Ranek był wczesny. We
dworze jodłowskim zupełna panowała cisza; tylko z folwarcznego dziedzińca kiedy niekiedy dochodziły głosy wstających do pracy ludzi. W samym domu wszyscy spali jeszcze; zapylone krzesła i stoły czekały ręki
Ignacego, aby z nich starła warstwę kurzu, a
koronkowy peignoir pani Warskiej spoczywał niedbale rzucony na krześle obok łóżka
śpiącej Marylki, czekając, rychło się garderobiana obudzi i prasować go zacznie. Ale mimo tak wczesnej godziny
pani domu już nie spała; bielą okryta uchyliła ciężką roletę
u okna swej sypialni. Różane promienie wschodzącego słońca wdarły się przez odsłonięte szyby i zabarwiły przezroczystą na ścianach draperią. Twarz Madonny tym samym rozjaśniona promieniem zaróżowiała lekko i wychyliła się plastycznie spomiędzy białych fałd.
Dlaczego
Klotylda w tak niezwykłej dla siebie porze odsłaniała okno swej sypialni? Czemu tak rano już niecierpliwą stopą deptała miękki kobierzec pokoju? Czy obudziło ją dotkliwe cierpienie jakie? czy tajemny
jaki niepokój wybił ją ze snu o niezwykłej godzinie? I mogłoż to być właśnie wtedy, gdy przed dwoma dniami powitała w domu swym
narzeczonego o wesołym oku, pogodnym, myślącym czole, ze śmiejącymi się swobodnie ustami?
Cały dwór jodłowski częścią domyślał się, częścią był uwiadomiony, że
piękny i grzeczny pan, o jasnych kędziorach i uprzejmym słowie był
narzeczonym dziedziczki Jodłowej.
Dembowski nie posiadał się z radości, że
pani Warska „raz już, mosanie tego, wybrała sobie dozgonnego przyjaciela”.
Ignacy uśmiechał się pod siwym wąsem, z rozczuleniem spoglądając na piękną parę.
A
Klotylda?…
Klotylda nie była tak wesołą, jak by się spodziewać można było…
Silne pociągnięcie dzwonka zbudziło ze snu
Marylkę. Zeskoczyła z łóżka
zaspana dziewczyna, a zobaczywszy przez okno, że słońce wschodzi dopiero, przeżegnała się ze zdziwienia.
– Święty Boże! – zawołała – a co to się pani stało? Drugi już dzień budzi się o wschodzie słońca!
I pochwyciwszy
peignoir,
subretka pobiegła żywo do sypialni
swej pani. Po chwili
Klotylda, owinięta w biały muślin i koronki, przebiegała aleje ogrodu.
Szczyty ciemnych jodeł ozłocone słońcem zginały się lekko pod powiewem rannego wiatru; w głębiach gajów ptastwo zaczynało świergotać; nieruchoma szyba stawu błyskała srebrem i mieniła się różowymi smugami.
Klotylda stanęła nad wodą, oparła się o podstawę jednego z posągów i stała w zamyśleniu, nieruchoma
.
Nagle między zielenią jednego z gajów zamigotało przed jej oczyma
coś białego i dał się słyszeć odgłos lekkich kroków. Rozchyliły się gałęzie zamykające wejście do cienistej altany i na ścieżkę, obok której stała
Klotylda, wyszła
Magdzia.
Snadź
nie spodziewała się o tak rannej porze kogokolwiek znaleźć w ogrodzie, bo ubrana była w ranny kaftanik z białego perkalu i wpółrozplecione włosy opadały jej na szyję i ramiona.
– To ty,
Magdziu, tak rano? – rzekła
Klotylda i wnet dodała, biorąc za rękę
dziewczynę: – Co to tobie jest? płakałaś?
W istocie,
Magdzia miała oczy zaczerwienione od płaczu.
– Tak, trochę – odpowiedziała.
– Cóż ci jest? Czy masz zmartwienie? – nalegała
Klotylda.
Magdzia wysunęła rękę z jej dłoni i milcząc, patrzyła w wodę; nagle podniosła głowę i, patrząc na
panią Warską, spytała:
– Czy to prawda, pani, że ten pan, który zawczoraj przyjechał do
Jodłowej, jest
twoim narzeczonym?
Uśmiechnęła się
Klotylda.
– Tak,
dziecię – odpowiedziała – to prawda; ale cóż to ma wspólnego z twymi zapłakanymi oczkami?
To mówiąc, zaczęła pieszczotliwie muskać rozpleciony warkocz dziewczyny. Ale
Magdzia usunęła się z lekka spod pieszczącej ją dłoni i, patrząc znowu w wodę, mówiła:
– W istocie, panią dziwić to musi, że ja się pytam o to, bo i cóż to do mnie należy? Przebacz, pani, jeśli pytanie moje było zbyt śmiałe.
