III. Wincunia
Dziedziniec w
Niemence był, jak w
Topolinie, okrągło wykrojony, niewielki, otoczony równym ostrokołem. Z tyłu osłaniało go obszerne półkole gęstego gaju, z przodu otwierała się perspektywa na łąkę, upstrzoną żółtym kwieciem. Gładka murawa zaściełała podwórze, a śród niej krzyżowało się kilka wąskich, biało udeptanych ścieżek, prowadzących od domu do gospodarskich budowli. Ganek, na dwóch słupach wsparty, ocieniony był dzikim winogradem, który już rozzieleniać się poczynał, a niedaleko jednej z bocznych ścian domu, naprzeciw bramy dziedzińca, stała gruba rozłożysta lipa, otoczona dość wysoką kamienną ławką. Nad stodołą wznosiło się gniazdo bocianie, a niedaleko stamtąd była studnia z wysokim żurawiem.
Słońce zachodziło; wielka jego tarcza, staczając się za fioletowe chmury, różową łuną rozświecała
dworek Niemenki. Okna domu były pootwierane, znad dachu wyglądały owocowe drzewa ogrodu, pokryte białym kwieciem, na dziedzińcu panował gwar. Dziwaczny był to gwar, bo złożony z głosów różnego ptastwa, śród których jednak panowało gruchanie gołębi, a nad gruchaniem
tym jeszcze i nad całym gwarem unosił się srebrny głos kobiecy, nucący wesoło jakąś prostą wiejską piosenkę.
Na kamiennej ławce pod lipą stała
młodziuchna, siedmnastoletnia dziewczyna. Ubrana była w różową perkalową sukienkę i przepasana białym fartuszkiem. Dwa grube warkocze bardzo światłych włosów otaczały jej głowę, a w nich jaśniało kilka śnieżnych nad czołem wplecionych narcyzów. Czoło to, białe i gładkie, godne było tej kwiecistej aureoli; pod nim wilgotnym blaskiem płonęły szafirowe oczy, wielkie, ściągłe, do połowy przysłonięte powieką i ocienione długą ciemną rzęsą. Twarz
dziewczyny delikatna była i biała, usta wiśniowe, wilgotne i ukazujące w uśmiechu piękne zęby.
W ogóle
dziewczę to, drobnej i kształtnej postaci, więcej było ładne niż piękne; najładniejszym czynił je wyraz pogody i dziecięcej naiwności w twarzy, a wielka żywość w ruchach i postawie, z której co chwila
tryskały objawy nieświadomej jeszcze siebie, ale ognistej natury.
Stała na ławce kamiennej, a gałęzie lipy zielone tylko co rozpuszczonym liściem zewsząd ją obejmowały, spadały jej na głowę i ramiona, dotykały różowej sukienki, muskały białą szyję.
W jednej ręce
trzymała końce białego fartuszka, drugą rozsypywała do stóp swych przeróżne ziarna: pszenicy, jęczmienia
, grochu, które wszystkie złociły się od promieni słonecznych i potokami spadały na trawę. Na trawie tej dopiero były gonitwy, zamieszanie
, wrzawa i walki. Czubate kury, zielonogłowe kaczory, drobniutkie kaczątka i wspaniałe koguty, a między tym wszystkim największa liczba gołębi białych, szarych, ceglastych i srebrnopiórych zbiegała się za ziarnem, odbierając je sobie wzajem, wydając krzyki, podlatując w górę i znowu opadając na ziemię.
Dziewczyna drobną ręką coraz więcej sypała ziarna tej krzykliwej i różnobarwnej rzeszy, i sama jak ptaszyna otwierała usta, śpiewając ochoczo wesołą piosenkę.
Dwa śnieżne gołębie, nasycone już snadź
pożywieniem, wzleciały znad murawy, uniosły się w górę i jeden z nich usiadł na ramieniu
dziewczyny, drugi począł krążyć nad jej głową. W tej samej chwili nagle urwała ona piosenkę, spłoniła się szkarłatnym rumieńcem i wypuściła z ręki fartuszek, tak iż wszystkie ziarna wysypały się w trawę.
Naprzeciw siebie, w bramie dziedzińca, ujrzała stojących i przypatrujących się jej dwóch mężczyzn, z których jeden był jej nieznajomy.
Kilka sekund stała na swym kamiennym piedestale, zmieszana, spłoniona, z rękoma opuszczonymi na suknią
. Po chwili jednak skinęła głową z determinacją, zeskoczyła z ławki i podbiegła na spotkanie przybywających. Zestraszone jej nagłym skokiem, ptastwo rozsypało się po murawie w różne strony, tylko kilka gołębi frunęło za nią i krążyło wciąż nad jej głową.
– Dobry wieczór panu – rzekła
młoda dziewczyna do
Bolesława Topolskiego i podała mu rękę.
