VIII. Szych i złoto
Nazajutrz po bytności
Aleksandra w
Niemence Wincunia spotkała
narzeczonego z pogodną twarzą. Była jeszcze trochę blada, ale szczebiotała już i nuciła, jak zwykle karmiła swoje ptaki i, wyręczając
ciotkę, biegała z kluczykami po domu.
Bolesław uspokoił się zupełnie i wczorajsze jej usposobienie przypisał chwilowej słabości.
Aleksander zaś wszedł z rana do pokoju
rodziców i, znalazłszy ich siedzących we dwoje przy kawie, powiedział im, gdzie był wczoraj, i oświadczył wpół ze śmiechem, wpół serio, że szalenie pokochał się w
Wincuni Niemeńskiej.
– Oj,
ty bałamucie! – rzekł na to, kiwając głową,
pan Jerzy – dzieciuch jeszcze jesteś, a w wielu to już pannach kochałeś się!
– W żadnej naprawdę,
papo! – zawołał
Aleksander.
– A teraz to niby już będzie naprawdę – z niedowierzaniem rzekł
ojciec.
– Bardzo być może – powiedział
Aleksander – nie darowałbym sobie nigdy, gdybym przynajmniej
tego gbura Topolskiego od niej nie odsadził.
–
Topolski jest poczciwy i rozsądny człowiek, niesłusznie więc w ten sposób wyrażasz się o nim – zarzucił
pan Jerzy.
–
Może sobie być najpoczciwszy! – zawołał Aleksander – ale
Wincunia pasuje do niego jak kwiatek do kożucha. Jemu tylko za pługiem chodzić, takie to grube i zaściankowe! Oprócz swego
Topolina nic na świecie nie widział, nigdzie nie był, a rozprawia o wszystkim z taką powagą jak rabin żydowski! Nie lubię go! Ona to
cacko dziewczyna! drobniutka, zgrabniutka, delikatna, oczki szafirowe, a włosy takie światłe, aż srebrzyste. I w głowie ma wcale nieźle jak na szlachciankę; nie wiem tylko, czy po francusku umie!
– A ty umiesz? – z drwiącą miną zapytał
ojciec.
Aleksander zarumienił się.
– To co, że nie umiem,
papo, ale będę umiał! już i teraz biorę lekcje francuskiego języka i wiele rozumiem.
– Lekcje? – zawołał
pan Jerzy – ciekawym, gdzie je bierzesz? czy nie u
Szlomy na sali?
– Wcale nie – odrzekł z urazą
młodzieniec – daje mi je
pani Karliczowa.
Pan Jerzy parsknął śmiechem.
– Oj, lekcje! – zawołał – wolałbym, żebyś ich nie brał!
– Bo
papo niesłusznie uprzedzony jest do
pani Karliczowej. Zdaje mi się, że stosunki z taką bogatą obywatelką i światową damą honor mi przynoszą.
– Większy by ci honor przyniosło, gdybyś czymkolwiek porządnie a pracowicie zajął się – odparł
pan Jerzy i, machnąwszy ręką, opuścił pokój.
–
Moja mamo – rzekł po wyjściu
ojca Aleksander – jaki też papo dziwny jest czasem. Chciałby, żebym siedział w domu jak zaklęty i pracował jak jaki parobek. To dobre dla takiego szaraczkowego szlachcica jak
Topolski, któremu trzydziestka już minęła i który świata nie widział, ale nie dla mnie.
– Nie ma co uważać na gderanie
ojca,
Olutku! zwyczajnie, stary a skłopotany, pogderze
trochę i przestanie – odpowiedziała
Snopińska, głaszcząc
syna po złocistych kędziorach. – Czy tobie naprawdę tak podobała się ta
panna Niemeńska?
– Naprawdę,
kochana mamciu, jeszcze mi żadna panna nigdy tak się nie podobała. I wie mama co? postanowiłem sobie koniecznie tego
Topolskiego od niej odsadzić. Wyswatam jej potem kogoś stosowniejszego dla niej – dodał z uśmiechem.
– Ja myślę, że to trudno będzie, oni już z sobą podobno od roku zaręczeni.
– Oho!
moja mamo! czego to zrobić nie można? trzeba tylko użyć strategii!