Jam prosta wiejska dziewczyna i przyzwyczaiłaś mnie zresztą do swej dobroci. Ludzie od dwóch dni mówią wkoło mnie, żeś zaręczona
z tym bogatym i miłym panem; ja dotąd
wierzyć w to nie mogłam. Ale kiedy sama tak mówisz, toć musi być prawdą.
Gdy
Magdzia to mówiła,
Klotylda postrzegła w niej wielką zmianę. Twarz
młodziuchnej dziewczyny straciła niedawny wyraz dziecięcej prawie naiwności i nieświadomej prostoty i powlokła się dojrzałą myślą; sam głos jej pełniejszy był niż wprzódy, stanowczy.
Klotylda patrzyła na nią ze zdziwieniem i miała coś mówić, gdy
Magdzia ozwała się znowu:
– To wszystko, pani, nie ma żadnego związku ze mną.
Tyś piękna, bogata, wolna; miałaś prawo wybrać tego, kogo chciałaś, i pojedziesz z nim w świat daleki, szczęśliwa, a mnie
zostanie na całe życie słodkie wspomnienie chwil, które pozwoliłaś mi z sobą przepędzić. Więc związku to wszystko nie ma ani ze mną, ani z moimi łzami, ale…
– Ale cóż? – spytała
Klotylda, biorąc rękę
Magdzi.
Magdzia z wolna wysunęła znowu rękę z jej dłoni i mówiła dalej:
– Ale ja, pani, dziwną mam naturę, mnie serce boli za innych… ja za innych cierpię… Pamiętam, że kiedym była małym dzieckiem, płakałam, patrząc na ubogich. Ojciec gniewał się za to i nazywał mię mazgajem; więc kryłam się ze smutkiem, jakiego doświadczałam na widok nieszczęśliwych, ale cierpieć z nimi i nad nimi nie przestawałam. Jam, pani, dla siebie nigdy niczego bardzo nie pragnęła; całe szczęście moje to szczęście tych, których kocham… tak mię Bóg już stworzył!…
– Więc czegóż teraz płaczesz?
Magdzia milczała chwilę, aż szybkim ruchem ujęła obie ręce
Klotyldy i zaczęła mówić prędko, a z cicha:
– Pamiętasz pani, jak mówiłam ci kiedyś, że jest na świecie
człowiek, którego kocham. Miłość ta powstała mi w sercu nie wiem kiedy, nie wiem jak, ale z nią razem poczułam, że za niego oddałabym życie, i zarazem, że on mnie kochać nie może, tak jak nie może zstąpić ku mnie żadna z gwiazd niebieskich. Od tej pory spokój jego stał się moim spokojem, jego cierpienie – moim cierpieniem
. Przez czas długi widywałam go rzadko i tylko, słysząc od wszystkich wkoło, że zacny jest i rozumny, dziękowałam za to Bogu i aniołom stróżom, i modliłam się do nich, aby był szczęśliwy. Ale z tym wszystkim czuję teraz, żem była wtedy jeszcze dzieckiem. Potem, zobaczywszy ciebie, pani, piękną, dobrą, rozumną, przeczułam, że on ciebie pokocha. I tak się stało; a ja, patrząc codziennie prawie na was oboje, zaczęłam wysnuwać z siebie całe światy nieznane mi dotąd, zaczęłam cierpieć tak, jak nigdy nie cierpiałam. Raz przeczytałam w jednej z twoich książek wyrazy: „z dziecka stała się kobietą”. Myślałam nad nimi i poczułam, że przestałam być dzieckiem. Niekiedy, patrząc, jak oboje chodziliście po alejach ogrodu, czułam taki ból serca, żem uciekała, abyś nie zobaczyła mnie wtedy, bom była bardzo zmieniona. I tak jak oto nad nami świeci teraz słońce pogodne, tak prawdą jest, że wszystkie te myśli i cierpienia jedną nicią pociągały moje serce ku wam obojgu, a rano i wieczorem zmieniały się w modlitwę za was… za szczęście wasze… Patrząc na niego, przeczułam, pojęłam, jak bardzo cię kocha, i życie
bym moje oddała za to, abyś ty go kochała także… i… sądziłam… zdawało mi się, że tak było.
Umilkła na chwilę pokonana wzruszeniem; twarz jej, wprzód blada, zabarwiła się rumieńcem, oczy utkwione w twarz
Klotyldy błyszczały łzą i energią na przemian.
– A teraz, pani – mówiła znowu – przyjechał
twój narzeczony, macie wziąć ślub ze sobą i pojechać daleko. To dobrze… masz pani prawo robić, co się tobie podoba… życzę ci szczęścia… Ale może to jeszcze zabytek niedawnego dzieciństwa mego, może prostota wiejskiej dziewczyny… ja tego wszystkiego nie rozumiem. Nie pytam cię, pani, o nic, bo wiem, że nie mam na to prawa, ale umysł mój gubi się w nierozwikłanej dla mnie zagadce… Co to było? co się stało? Czym ja się myliła? czy ty
, pani, masz dwa serca? – nie wiem i nie rozumiem… Wczoraj byłam z
ojcem w
N. i widziałam jego…
Oczy
Klotyldy błysnęły; ścisnęła silnie rękę
Magdzi i zawołała:
– Widziałaś go? mówże, mów! co
się z nim dzieje?