Bolesław uścisnął drobne paluszki i rzekł:
– Wiodę do państwa miłego gościa, który niedawno przybył w nasze strony, a dziś wypadkiem wstąpił i w moje progi.
Panno Wincento, oto jest pan
Andrzej Orlicki.
Na dźwięk tego nazwiska lekki wykrzyk wydarł się z ust
Wincuni, zarumieniła się znowu i, jakby nagłym onieśmieleniem zdjęta, spuściła oczy i zaczęła kręcić w palcach róg swego fartuszka.
– Wszak nie wezmą mi panie za złe tego niespodziewanego najścia na dom ich – uprzejmie rzekł
pan Andrzej, z upodobaniem patrząc na uroczą w zmieszaniu
swym
dziewczynę.
– Za złe! o nie! my znamy pana od dawna! – wymówiła, ośmielając się i z wolna podnosząc na
gościa swe szafirowe, połyskliwe oczy. –
Panie Bolesławie – dodała szybko – wszak to
pan Orlicki zapewne jest autorem tej prześlicznej książki o ptakach i kwiatach, którą czytaliśmy razem zeszłej zimy.
– Tak – odpowiedział
Bolesław – szczęśliwy traf daje nam dziś poznać człowieka, którego szlachetne myśli uwielbialiśmy już od dawna.
– O, mój Boże! – mówiła
Wincunia – ja prawdziwie przelękłam się, usłyszawszy nazwisko pana. Pierwszy raz w życiu widzę kogoś, kto książki pisze, a jeszcze tak piękne i uczone. Jakże pan przecudnie opisałeś słowika! – mówiła, coraz ożywiając się i ośmielając, a delikatne jej policzki lekko zaróżowiały – albo jakże pięknie powtórzyłeś pan tę powieść wschodnią o słowiku, który śpiewał dla białej róży póty, aż umarł ze zmęczenia. Jakie to poetyczne!
– Powieść ta o słowiku i róży – odpowiedział
pan Andrzej – jakkolwiek wschodnią wyobraźnią wyśniona, nie więcej jest poetyczną, jak pani byłaś przed chwilą, stojąc na kamiennej ławce z jednym gołębiem na ramieniu, drugim nad głową.
Wincunia znowu zarumieniła się i odrzekła:
– Te ptaszęta różne to moje królestwo! gołębie to są moi paziowie, którzy lecą za mną, gdzie się tylko obrócę. O! ja
bardzo lubię ptaki i kwiaty; z ptaków najlepiej gołębie i słowiki, a z kwiatów te, co są różowe lub białe. Mam jednego gołąbka, który umie nosić kwiaty w dziobku; w zeszłym roku włożyłam mu w dziobek gałązkę konwalii, a on ją zaniósł w
gaj i podobno aż do
Topolina. Nieprawdaż,
panie Bolesławie?
I zaśmiała się pusto, srebrzysto, przeciągle.
Bolesław nie odpowiedział; wzrokiem tonął w twarzy dziewczęcej, pełnej ruchomej gry naiwności i poezji, bladości i rumieńców, onieśmielenia i swobody.
– Pokażesz mi pani tego gołąbka, co tak miłe nosi poselstwa – rzekł z uśmiechem
pan Andrzej.
– O, dobrze, dobrze! – odparła
Wincunia – ależ, mój Boże! – zawołała żywo – ja tu stoję i rozmawiam z panami, a
ciocia nic nie wie o ich przybyciu. Pójdę oznajmię jej, że mamy gości; ona
w ogrodzie! – Poskoczyła żwawo i zgrabnie i zniknęła za zasłoną domu.
Dwaj mężczyźni
spojrzeli na siebie; w rozpromienionych oczach
Bolesława było pytanie.
–
Urocze dziecię – rzekł półgłosem
pan Andrzej.
– Tak,
dziecię jeszcze, ale w nim mój świat! – odpowiedział z cicha
Bolesław.
Wnętrze
domu, do którego wszedł po chwili
pan Andrzej z
przewodnikiem swoim, było zupełnie podobne do mieszkania w
Topolinie. Więcej w nim tylko było miękkości i kobiecego wdzięku. Niskie sofki, obite popielatym perkalem w amarantowe bukiety, stały pod ścianami, firanki z takiegoż perkalu zdobiły okna, a wszędzie, na stołach, komodach i pod oknami, mnóstwo było zieleni i kwiatów. W niewielkim przyległym pokoju, ostawionym trochą jesionowych sprzętów, stał staroświecki fortepianik o sześciu oktawach, a szklane drzwi
, otwarte na ogród, ukazywały zieloną ścianę drzew i kilka klombów pod gankiem.
