syna z toni ratować. Mówiłaś, że chcesz go ratować; czy myślałaś już o środku jakim?
– Tak, księże proboszczu. Dziś z rana, gdy Lucjan wyszedł ze swego pokoju, patrzyłam na niego długo i uważnie i serce mi pękało. Gdzie jego dawny uśmiech? gdzie jego zdrowie? gdzie jego żywość i spokojność? Nie jest on smutny, ale gorzej jeszcze, jest martwy527; nic nie mówi, niczego nie chce, nic go nie zajmuje. Milcząc, pocałował mnie w rękę, milcząc, usiadł przy oknie z książką w ręku; ale widziałam dobrze, że nie czytał, bo przez pół godziny trzymał oczy na jednej karcie i miał wzrok człowieka, który patrzy a nie widzi. Wytrzymać nie mogłam i poszłam do swego pokoju, aby łez moich nie zobaczył. Padłam na kolana przed ukrzyżowanym Chrystusem i, płacząc krwawymi łzami, w imię Jego bolesnej męki błagałam, aby natchnął mnie myślą, jak mam wyratować z tego nieszczęśliwego stanu moje biedne dziecko. A kiedy wstałam, zdawało mi się, że mi kto w ucho szepce528: wyjedźcie z N.! Usiadłam i zaczęłam nad tym rozmyślać, i przypomniałam sobie, że ludzie mawiają, iż w wielkich smutkach trzeba niekiedy człowiekowi zmiany miejsca, trzeba, aby się oddalił od tego, co mu boleść sprawiło. I pomyślałam sobie: pójdę do księdza Stanisława i poradzę się; jeżeli on powie, że to będzie dobrze, to zaraz, za kilka dni wyjedziemy z N. gdziekolwiek…
– Macierzyńskie serce twoje szczęśliwe miało natchnienie – odrzekł po chwili milczenia proboszcz. – Nie mogę i nie powinienem taić tego przed tobą, że z Lucjanem źle jest bardzo. Gdyby to było tylko cierpienie moralne, zwyciężyłby je czas i jego własna wola; ale ja śledzę pilnie wszystkie oznaki malujące się na twarzy jego i widzę, że chory jest fizycznie, a chory taką chorobą, że każde silne wzruszenie zabić go może. Wzruszenie takie musiałoby tu przyjść koniecznie, boć przecie dziś narzeczony pani Warskiej pojechał do Jodłowej i ślub ich odbędzie się pewno wkrótce. Szczęśliwie by było bardzo, gdyby Lucjan przed dniem tym fatalnym dla niego N. opuścił. Gdzież pani myślisz wyjechać?
– Gdzie on sam zechce.
– Wątpię, aby on w dzisiejszym stanie swoim miał jakąkolwiek wolą529 w tym względzie. Sądzę, że tymczasem najlepiej będzie do Wilna…
– Pomyślę o tym…
– A środki pieniężne na wyjazd i osiedlenie się w innym miejscu czy macie?
– Niewielkie wprawdzie, ale mamy. Toć Lucyś wyprocesował mi jesienią w Warszawie kilka tysięcy złotych; zresztą byle się uspokoił i wyzdrowiał, on pracą swoją i rozumem wszędzie kawałek chleba znajdzie, a może… toć już niedługo mi na tym świecie przebywać…
– I nie żal pani będzie opuszczać N.? Wszak całe życie tu spędziłaś.
Dolewska pochyliła głowę i milczała długo, a potem odrzekła:
– I jakiż żal dorównać może temu, który czuję, patrząc na boleść jego? Prawda, żem tu sercem i duszą całą przyrosła, że dawniej ani pomyśleć nie mogłam o wędrówce w świat nieznajomy na stare lata moje. Ale dla niego czegoż bym nie zrobiła? czegoż bym nie oddała? Zbawienie duszy mojej złożyłabym u nóg Boga za jeden dzień szczęścia jego…
– O bohaterska siło macierzyństwa! – rzekł ksiądz Stanisław529A z cicha i głośniej dodał: – Więc przygotuj się pani do podróży, a jeślibyś spotkała opór w Lucjanie, czego się nie spodziewam, bo dziś wszystko dla niego jest obojętne, zawiadom mnie; postaram się wpłynąć na niego. Najważniejsza rzecz, aby wyjechał z N., nie widząc już pani Warskiej. O ile mi się zdaje, rozwinęła się w nim groźna choroba serca i wrażenia każdego bardzo się dla niego lękam.
Wkrótce pani Dolewska dążyła do mieszkania swego, a ksiądz, stojąc przy otwartym oknie, wpadł w głębokie rozmyślanie.
Patrzył długo na ciemne sklepienie niebios powleczone siecią księżycowych promieni i białych chmur, słuchając szelestu lekkim wiatrem poruszanych akacji. Smutek, jakim go natchnęła rozmowa z Dolewską, pierzchał stopniowo, a na twarz jego wracał zwykły łagodny spokój.
Po chwili wzniósł wzrok i ręce splecione ku niebu i zamodlił się cichą modlitwą: Cytat w tym wydaniu brzmi: „Cóż spokojniejszego, jak oko człowieka, który ma serce proste? I cóż swobodniejszego, jak ten, który niczego nie pożąda na ziemi?” (s. 286). Pierwszej części cytatu nie udało się zlokalizować.
„Szczęśliwy, o Panie, komu w piersi umilkły burze i walki żywota, kto oderwał serce swoje od samolubnych miłości, a utonął cały w tym wielkim, cichym uczuciu, które ogarnia świat cały, od Ciebie aż do robaczka. Albowiem cóż spokojniejszego jak człowiek, który ma serce proste? I cóż swobodniejszego jak ten, który już niczego nie pożąda na ziemi?!”.