Magdzia smutnie się uśmiechnęła i odpowiedziała głosem, w którym był ból i wyrzut:
– On, pani, umiera z boleści!…
Klotylda jęknęła i opuściła twarz na obie dłonie.
Magdzia z goryczą patrzyła na nią przez chwilę, potem dotknęła lekko jej ręki i rzekła:
– Teraz, pani, nie będziesz mię pytała, czego ja płaczę; a jak zobaczysz jego, tak jak ja go wczoraj widziałam, sama zapłaczesz… i daj Boże, abyś kiedykolwiek potem płakać przestała; bo są rzeczy, których przez życie całe wypłakać nie można…
Klotylda długo stała oparta o posąg, nieruchoma, a gdy podniosła głowę,
Magdzi nie było już przy niej.
– Pojadę tam dziś – rzekła z gestem rozpaczliwej energii – muszę go zobaczyć bądź co bądź, choć raz jeszcze widzieć go będę…
Około południa
Klotylda siedziała we wschodnim gabinecie ubrana tak zupełnie, jak gdy po raz pierwszy przyjmowała w
Jodłowej Lucjana. Przy otwartych na ganek drzwiach siedział
Cyprian, patrząc na nią pół żartobliwym, pół rozkochanym wzrokiem.
–
Ma belle fiancée złe sny dziś mieć musiała, bo w tak posępnym humorze nigdym jej jeszcze nie widział – rzekł, powstając i zbliżając się ku niej.
Klotylda nic nie odpowiedziała; oczy jej były spuszczone i utkwione w kobierzec pokrywający posadzkę.
– Na serio,
Klotyldo – rzekł znowu
Cyprian, siadając obok niej – blada dziś jesteś i smutna. Nie mogęż wiedzieć powodu?
– Lekkie niezdrowie… – odpowiedziała z cicha.
– To niedobrze; ale jeżeli lekkie, mam nadzieję, że prędko przejdzie. Nie uwierzysz,
Klotyldo, jak miłe wrażenie wywiera na mnie
Jodłowa. Mało podobnie pięknych miejsc widziałem. Patrząc na te stare drzewa, śród tej ciszy głębokiej mimo woli człowiek poważnieje i myślą wznosi się nad błahe drobnostki naszego światowego, salonowego życia. Nie dziwię się, że to śliczne i poważne rodzinne miejsce twoje wykołysało ciebie tak piękną i dobrą.
Ostatnie słowa wymówił ze wzruszeniem i ujął rękę narzeczonej; ale po chwili wypuścił ją z dłoni i rzekł z niepokojem:
– Jaką zimną masz rękę,
Klotyldo! Możeś bardzo chora?
– O nie! – odrzekła, przesuwając rękę
po czole, jakby myśli czarne odpędzić chciała.
– Nie dziw się moim natrętnym może pytaniom – rzekł
Cyprian – bo widzisz, każda oznaka jakiegokolwiek twego cierpienia niepokoi mię i martwi.
Klotylda milczała.
– Czy wiesz,
Klotyldo – mówił dalej
Cyprian – że chwilami czuję się tak szczęśliwym, tak uzacnionym moim głębokim uczuciem dla ciebie, że pytam samego siebie: czym zasłużyłem na szczęście takie?
Byłem zawsze zepsutym dzieckiem, motylem mnie zwano; dobre serce stanowiło całą zaletę moję. Dziś stanął przy mnie anioł i podniósł mię na wyżyny człowieczeństwa…
Klotylda ciągle milczała, nie odrywając wzroku od kobierca;
Cyprian mówił dalej:
– Żeby to już prędzej ten dzień stanowczy przyszedł, w którym oddasz się mnie bezwarunkowo i bezpowrotnie! Chociaż tu pięknie jest i miło, pragnę jednak uwieźć cię w świat, bo to mi da jakby przeświadczenie, żeś już zupełnie, na zawsze moja. Chciałbym, abyśmy prędzej oboje stanęli na tym polu, na którym rozwinąć mamy wspólną działalność naszę… abyśmy prędzej nie tylko już ślub miłości, ale wzięli ze sobą ślub wspólnej pracy i czynu. Jak myślisz,
Klotyldo – mówił dalej – żebyśmy dziś zawiadomili tutejszego proboszcza, iż chcemy, aby ślub nasz odbył się w przyszłą niedzielę? Wszak indult przywiozłem.
Klotylda po raz pierwszy przez cały czas rozmowy spojrzała na
Cypriana, ale takim dziwnym spojrzeniem, tyle w nim było cierpienia i jakby niewytłumaczonej obawy, że
Cyprian zawołał:
–
Klotyldo! ty musisz być bardzo chora!