Przez te drzwi ogrodowe weszła po krótkiej chwili pięćdziesięcioletnia przeszło
pani Niemeńska, w białym czepeczku i w okularach, a za nią, zdyszana i zarumieniona od biegu, ukazała się
Wincunia.
Nastąpiły prezentacje i oświadczenia
pani Niemeńskiej, że szczęśliwą jest, widząc u siebie tak czcigodnego i znanego powszechnie gościa, co wszystko połączone było ze staroświeckimi i nieco pretensjonalnymi ukłonami
gospodyni domu. Po czym usiedli wszyscy i rozmowa potoczyła się żywo, dzięki wielomówności
pani Niemeńskiej i światowej łatwości obejścia się pana Andrzeja
. Najmniejszy udział w niej brał
Bolesław. Stał się on małomównym, zamyślonym, tylko gdy wzrok jego spotykał się z oczyma
Wincuni, po twarzy mu przebiegały niby iskry i promienie.
–
Pan dobrodziej na całe lato zamieszkał w
Adampolu? – pytała
pani Niemeńska pana Andrzeja.
– Z wyjątkiem kilku wycieczek, które trwać będą po parę tygodni – odpowiedział
gość – ale gdy to mówił,
Wincunia ze szczególnym zajęciem spojrzała na niego, jakby uderzyła ją i zainteresowała wiadomość, że on przebywa w
Adampolu. Nikt na to uwagi nie zwrócił, a
pani Niemeńska pytała dalej:
–
Pan dobrodziej musisz dobrze znać
państwa Snopińskich?
– Jestem dalekim krewnym
Jerzego, a przy tym kolegą jego szkolnym.
– Jakże szczęśliwi są
państwo Snopińscy, że mają takiego krewnego jak
pan dobrodziej! – zawołała
pani Niemeńska. – Ależ bo to
prawdziwie godni ludzie! Nie bywamy wprawdzie u siebie i nie znamy się z bliska, ale mają tu w całej okolicy śliczną opinią
.
Pan Jerzy to gospodarz całą gębą, a i ona podobno doskonała gospodyni. Alboż
syn ich, ten
pan Aleksander! Widujemy go często w kościele; jakiż to
śliczny i grzeczny kawaler! Przeszłej niedzieli
Nielogiczna chronologia fabularna, ponieważ z innych informacji wynika, że epizod ten wydarzył się wcześniej; Wincunia co najmniej od „kilku tygodni” (zob. s. ) jest zaabsorbowana Aleksandrem. Wincuni pod kościołem upadła z rąk książka do nabożeństwa, a on, choć nieznajomy, poskoczył, podjął, ukłonił się i oddał.
Śliczny kawaler,
panie dobrodzieju,
grzeczny kawaler!
Pan Andrzej ani słowa nie odpowiedział na te pochwały
młodego Aleksandra, ale
Wincunia przy wzmiance
ciotki o podjęciu książki spuściła oczy i zarumieniła się, przy czym chmurka zamyślenia przemknęła po jej pogodnym czole.
– Już to można powiedzieć – ciągnęła dalej
mowna gospodyni – że w całej okolicy nie ma dla panienek lepszej partii jak
pan Aleksander Snopiński. Powiadają, że ojciec jego to
kapitalista co się nazywa, a on jest jedynakiem. Przy tym jakie miłe ułożenie i jaki śliczny z niego mężczyzna! aż miło patrzeć!
Słowa te wprawiały
Wincunią w coraz silniejsze wzruszenie, objawiające się szybko następującymi po sobie rumieńcami, spuszczeniem oczu
i krążeniem w palcach rogu fartuszka. Nagle zerwała się z krzesła i rzekła do
ciotki:
– Każę podać herbatę w ogrodzie; czy dobrze,
ciociu?
– Dobrze,
moja koteczko – odpowiedziała
pani Niemeńska, a
Wincunia żywo poskoczyła i wybiegła przez drzwi ogrodowe.
Bolesław prowadził za nią wzrokiem, a gdy zniknęła, jakby nieobecnością jej przywrócony do świata otaczającego, ozwał się, ciągnąc dalej rozpoczętą rozmowę:
– Dziwi mię tylko trochę, że
pan Aleksander Snopiński niczym się nie zajmuje. Od dwóch lat, jak osiadł w tych stronach, zawsze można go widzieć chodzącego z fuzją po polach albo jeżdżącego po sąsiedztwach.
– I cóż to wszystko szkodzi? – żywo zawołała
pani Niemeńska.
– Po co też
pan Snopiński ma pracować jak parobek, kiedy
ojciec jego bogaty i zostawi mu przyzwoity fundusz. Nawet by szkoda było
, żeby taki
młody i śliczny kawaler zagrzebał się w gospodarstwie i wyrzekł się świata.
– Należy tylko obawiać się – rzekł
Bolesław – aby bezczynność nie zepsuła charakteru tak
młodego człowieka i nie wprowadziła go w jakie nieszczęśliwe nałogi.