– Strategii? co to takiego,
moje dziecko? może to wiele kosztuje, to
ojciec znowu będzie gderał!
Aleksander zaśmiał się głośno i pocałował matkę w rękę z figlarną miną.
– Nie,
moja mamo – odpowiedział – na to nie trzeba pieniędzy, tylko sprytu, a ja go mam – dodał, przykładając palec do czoła.
– Oj, ty zuchu, zuchu! – pieszczotliwie rzekła
matka i pocałowała
jedynaka w białe czoło.
W tydzień po tej rozmowie
Aleksander, przyjechawszy do
X. na nabożeństwo, po zwykłym zobaczeniu się z kolegami na sali, zajął swe stanowisko przed bramą kościoła. Wszystkie panie z sąsiedztwa przybyły, bo dzień był pogodny, a niedziela uroczysta.
Aleksander stał ciągle i patrzył na plac, czekając jeszcze czyjegoś przybycia. Uderzono w dzwony, plac i cmentarz opróżnił się, a napełnił się kościoł
, msza doszła do połowy, a
młodzieniec przechadzał się ciągle przed furtką cmentarza, stawał niekiedy i z zamyśleniem grzebał laseczką w trawie. Nabożeństwo skończyło się.
Aleksander
odjechał zły i zamyślony:
Wincunia wcale nie przyjechała do kościoła. Wiedział przecie o tym, że nie była chorą, bo spotkał
Topolskiego, który po nabożeństwie wesoło rozmawiał z
proboszczem i sąsiadami. Byłożby tak, gdyby
jego narzeczona źle się miała? Nie, a więc czemuż nie przybyła?
Przy obiedzie nie miał zwykłego apetytu, wstawszy od stołu, kazał założyć do najtyczanki swoje cztery karosze, ubrał się najstaranniej, jak mógł, zamiast szafirowego wziął dla rozmaitości liliowy krawat, spiął go koralową szpilką, naciągnął na ręce świeżutkie rękawiczki i pojechał do
Niemenki.
Ale powrócił prędko, bo w parę godzin, i zły bardzo. Przed gankiem wyłajał furmana za to, że jeden z koni okrył się pianą od prędkiej jazdy, a potem zamknął się w swoim pokoju, nie widząc się wcale z
rodzicami, choć pora była wczesna.
Wincunia nie ukazała się wcale w bawialnym pokoju w czasie jego odwiedzin w
Niemence;
ciotka jej tylko wyszła naprzeciw
gościa, przyjęła go bardzo uprzejmie, a o
synowicy powiedziała, iż jest cierpiącą i od rana nie opuszcza swego pokoju.
Aleksander wiedział, że to nieprawda, bo zbliżając się do
Niemenki, widział poprzez płot i drzewa, jak
Wincunia szła aleją ogrodu z bukietem polnych kwiatów w ręku, a za nią leciało, jak zwykle, kilka gołębi. Widział także, jak na odgłos turkotu kół nagle stanęła, spojrzała
przez szparę w ostrokole i pomknęła ku domowi jak błyskawica, tak że tylko różowa sukienka mignęła parę razy między drzewami i zniknęła za ścianą domu.
Aleksander pomyślał wtedy, że
Wincunia, widząc albo przeczuwając, iż to on jedzie, pobiegła przygładzić włosy albo poprawić suknią
, i uśmiechnął się z zadowoleniem, muskając wąsika. Ale gdy nie wyszła wcale do bawialnego pokoju, aby go wspólnie z
ciotką przyjąć, przekonał się, że
ładna dziewczyna schowała się przed nim. Zły był wtedy, zawiedziony, rozdrażniony i dałby Bóg wie co, żeby ją choć na chwilkę ujrzeć. Zdawało mu się, że ją kocha szalenie, że za nią przepada, odkąd jej widzieć nie może
.
Wróciwszy do domu, chodził po swoim pokoju ze zmarszczonymi brwiami i rumieńcem rozdrażnienia na twarzy. Nagle uderzył się dłonią w czoło i zawołał:
– Mój Boże! jakiż ja jestem nierozsądny! Martwię się tym, czym cieszyć się powinienem! Schowała się przede mną? a więc to wyśmienite! Snadź
nie jestem jej obojętnym i albo musi mię bardzo nie lubić, albo lubić więcej, niżby chciała. Nie lubić nie ma powodu… no… i nie może (musnął wąsika), a więc znak niezawodny, że się jej podobałem, a ponieważ jest zaręczoną, walczy z sobą i chce o mnie zapomnieć. To jasne jak na dłoni!