A gdy nie odpowiedziała, powtórzył, tuląc jej ręce w swoich:
– Droga moja! tobie może trzeba doktora. Ja zaraz poślę
po
Lucjana…
Nie dokończył, bo
Klotylda gwałtownie wysunęła ręce z jego gorącego uścisku i, żywo powstając, rzekła:
– Nic, nic mi nie jest! potrzebuję być sama.
I nim
Cyprian zdołał odpowiedzieć, zamknęły się już za nią drzwi jej sypialni.
W kilka godzin potem na ganku od ogrodu oboje narzeczeni siedzieli przy obiedzie.
Klotylda wydawała się spokojniejszą, całkiem nawet spokojną, tylko miała ślady łez na oczach.
Cyprian, trochę stroskany, spoglądał na nią, niemniej jednak rozmowa między nimi toczyła się żywa.
– À propos dzisiejszego niezdrowia twego,
droga Klotyldo, przychodzi mi na myśl, żem zapomniał opowiedzieć mojej pięknej pani o widzeniu się moim w
N. z Lucjanem Dolewskim. Co to za poczciwy i rozsądny człowiek! Nieprawdaż? Jest to jeden z najlepszych moich przyjaciół. Błagam cię o przebaczenie, alem mu wszystko, co między nami zachodzi, powiedział, a on mi mówił, że zna moję
cudną narzeczoną. Czy bywał często w
Jodłowej?
– Przez czas jakiś bywał dość często – odparła
Klotylda, niosąc szklankę z wodą do ust.
– Ale żal mi tylko, żem go znalazł dziwnie jakoś zmienionym. Blady jest strasznie i bardzo, bardzo źle wygląda. Dał mi do zrozumienia, że się w nim rozwija choroba sercowa. A zła to zaprawdę choroba. Szkoda go!…
Szklanka z napojem zadzwoniła w ząbkach
pięknej narzeczonej.
– Dobrze by było – rzekła
Klotylda – abyś pan odwiedził
swego przyjaciela… tym bardziej jeśli chory…
– Myślałem o tym i dziś jeszcze pojadę do
N., a jeśli mi dasz pozwolenie na to,
Klotyldo droga, będę zarazem i u
proboszcza… Wszak w N. mieszka ów
ksiądz Stanisław, o którym tyle pochwał słyszałem wczoraj z pewnych pięknych ustek?
– Tak,
proboszcz nasz mieszka w
N. i pojedziemy tam dziś oboje.
– Wyborna myśl. Wieczór będzie prześliczny; bardzo miłą rokuję sobie przejażdżkę, a ty,
Klotyldo, będziesz
moim ciceroneCicerone – osoba będąca przewodnikiem. Nazwa pochodzi od Cycerona (Marcus Tullius Cicero), rzymskiego mówcy, męża stanu, filozofa.
w
stolicy tych stron, których jesteś sama królową.
Klotylda blado się uśmiechnęła i zapadła w milczące, długie zamyślenie.
– O czym moja pani tak się zamyśla? – zagadnął po kilku chwilach
Cyprian.
– Myślałam o tym – odpowiedziała
Klotylda, nie podnosząc spuszczonych oczu – czy też mężczyzna może umrzeć przez nieszczęśliwą miłość dla kobiety?
–
Quelle idée lugubre! – wesoło zawołał
Cyprian. – Moim zdaniem, jest to zapewne rzecz możebna, ale zdarzająca się niezmiernie rzadko. Trzeba na to odrębnych cech charakteru i wyjątkowych okoliczności… W każdym razie mnie to niebezpieczeństwo nie grozi; nieprawdaż, pani?
I śmiejąc się, pocałował rękę
narzeczonej; ale wypuszczając ją z dłoni, rzekł z niepokojem:
– Strasznie masz zimną rękę,
Klotyldo. Boję się, doprawdy, o zdrowie twoje…
– O, nic mi już nie jest! Zresztą zobaczę dziś
doktora, to go poproszę o radę – rzekła
Klotylda z dziwnym uśmiechem i wstała od stołu.
***
Tegoż dnia w mieszkaniu
pani Dolewskiej panował ruch wielki; pokoje smutno wyglądały odarte ze wszystkich mniejszej objętości sprzętów; paki i tłomoki jedne na drugich stały pod ścianami, a między nimi, z pomocą
Owsickiej i
Marysi, krzątała się
Dolewska. Gorączkowy rumieniec ożywiał twarz staruszki; ręce jej drżały, kiedy małe, w żółtych ramkach obrazki zdejmowała ze ścian, na których wisiały przed jej oczyma więcej niż
ćwierć wieku. Zdawało się, że chciałaby wywieźć z sobą wszystko, co się znajdowało w domu, że serce jej ściskało się na myśl o rozstaniu z najmniejszym drobiazgiem towarzyszącym jej przez ciąg długiej wędrówki życia.
Około południa wszystko już było spakowane i gotowe. Pani Dolewska stanęła na środku bawialnego pokoju, z którego zniknęły obrazki, lusterko znad kanapy i bukiet włóczkowy ze szklanym kloszem.