– O, co tego to pewno nie będzie! – z zapałem ujęła się
gospodyni domu – w jakież nałogi mógłby wpaść z takim pięknym ułożeniem i taką delikatnością? Zresztą, to kompletnie światowy kawaler, bywa
po
wielkich domach. Powiadają, że
pani KarliczowaRóżnica ta występuje w ponad 150 miejscach i niemal konsekwentnie w całym tekście (oprócz czterech przypadków w części drugiej, gdzie w pierwodruku i w podstawie jest forma pani Karliczowa), dlatego nie została dalej odnotowana – z wyjątkiem tych przypadków, gdzie nakłada się na nią dodatkowo druga różnica: pani Karliczowa || p. Karlicz.
bardzo go lubi i zaprasza do siebie, a przecież to po
hrabinie X. najbogatsza obywatelka w całej okolicy i dom na wielką skalę prowadzi.
–
Pani Karliczowa! – powtórzył
Bolesław przeciągle i z pewną ironią w głosie.
W tej chwili
Wincunia wbiegła z ogrodu i zaprosiła na herbatę.
Ogród w
Niemence był niewielki, kwadratowy, z trzech stron otoczony wąską, cienistą aleją z lip, a z czwartej zamknięty domem. Pośrodku było kilka kwadratów z owocowymi drzewami, między nimi krzyżowały się gracowane ścieżki
, osadzone krzakami agrestu, porzeczek i malin, a w rogu ogrodu półkole ze starych lip tworzyło dość obszerną i ocienioną altanę. Spomiędzy drzew alei wyglądał płot z ostrokołów, otaczający ogród.
W altanie był stół kamienny, otoczony drewnianymi ławkami, a na nim oczekiwał gości niemenkowskich wiejski podwieczorek, ozdobiony wielkim pachnącym bukietem, postawionym przez
Wincunią pośrodku stołu, między półmiskiem pieczonych kurcząt a nalewką pełną wybornej śmietanki.
Zasiedli wszyscy około kipiącego samowaru;
Wincunia nalewała i podawała herbatę. Była ona żywa jak iskra, oswoiła się łatwo z nieznajomym sobie człowiekiem i szczebiotała ciągle, to przekomarzając się dziecinnie z
Bolesławem, to opowiadając
gościowi o swoich kwiatach, gołębiach, a nawet i książkach, które w zimowe i jesienne wieczory czytała razem z
narzeczonym.
Podwieczorek był spożyty, godzina cała upłynęła szybko i nieznacznie dla całego towarzystwa, które snadź
wzajemnie z siebie zadowolone było; słońce już zaszło i zmrok zapadał powoli.
– Ach, mój Boże! zapomniałam – zawołała nagle
Wincunia, uderzając się ręką po czole.
– O czym pani zapomniała? – spytał
Bolesław.
– Zapomniałam polać moje kwiaty!
– Więc pójdźmy, polejmy je teraz, ja pani pomogę.
– A, dobrze! – zawołało
dziewczę, klaskając w dłonie – pójdźmy!
Zerwała się z ławeczki i pobiegła, a za nią pośpieszył
Bolesław.
Pani Niemeńska gawędziła z gościem.
– Bo to, widzi
pan dobrodziej – ciągnęła rozpoczętą rozmowę – ojciec Wincuni był moim rodzonym bratem i trzecia część
Niemenki do mnie należy. Nieboszczyk mąż mój, świeć Panie nad jego duszą, był urzędnikiem w
G., ale jak umarł, a ja zostałam się wdową, bezdzietną i samą jedną na świecie, przyjechałam do brata i hodowałam mu dziecko, które już dawno matkę straciło. Za nieboszczyka brata działo się nam nieźle, bo dobry był z niego gospodarz, ale jak umarł, wszystko zaczęło rujnować się i dawno już nie miałybyśmy
Niemenki, gdyby nie
pan Topolski. Niech jemu Pan Bóg i Najświętsza Panna
wynagrodzą!…
– Więc
pan Topolski przybył paniom z pomocą, gdy byłyście w kłopotach? – z żywą ciekawością spytał
pan Andrzej, widocznie rad, że dowie się o jednym jeszcze pięknym rysie charakteru
Bolesława.
– A jakże! – zawołała
pani Niemeńska. – Oto,
panie dobrodzieju, po śmierci nieboszczyka brata
dworek zaczął się walić, bo był stary, bydło na zarazę wypadło, ziemia nie rodziła, bo nie było komu dopilnować jej uprawy. Już nędza stała u nas tuż-tuż pod progiem. Jak tylko on wszystko wziął w swoje ręce, cała gospodarka poszła jak z płatka. Pracował, panie dobrodzieju, przez trzy lata, aż żal było patrzeć, bo i na swoim, i na naszym, a nie pozwalał nawet nigdy podziękować sobie. Zbudował nam
nowy dworek, taki samiuteńki jak u siebie, inwentarz zaprowadził, łąki potrzebił, długi, które jeszcze nieboszczyk był zaciągnął, to na to, to na owo, pospłacał dochodami
Niemenki, które co rok powiększały się jak cudem jakim, a teraz
doprowadził folwark do takiej wartości, jakiej nigdy nawet za nieboszczyka nie miał.
– Czy
pan Bolesław miał jakie obowiązki dla familii państwa, że tak się dla pań poświęcał? – spytał
pan Andrzej, w którego oczach błyszczała najczystsza radość.
– Żadnych,
panie dobrodzieju, najmniejszych! – odpowiedziała
pani Niemeńska. – Ot, po prostu, przychodził do nas dość często, jak to zwyczajnie w bliskim sąsiedztwie bywa, i widział moje kłopoty i to, że sobie rady z gospodarstwem dać nie mogę. Widział, jak mnie okradali, oszukiwali, jak, słowem, ginęłyśmy
bez męskiej opieki. Z początku tylko radził, czasem i gderał, kiedy widział, że zwyczajnie,
panie dobrodzieju, jak baba, nie tak urządzam się jak potrzeba; ale uważając, że wszystko dlatego źle szło i coraz gorzej, powiedział raz do mnie: „Daj pani już pokój gospodarce, ja wszystkim sam się zajmę i fundusz uratuję!”. Tak i zrobił; zawziął się i postawił nas na nogi. Niech jemu za to Aniołowie Stróżowie będą ku pomocy!
– Obywatelska dusza! – szepnął do siebie
pan Andrzej, a
pani Niemeńska, raz już rozgadawszy się, ciągnęła dalej:
– A czy
pan dobrodziej myśli, że na tym koniec?
Gdzie tam! Jak nieboszczyk mój brat umarł,
Wincunia miała lat dziesięć i niczego jeszcze nie uczyła się, zwyczajnie, jak szlacheckie dziecko. Ojciec zawsze mawiał: „Dla dziewczyny nauk nie potrzeba, będzie jeszcze dość czasu do nauczenia jej
czytać!”.
Potem, kiedy ja sama zaczęłam turbować się koło gospodarki, to ani czasu, ani myśli nie miałam uczyć jej
czegokolwiek, zresztą, po prawdzie mówiąc, niczego bym i nie mogła nauczyć, bo zwyczajnie, jak prosta szlachcianka,
panie dobrodzieju, i sama nie mam książkowego rozumu, a co i umiałam kiedy, to dawno już z głowy wyleciało.
Wincunia miała lat dwanaście, a jeszcze nie umiała ani a, ani b. Żal było patrzeć na dziewczynę, że tak
hoduje się, na las patrząc, ale cóż ja na to mogłam poradzić? O guwernantce ani myśleć nie można było, kiedy bieda stała za drzwiami i wkrótce kawałka chleba i dachu nad głową zabraknąć mogło.
Owóż
tedy
pan Bolesław, jak zaczął u nas gospodarować, tak zaczął i
Wincunią uczyć
. Bywało, mówi: „
Panna Wincenta, jak dorośnie, będzie miała niezły fundusz, niechże ma i oświatę i wie, jakie to kobieta ma zadanie w życiu i obowiązki względem społeczeństwa, między którym kawał ziemi posiada!”.
Uczył ją czytać, pisać, rachować i jeszcze jakichś tam geografii
i historii, i nie wiem już czego więcej.
Bywało, ja siedzę, robiąc pończochę, i tylko słucham, jak on jej prawi o jakichś królach, wielkich ludziach, narodach i miastach dalekich, a
dziewczyna słucha i połyka naukę, bo sprytne to było dziecko i żywe, gdyby iskra – taką zresztą jest ona i teraz.
Potem zaczął jej przynosić książki różne, czytywali razem, a jak odchodził, to prosił ją, żeby sama czytała, jak jej czasu od domowych robót zostanie.
I tym sposobem,
panie dobrodzieju, wyedukował
dziewczynę, że aż miło. Nie powstydzi się ona teraz przed ludźmi, ma o czym powiedzieć, a o niczym nie
słucha jak o żelaznym wilku. Prawda, że po francusku nie umie, ale to i niepotrzebne. Za to gra na fortepianie, bo
pan Bolesław powiedział, że „kobieta i muzyka to dwie siostry rodzone i powinny z sobą w parze chodzić”, i uprosił metra muzyki z miasteczka, aby jej lekcje dawał. Przez trzy lata przyjeżdżał on regularnie po trzy razy
na tydzień, a ja mu za to płaciłam. Ale też nie żal tego, bo
dziewczyna skorzystała i gra, aż miło posłuchać, niewielkie
sztuki wprawdzie, bo też to i niepotrzebne, ale kiedy zagra krakowiaka albo mazura, to aż serce skacze, a jak dumkę ukraińską, to aż się chce zapłakać.