Kukawka zegaru oznajmiła dwunastą godzinę południową.
– Ot, wiesz co,
pani Wincentowo – rzekła
matka Lucjana – że chce mi się wziąć z sobą i ten zegar. Na co ma tu zostać?
– Ależ
pani Józefowo! po cóż tam, panie mój kochany, będziesz tyle gratów z sobą woziła? A toć w wielkim mieście dostaniesz zegar i nowy, i za tanie pieniądze. Zresztą nie na wieczność przecie wyjeżdżasz i wróciwszy, znajdziesz wszystko, co zostawisz.
Dolewska pokiwała smutnie głową.
– Oj,
moja pani Wincentowo – odrzekła – człowiek wie, kiedy wyjeżdża, ale kiedy wróci i czy wróci, wiedzieć nie może. To tylko w Boskich ręku
, a ja już stara! Ot, wiesz co, serce mi się kraje, patrząc na te kąty, których już może nigdy nie zobaczę, a w których tyle lat przebiedowałam. Ja myślę,
pani Wincentowo, że bogaci ludzie jeżdżą tak z kąta w kąt po świecie całym, nie przywykając jak biedni do jednego miejsca, dlatego że mało cierpią; bo kiedy człowiekowi ciężko na sercu i nie ma z kim biedy podzielić, to płacze sobie po cichu w kątku, a potem już jemu ten kątek drogi i miły jak przyjaciel serdeczny, co patrzył na łzy jego i przytulił go wtedy, gdy cały świat był dla niego zimny i nieludzki.
I ze łzą w oku oglądała się staruszka po spustoszałych kątach swego domu.
– Ot, choćby i ten zegar – mówiła dalej, łzawo patrząc na cyferblat z wielkim u góry bukietem – jak ja miałam nie przywyknąć do niego? Pamiętam, że w rok po ślubie naszym
nieboszczyk mój Józef przywiózł go z
Wilna. Ja,
moja pani Wincentowo, byłam wtedy bardzo młoda i śmiechulska straszna, zwyczajnie nie znałam jeszcze, co to bieda. To bywało, jak kukawka się odezwie, mnie taki śmiech bierze, że aż do łez się śmieję, i długo nie mogłam się przyzwyczaić do tego, żeby zegar zupełnie taki głos miał jak ptak w lesie. A jak zacznę śmiać się, to
nieboszczyk mój Józef z początku gniewa się na mnie za to, a potem i jego śmiech ogarnia, i oboje śmiejemy się tak, że ludzie, słysząc to przez otwarte okna, mówią: „To szczęśliwa para!”. I prawda, prawda, że szczęście było wtedy w naszym domku, i chleba dobry kawał, i miłość, i zgoda domowa.
Westchnęła i po chwilce milczenia mówiła dalej:
– A potem, pamiętam, jak
Lucyś mój się urodził i pierwszy raz zapłakał; zegar zakukał dziesięć razy, bo to była dziesiąta godzina wieczorem, i zaraz w tejże chwili zaśpiewał pod oknem słowik, co w krzakach bzu się gnieździł. A mnie wydało się to wróżbą i zaczęłam modlić się, prosząc Boga, aby życie mego dziecka było tak wesołe i swobodne jak oto życie tych ptaków, których głosy na urodziny mu śpiewały. I pamiętam, że choć byłam bardzo słaba, modliłam się tak długo, że kiedym skończyła, kukawka odezwała się dwanaście razy, bo była już północ.
– Jak to
pani Józefowa wszystko akuratnie pamięta! – ozwała się
Owsicka.
– Oj,
moja pani Wincentowo! Kiedy człowiek doświadczy czegoś dobrego w życiu, to dłużej je pamięta niż
złe, bo złe częściej się zdarza. Ale dla mnie i ono przyszło wkrótce.
Mój Józef umarł, aptekę musiałam sprzedać za bezcen, bieda zajrzała do nas, a z nią i potrzeba bardzo ciężkiej pracy, boć i
dziecko jedyne trzeba było wychować na ludzi. Bogate panie, co wtedy mieszkały blisko
N., dawały mi wiele do szycia i do haftowania, bo, nie chwaląc się, haftowałam lepiej niż
ich wszystkie panny służące. Potem, kiedy
Lucyś był w szkołach, to jak kukawka zakukała szóstą z rana, myślę sobie:
mój chłopiec wstaje! Jak dziesiątą, myślę sobie: uczy się
moje dziecko! A jak dziesiątą wieczorem, myślę sobie: śpi już
mój syn jedyny! I zdawało mi się, że to kukawka opowiada mi, co on tam robi daleko ode mnie. A potem, kiedy
Lucyś wrócił do domu, to jak wyjdzie do chorych, kukawka mi przypomina, kiedy mu przygotować obiad albo kawę, a jak wyjedzie z
miasteczka, a kukawka wybije dziesiątą wieczorną, to już słucham, czy nie wraca do domu i spać nie idę, ażeby
moje dziecko pobłogosławić na noc i krzyżem świętym złe sny od niego odżegnać. Ot, widzisz,
pani Wincentowo, dlaczego żałość mię bierze, kiedy myślę, że zostawię tu ten zegar… toć to
towarzysz i przyjaciel całego mego żywota.
I, stojąc na środku pokoju, patrzyła na zegar i dwa strumienie grubych łez, szeregiem wspomnień wywołanych, staczały się po jej zmarszczonej twarzy.
–
Pan Lucjan idzie – rzekła
Owsicka, patrząc w okno.
Dolewska żywo się poruszyła, szybko otarła łzy i z młodzieńczą prawie żywością skoczyła na krzesło, majstrując cóś koło zegara, aby syn jej łez nie dostrzegł.
– Żeby on tylko nie zobaczył, że ja płakałam – szepnęła z krzesła już do
Owsickiej i zaczęła raźnie nucić starą piosenkę.
Lucjan przeszedł, milcząc, bawialny pokój i wszedł do swojego. Pierwszy przedmiot, który uderzył jego oczy, był stojący na oknie świeży bukiet z niezapominajek.
Lucjan popatrzył na kwiaty i rzekł do siebie:
–
To dziecię stawia tu te kwiaty, aby mi niebo przypominały! Jestże ono dla tych, którzy tak nędznie jak ja giną?…
I pogrążył się w smutnym, gorzkim dumaniu.
Była to może ta sama chwila, w której
Cyprian Karłowski we wschodnim gabinecie
Klotyldy mówił jej gorące słowa miłości i wysnuwał przed nią złotą nić swoich nadziei.
***
Czerwona tarcza słoneczna spuszczała się z wolna za niskie dachy domostw miasteczka; ulice i plac różowiały pod jej blaskiem; po błękitnym niebie przepływały obłoki białe i spoza nich wychylał się srebrną nicią zarysowany półksiężyc. Cisza w naturze panowała wielka, ale w miasteczku gwar, bo był to dzień świąteczny, więc wszystko, co żyło, oprócz Żydów, wyroiło się na ulicę, a kto został, otwartym oknem przynajmniej wyglądał na piękny o tej wieczornej dobie świat Boży.
Lucjan wyszedł z domu kowala, którego chorą żonę po raz ostatni przed wyjazdem z
N. odwiedzał, i szedł ulicą. Z ganku mieszkania
Grodzickiej zbiegła
Walerka, ubrana w swój różowy muślinek.
–
Panie Lucjanie, niech pan zajdzie do nas – prosiła – jest u nas i
pan Dembowski z
Jodłowej.
Lucjan zwrócił się ku gankowi.
– Ho, ho, ho! jak
się masz,
kochany eskulapie! – ozwał się we drzwiach od ganku stentorowy głos
Dembowskiego. – Widzę, że nieosobliwie; cóś zmizerniałeś diabelnie. Słyszę, wyjeżdżasz; dokąd? dlaczego?
Czy ci tu już, mosanie tego, nasz chleb niemiły?
Lucjan miał cóś odpowiedzieć, ale
szlachcic mu przerwał:
– Spodziewam się, mosanie tego, że przynajmniej na ślub
pani Warskiej poczekasz. Bo u nas w
Jodłowej wielka nowina.
Pani Warska za mąż idzie; w niedzielę
przyszłą
ksiądz Stanisław ma im podobno pobłogosławić. Ot, jak z pistoleta wystrzeliła siurpryzę, mosanie tego. Ale
narzeczony co się zowie, grzeczny człowiek, przyzwoity i choć widać po wszystkim, że bogaty, pańskich, za pozwoleniem, głupich fumów za grosz nie ma, rychtyk jak ona. Zobaczysz ich zaraz, mosanie tego, bo dziś przyjadą oboje do
księdza Stanisława. Jak wyjeżdżałem, zaszedłem do nich i mówili mi, że za godzinę do
N. jadą.
Na te słowa usta
Lucjana zadrżały i skronie zapulsowały mu silnie.
Dembowski prawił dalej:
– A kochają się, mosanie tego, jak gołąbki! Dalibóg, staremu ślina do gęby idzie, patrząc na nich. Dziś, kiedy tam przyszedłem,
Ignacy tylko co zdjął ze stołu i powiedział, że pani i gość w ogrodzie. Poszedłem do ogrodu i z daleka przez gałęzie zobaczyłem, jak on, mosanie tego, ściskał i całował jej rączkę, a ona, jakby nic, siedziała sobie na ławeczce nad stawem i nie na niego filutka patrzyła, tylko niby na wodę. Ho, ho, ho! a pewnie tam spod oczka zerkała na niego, tak jak to ona umie, ho, ho, ho!
Przy tym opowiadaniu
Lucjan oparł się o słup ganku i parę razy poniósł rękę do skroni.