Tak to, tak, panie dobrodzieju, postępował z nami
pan Bolesław, a to bez żadnych obowiązków, bez żadnego interesu, tylko tak ze szlachetności swojej i poczciwości serca. Niech mu Bóg za to błogosławi!
Długo jeszcze
pani Niemeńska mówiła w ten sposób, opowiadając coraz cóś nowego o
Bolesławie i jego zacnych czynach, a
pan Andrzej oparł skroń na ręku, słuchał uważnie, a usta jego poruszały się niekiedy i szeptały z cicha:
– Takich nam trzeba! takich nam trzeba!
Gdy tak
gospodyni domu rozmawiała ze
swym gościem przed gankiem, między klombami zupełnie innego rodzaju przedstawiał się obrazek. Pod rozłożystym krzakiem bzu stała głęboka beczka pełna wody; obok niej stał
Bolesław i od czasu do czasu napełniał wodą blaszaną polewaczkę, którą mu podawała
Wincunia.
Dzieweczka podniosła swoję
różową sukienkę, aby ją ochronić od rosy wieczornej, i polewała nowo posadzone na klombach kwiaty.
Srebrny, kroplisty strumień tryskał z polewaczki, drobna postać
Wincuni, owiana mgłą tej ruchomej fontanny, migotała po ścieżkach, a szmerowi wody towarzyszył dźwięk piosenki, którą nuciła z cicha i przerywając sobie, to wykrzyknikiem radości na widok świeżo rozkwitłej roślinki, to wyciągnięciem do
Bolesława ręki z polewaczką, z prośbą o wodę.
Bolesław zanurzał w beczce naczynie i podawał je narzeczonej. Raz, gdy to czynił, rzekła:
– Gdy patrzę, jak pan czerpiesz wodę dla mnie, wydaje mi się,
jakobyś był biblijnym Jakubem, a ja Rachelą,Aluzja do biblijnej historii skojarzenia małżeństwa Jakuba i Racheli; syn Izaaka, wysłany do Mezopotamii w celu poślubienia krewnej z rodziny matki, spotyka Rachelę w polu przy studni, pośród pasących się trzód owiec, i pomaga jej napoić stado (Rdz 29,1–11). tylko
że to nie studnia, ale beczka.
– I pani owieczek nie pasiesz – dodał z uśmiechem
Bolesław.
Rozśmiała się głośno, przeciągle.
– Dzięki panu nie pasę ich! – zawołała ze śmiechem i poskoczyła między klomby.
Bolesław stał wsparty o krzak bzowy i ścigał wzrokiem postać
dziewczyny; zdawałoby się, że niepodobna mu było oczu od niej oderwać.
Ona nuciła, a on milczał; w końcu westchnął całą piersią jak człowiek, którego tak napełnia uczucie jakieś, że mu aż tchu braknie
, i wymówił cichym, ledwie dosłyszalnym głosem:
– Moja!
W tym jedynym wyrazie złączyły się odgłos męskiej radości, dumy i miłości głębokiej, bez granic. W tej samej chwili
Wincunia, zmęczona snadź
, wypuściła z rąk polewaczkę, stanęła na środku ścieżki, opuściła ręce na suknią i zawołała:
– Czemuż pan nic nie robisz,
panie Bolesławie?
Ja pracuję, pracuję, a pan sobie tylko stoisz i patrzysz. Jeszcze dwa klomby trzeba polać. Weź pan tę drugą polewaczkę, co tam stoi pod krzakiem, i pomóż
mi choć trochę!
Bolesław stał jeszcze chwilę nieporuszony, ale nagle, zamiast wziąć
wskazaną sobie polewaczkę, zbliżył się szybko do
Wincuni, wziął jej obie ręce i okrył je pocałunkami.
–
Wincuniu!
moja ty droga! moja ukochana! – mówił bardzo cicho, patrząc jej w oczy.
Wincunia spuściła głowę i nic mu nie odpowiadała, a on, trzymając ręce jej w coraz silniejszym uścisku, mówił jej oderwane, niedosłyszanie ciche wyrazy miłości.
Zmrok coraz gęstszy zapadał
, parę wielkich gwiazd ukazało się na ciemnym sklepieniu i zza lipowej alei wschodził jaskrawy księżyc w pełni.
–
Panie Bolesławie! – wyszeptała w końcu
Wincunia – jaki pan jesteś dobry dla mnie! jam tego niewarta!
I pochyliła głowę nisko, bardzo nisko, a po twarzy jej przemknął smutek, będący w dziwnej sprzeczności ze zwykłym jej weselem.