Ale
Dembowski, nie zwracając na to uwagi, zawołał:
– Otóż i jadą, mosanie tego!…
Z daleka, na końcu ulicy ukazały się cztery siwe konie i dał się słyszeć głuchy turkot powozu i lekkie brzękanie szorów. Wszystko to było tak otoczone kłębami kurzawy, że z dala wyglądało jak wielki, szary punkt.
Lucjan z wytężeniem w punkt ten się wpatrzył; twarz jego nabiegła nagle gwałtownym rumieńcem i w mgnieniu oka pokryła się znowu straszną bladością.
Ale nikt na niego nie patrzył.
Walerka,
Dembowski i na ulicy znajdujący się ludzie zwrócili ciekawie oczy ku nadjeżdżającemu powozowi.
W małym odkrytym koczyku siedziała
Klotylda, w białej sukni i białym kapelusiku. Wiatr unosił końce jej błękitnej przepaski poza drzwiczki powozu i igrał z nimi w powietrzu. Obok niej, z rozpromienioną twarzą, siedział
Cyprian Karłowski.
– Śliczna para – mówiło na ulicy kilka głosów.
– Bogaci! szczęśliwi! – odpowiadali inni.
A powóz toczył się szybko ulicą i dojeżdżał do domu
Grodzickiej.
Nagle
Cyprian zerwał się z siedzenia, gwałtownie pochwycił ramię furmana i krzyknął:
– Stój!…
Klotylda zwróciła spojrzenie ku gankowi
Grodzickiej, na który patrzył
Cyprian, i z piersi jej wydobył się głuchy jęk.
Dziwny widok uderzył ich oczy.
We drzwiach domu stał
Dembowski, obu rękoma
obejmując opartego na nim
Lucjana Oczy młodego człowieka były zamknięte, usta sine, trupia bladość twarz mu zalała..
– Co to jest? co to się stało? – zawołał
Cyprian, w mgnieniu oka wyskakując z powozu.
– Zemdlał czy co? mosanie tego – niespokojnie mówił
Dembowski, podtrzymując opartą na jego piersi głowę
Lucjana. – Tylko co rozmawiał ze mną.
– Ależ on jak bez życia! – zawołał
Cyprian, dotykając ręki
przyjaciela. – To nie jest zemdlenie, to cóś gorszego! Czy nie ma w
N. drugiego doktora?
–
Księdza proboszcza! księdza proboszcza! – zawołało kilka osób, które na widok zatrzymującego się powozu w jednej chwili pod gankiem zbiegły się dość tłumnie.
–
Walerko, biegnij po
księdza proboszcza! – rzekła do
córki Grodzicka – a potem zajdziesz do pani Dolewskiej i powiesz jej, żeby tu przyszła, bo syn jej zachorował.
– Jakże to było? jak się to stało? – pytał
Cyprian, pomagając
Dembowskiemu złożyć bezwładne ciało
Lucjana na jednej z ławek stojących na ganku. – Każ pani przynieść wody – rzekł do
Grodzickiej – trzeba probować
trzeźwić go, nim proboszcz przyjdzie. Ale na miłość Boga,
panie Dembowski, jakże to było?
– Ot, jak było. Rozmawialiśmy z sobą najpiękniej tu na ganku; prawda, że był mizerny, ale zdawało się, że nic tak strasznego. Raptem, jak państwo podjeżdżali pod ganek, kiedy ja spojrzę na niego, a on wpatrzył się w państwa tak dziwnymi oczyma
, jakich ja, mosanie tego, w życiu moim nie widziałem; schwycił się za serce, jęknął i upadłby na ziemię, gdybym ja nie stał za nim i nie podtrzymał go, mosanie tego!
– A czy
ksiądz proboszcz zna się cokolwiek na medycynie? – zapytał
Cyprian.
– Oho! Podobnoć sam uczył się kiedyś na doktora, a póki
pana Lucjana w N. nie było, leczył często a dobrze.
Lucjan leżał na ławce, martwy i piękny w nieruchomości swojej. Długie rzęsy jego zamkniętych oczu rzucały cień na bladą twarz; usta bez krwi nie zamknęły się całkiem po ostatnim jęku; czoło przysłaniały rozrzucone czarne włosy. Jedna ręka jego leżała na piersi, druga zwisła ku ziemi.
Obok niego stali:
Grodzicka ze szklanką wody w ręku,
Cyprian z serdeczną troską na twarzy i
Dembowski, tarmoszący niespokojnie swoje siwe wąsy.
Za jeden ze słupów gankowych na pół ukryła się
Klotylda i jak skamieniała stanęła z załamanymi i konwulsyjnie zaciśniętymi rękoma
.
Wkoło ganku coraz więcej zbierało się ludzi; pożałowania, westchnienia, pytania rozlegały się coraz gwarniejsze.
Po chwili od strony plebanii ujrzano idącego śpiesznie
księdza proboszcza. Tłum się rozstąpił i ksiądz, ze wzruszoną twarzą, stanął nad
Lucjanem.