–
Najdroższa moja! – odpowiedział cicho
Bolesław – ty jesteś moją gwiazdką jasną, moim gołąbkiem, słodkim moim kwiatkiem, radością moich oczu!
Ty będziesz szczęściem i pięknością całego mego życia! Wszak ty mię kochasz, jedyna?
Wincuniu, powiedz, kochasz mię?
Milczała i wzrok schyliła ku ziemi.
–
Wincuniu, powiedz, że mię kochasz – gwałtowniej, namiętniej jeszcze mówił
Bolesław – ja wiem, że tak jest, o wiem! bo
inaczej jakżebym żył? ale chcę to z ust twoich usłyszeć. Czemu ty mi nigdy nie mówisz, że kochasz mię? Jestże to wstydliwość twoja dziewicza? Jestże to nieśmiałość? O, nie wstydź się, nie lękaj! ja już jestem twoim mężem wobec Boga i serca mego, a słyszą nas tylko kwiatki twoje, które nikomu, nikomu nie powtórzą tego, co powiesz, boć ty ich siostra rodzona!
Wincuniu, kochasz mię?
Tuż obok zaszeleściły liście bzowego krzaku i kropla wieczornej rosy z cichym szelestem spadła pomiędzy trawę.
Dziewczyna milczała. Oczy jej były w ziemię utkwione i usta zamknięte, nie otworzył ich nawet ani razu przyśpieszony
. oddech wzruszenia, choć ręce jej zamknięte były w gorących dłoniach
narzeczonego, a wzrok i słowa jego zdawały się ją osypywać żarem i iskrami.
W alei dały się słyszeć kroki nadchodzących, –
pani Niemeńska z
gościem swym zmierzali ku gankowi
Niezbyt logiczna sytuacja, skoro ich rozmowa (powyżej) odbywała się właśnie „przed gankiem”. Podobny lapsus poniżej, gdzie ta sama rozmowa zostaje z kolei ulokowana „w altanie”..
Bolesław nie słyszał; ale
Wincunia posłyszała to, wyrwała ręce swe z uścisku
narzeczonego i w kilku podskokach była już daleko od niego, pod gankiem.
– Praca pani czy już skończona? – spytał, zbliżając się do niej,
pan Andrzej.
– Niezupełnie – odparło
dziewczę – i dziś już skończoną nie będzie. A winien temu
pan Bolesław, bo pomagać mi wcale nie chciał i nic nie robił – dodała żartobliwie.
Pan Andrzej spojrzał na
Bolesława, który połączył się z towarzystwem, i rzekł z uśmiechem:
– Ja sądzę, że
pan Bolesław spełnia
W kontekście późniejszego „Patrzył” właściwsza byłaby forma „spełniał”. najmilsze dla siebie zajęcie.
– Jakież? – spytała
Wincunia.
– Patrzył na
panią.
Pan Andrzej czuł się zapewne w prawie powiedzieć to
, bo oprócz
Bolesława i
pani Niemeńska wtajemniczyła go w stosunek zachodzący między dwojgiem młodych ludzi. Mówiła mu ona o tym w altanie.
– Bo to, uważasz
pan dobrodziej,
pan Topolski uczył
moję Wincunią, aż się w niej rozkochał. Rok temu oświadczył się o jej rękę. Nie byłoż powodu odmawiać takiemu
dobroczyńcy, a porządnemu, rozsądnemu i wcale nie biednemu człowiekowi. Spytałam się
Wincuni, co ona o tym myśli. A ona, zwyczajnie, jak dziecko, zaśmiała się i odpowiedziała: „Dobrze!”. Ja ją znów pytam: „Ale czy ty jego kochasz?”, a ona mnie odpowiada: „Albo ja sama wiem, moja ciociu? zdaje się, że kocham.
Pan Bolesław taki dobry i tyle dla nas uczynił!”. I zaręczyli się. Tylko ona ciągle prosiła, żeby ślub na dwa lata odłożyć, a on poczciwy na wszystko zgadzał się, bo tak pokochał
dziewczynę, że zdaje się, gdyby ona tego chciała, poszedłby na koniec świata szukać dla niej ptaka mówiącego albo śpiewającego drzewa. Rok już minął od ich zaręczyn, jeszcze rok będą czekać, a potem,
panie dobrodzieju, wyprawim weselisko. Jak tylko
Wincunią oddam
mężowi, zaraz wyjadę w Kowieńskie do mojej siostrzenicy, bo to,
panie dobrodzieju, ja tę siostrzenicę kocham jak własną córkę…
I długo jeszcze
pani Niemeńska opowiadała
swemu gościowi o swojej siostrzenicy i wielu innych rzeczach, i dopiero gdy zmrok zupełny zapadł i chłód wieczorny dał się poczuć, wyszli z altany. W godzinę potem
pan Andrzej i towarzysz jego opuścili
Niemenkę. Po ich wyjściu
pani Niemeńska nie posiadała się z radości, że tak znakomitego jak
pan Andrzej gościa miała u siebie, a radość tę objawiała szybkim chodzeniem po pokoju i wychwalaniem
nowego znajomego.
Wincunia siedziała na sofie, splecione ręce złożyła na kolanach i trudno było poznać, czy słuchała słów ciotki, bo oczy jej, z nieokreślonym wyrazem zamyślenia, błądziły po pokoju. Była smutna.
– Co ty,
koteczko, nic nie gadasz i siedzisz jak zwarzona? – spytała
pani Niemeńska, zatrzymując się przed nią i przypatrując się jej przez okulary.
Wincunia jakby się ze snu ocknęła, spojrzała na
ciotkę zamglonym okiem i odrzekła:
– To nic,
cioteczko, zamyśliłam się tak sobie, sama nie wiem o czym. Dziś piątek,
ciociu – dodała po chwili – pojutrze pojedziemy do kościoła, nieprawdaż?
– Pojedziemy, pojedziemy,
koteczko! Ale co to ty od kilku tygodni tak często mi przypominasz kościoł?
Dawniej tego nie było. Może odmawiasz jaką nowennę?
Na te słowa ciotki silny rumieniec wytrysnął na twarz
Wincuni. Miała taką minkę, jakby się czegoś przelękła, a bardziej jeszcze zawstydziła.
– O,
moja ciociu! – zawołała
wzruszonym głosem – cóż to dziwnego, że ja lubię bywać w kościele?
– Ależ ja się temu wcale nie dziwię, i owszem, pochwalam ci to,
moja duszeczko, bo kto z Bogiem, Bóg z nim. Myślałam tylko, że zaczęłaś jaką nowennę i chcesz ją odmawiać w kościele.
– Nie,
ciociu, żadnej nowenny nie odmawiam – rzekła
Wincunia niezwyczajnie smutnym głosem i, powstawszy, podeszła do otwartego okna. Było to w sypialnym pokoju; na oknie leżała, po rannych snadź
jeszcze modlitwach, otwarta książka do nabożeństwa.
Wincunia długo na niej wzrok zatrzymała.
Pani Niemeńska chodziła wciąż po pokoju i powtarzała pochwalny monolog na cześć
pana Andrzeja.
– Śliczny
człowiek! miły człowiek itd.
–
Cioteczko – ozwała się
Wincunia, odrywając oczy od książki – jakiego też miłego krewnego ma
pan Andrzej Orlicki.
– Któż to taki,
koteczko?
– A pan
Aleksander Snopiński.
– Prawda, prawda, widać to już ich cała familia taka miła i godna.
– Pamięta cioteczka, jak
pan Aleksander grzecznie podał mi książkę do nabożeństwa, gdym ją pod kościołem z rąk wypuściła?
– A tak, tak,
bardzo grzeczny kawaler!
– On bardzo przystojny,
cioteczko, nieprawdaż? – rzekła znowu
Wincunia ciszej i po pewnym przestanku.
– Kto taki, moje życie?
Pan Orlicki?
– Nie,
cioteczko;
pan Orlicki tylko bardzo miły i rozumny, ale ja mówię o
panu Aleksandrze.
– Prawda, prawda,
moje dziecko,
bardzo przystojny i światowy kawaler!
Mówiąc ostatnie słowa,
pani Niemeńska wyszła z pokoju, wywołana przez kogoś z domowych,
Wincunia została samą.
Wsparła się na oknie i patrzyła na księżyc, który z wolna płynął po czystym sklepieniu i srebrzystym światłem zalewał dziedziniec. Twarz
dziewczyny, blada pod promieniami księżyca, wydawała się smutną, we wzniesionych jej oczach błysnęła nawet łza.
Poniosła rękę do czoła i cicho wymówiła:
– Czemu mi smutno?
Spuściła głowę, a łza popłynęła po twarzy.
– Czemu mi smutno? – powtórzyła jeszcze ciszej. – On mnie tak kocha, tak kocha! poczciwy, dobry!… A ja?…
Splotła ręce żałośnie i dodała:
– Myślę
o tamtym!…
Głowa jej chyliła się nisko, jak pod ciężarem wstydu, rumieniec wstępował na policzki.
Podniosła znowu twarz i spojrzała na księżyc.
– Nie znam go – wyrzekła cichutko – nie mówiłam z nim nigdy, a myślę o nim… To te promienie księżyca przynoszą przede mnie twarz jego… w dzień jestem wesoła… zdaje mi się, żem jeszcze dziecko… a wieczorem… płaczę!
Ostatni wyraz wymówiła ze łkaniem
, ukryła twarz w obu dłoniach i cicho szlochała.