Głuche milczenie ogarnęło obecnych. Oczy wszystkich utkwiły w twarzy
księdza, we wszystkich piersiach zatrzymał się oddech.
Proboszcz ujął rękę
Lucjana, położył dłoń na jego sercu i skroniach, pochylił ucho ku piersi i wpatrzył się w twarz nieruchomo. A im więcej patrzył, tym większy smutek pokrywał mu czoło i mglił się w łagodnych oczach.
Nareszcie z rodzajem uszanowania złożył na piersi obie ręce
Lucjana, pochylił głowę i długo milczał, a dwa strumienie łez cicho spłynęły mu po twarzy. Otarł je, a podnosząc głowę i zwracając się do obecnych, rzekł wyraźnie, choć stłumionym głosem:
– Nie żyje!…
Z piersi wszystkich obecnych wydarło się jedno głuche westchnienie, ale zapanował nad nim straszny, przeraźliwy, rozdzierający krzyk.
Pani Dolewska, z siwymi włosami rozwianymi od wiatru i biegu, z rozpłomienioną twarzą, z obłąkanym wzrokiem, wbiegła z tym krzykiem na ganek i rzuciła się na
martwe ciało syna.
– Kto powiedział, że mój syn nie żyje? – wołała, obejmując go drżącymi ramionami i tuląc jego bezwładną głowę do piersi. – Kto powiedział, że
mój syn nie żyje, ten skłamał! skłamał! On nie może umrzeć, bo Bóg jest dobry, bo jeśli on umrze, to chyba nie ma Boga na niebie…
–
Kobieto! – zaczął mówić proboszcz łagodnie, biorąc ją za rękę
.
Ale wyrwała ją gwałtownie i, zwracając się do
księdza, krzyknęła:
– Ty powiedziałeś, że
mój Lucyś umarł, a więc mi go oddaj teraz! Ale ty skłamałeś! Czy słyszysz? skłamałeś! To prawda, że on leży jak trup, bez życia, ale nie umarł, nie! Ten, kto to powiedział, zapomniał, żem ja nie po to kołysała go i hodowała, żeby teraz umarł. Kłamstwo! kłamstwo! Ot, zaraz zobaczycie!
I rzuciła się znowu na
ciało syna i zaczęła twarz jego okrywać konwulsyjnymi pocałunkami. Potem uklękła przy nim i cicho, łagodnie mówić zaczęła:
–
Lucysiu! dziecko ty moje najdroższe! Odezwij się do mnie, moje ty szczęście! Spójrz na mnie, jam przecie matka twoja!…
Lucysiu! Lucysiu! Ludzie mówią, żeś ty umarł. Dziecko moje jedyne, spójrz na mnie, pokaż im, że kłamią, że ty żyjesz i żyć będziesz, dumo i radości ty moja!
Lucysiu!… Lucysiu!… Lucysiu!…
Nagle umilkła, szklanym wzrokiem wpatrzyła się w
twarz syna, zerwała się z kolan i krzyknęła przeraźliwie:
– Tak, to prawda, on nie żyje!…
W tej samej chwili wpiła się palcami w ramię stojącego obok niej
księdza, oczy jej otworzyły się szeroko, krwią nabiegły i poczęły szybko krążyć pod powiekami; zaciśnięte usta otwierały się stopniowo, aż wydarł się z nich długi, głośny i ostry śmiech obłąkania.
Ksiądz Stanisław wpatrzył się w nią i po chwili zawołał z najwyższym przerażeniem:
– Wielki Boże!
ta kobieta dostała pomieszania zmysłów!
Odpowiedzią na te słowa jego był głuchy jęk kobiecy. Wszystkie oczy zwróciły się na
Klotyldę, która stała oparta o słup, strasznie blada i drżąca konwulsyjnie.
Ksiądz Stanisław patrzył na nią przez chwilę w milczeniu; potem wyciągnął rękę i wskazując jej
martwe ciało Lucjana, wyrzekł z uniesieniem i goryczą:
– Igrałaś jak z cackami z sercami ludzkimi, aż jedno z nich pękło i krwią obryzgało białą sukienkę twoję!…
Klotylda zachwiała się i upadła zemdlona na ręce
Cypriana, który przez tłumy przecisnął się do niej.
– A! to ty! – krzyknęła, spostrzegając ją,
matka Lucjana. –
To ty, czarownico, coś mi syna urzekła!…
I wydarła się z rąk wstrzymującego ją
księdza i, biegnąc za
Klotyldą, którą
narzeczony do powozu unosił, krzyczała:
– Ty zabiłaś mego syna, żmijo o złotych słowach! Tyś go oczarowała, a potem mu serce wydarła! Bodajeś nigdy matką nie była! Bodajeś nigdy płakać nie przestała! Bądź przeklęta! przeklęta! przeklęta!…
Cyprian położył zemdloną w powozie i, sam wskoczywszy, krzyknął na furmana:
– Jedź!…