Rozpogodził twarz i chodził po pokoju, uśmiechając się do siebie.
– Tak, tak – rzekł – dlatego to i do kościoła nie przyjechała, żeby mię nie zobaczyć! No, ale teraz na mnie kolej! cały miesiąc nie pojadę ani do kościoła, ani do
Niemenki. Jak bardzo zatęskni, wtedy nie schowa się już przede mną. Będzie to strategia, jak mówi
pani Karliczowa!
Śród takich rozmyślań chodził długo po pokoju, uśmiechał się i motał coś sobie na jasny wąsik.
Nazajutrz pojechał do
X. i dwa dni nie wrócił do domu; fama niosła, że w tym czasie zgrał się strasznie w bilard na sali. Ale za to potem trzy tygodnie ani krokiem z domu nie ruszył, nie chodził nawet polować na wrony, ale siedział w swoim pokoju i ciągle koło czegoś majstrował.
Ojciec nadziwić się nie mógł tej zmianie i coraz weselej poglądał na syna.
Pani Snopińska, wszedłszy raz do jego pokoju, zobaczyła na stole śliczny koszyczek do kwiatów, świeżutko upleciony z farbowanej łozy, a bardzo zręcznie i misternie zrobiony. Na tokarni stał również inny, ładnie utoczony, z orzechowego drzewa.
– Dla kogo to wszystko zrobiłeś,
Olesiu? – spytała
Snopińska.
– To sekret,
moja mamo – odpowiedział
Aleksander.
– Ależ koszyczek to prawdziwie bardzo ładny! jak ty
to wszystko umiesz zrobić,
Olutku!
– Ja,
moja mamo , wszystko umiem, kiedy chcę – odpowiedział
syn, kończąc oplatać koszyczek różową łozą – toteż
pan Andrzej mówił mi parę razy, że dobrze by było, gdybym został rzemieślnikiem.
Rozśmiał się na całe gardło.
Snopińska klasnęła w dłonie z przerażeniem:
– Rzemieślnikiem? – zawołała – Jezus Maria! tyś przecie
szlachcic, na co to tobie?
– Ażebym pracował – z udaną powagą rzekł
młodzieniec.
– Pracował nad rzemiosłem? albo ty chłop jaki czy mieszczańskie dziecko? Panie odpuść! ten
pan Andrzej to godny człowiek i wielki nasz dobrodziej, ale też dziwak czasem!
Oleś rzemieślnikiem! z takim wychowaniem i układem! Boże zmiłuj się, jakież to głupstwo!
Wyszła rozdąsana, brząkając
kluczami, a
Oleś, skończywszy oplatanie koszyczka, nalał sobie kielich wina z butelki, która stała zawsze na jego stoliku, pociągnął haust potężny, upadł na łóżko twarzą do góry i po chwili chrapał, aż się rozlegało.
Wszystko zresztą szło w
Adampolu zwykłym trybem.
Pan Andrzej pojechał na swoję ekskursją w białowieską puszczę
i miał wrócić aż w końcu lipca,
pan Jerzy gospodarował i był w dobrym humorze, bo i
syn w domu siedział, i sianożęcie dobrze poszło
,
pani Jerzowa gospodarowała także i także była w dobrym humorze, bo indyczęta w wielkiej mnogości i bardzo pomyślnie się wylęgły.
Ale w
X. młodzież, stacjonując każdej niedzieli przed sztachetami kościoła, szeptała między sobą: „W tym coś jest!”, bo przez dwie niedziele ani
Aleksander, ani
Wincunia nie ukazali się wcale.
Na trzecią dopiero niedzielę zajechała przed cmentarz bryczka
pani Niemeńskiej, a z niej wyskoczyła żwawo
Wincunia i wesoło cóś zagadała do
Bolesława, który jej wysiadać pomagał. Zmierzając za
ciotką ku furtce cmentarza, rzuciła przelotne spojrzenie na miejsce, na którym zwykle stawał
Aleksander, a gdy go tam nie zobaczyła, zarumieniła się i przyśpieszyła kroku
. Z kościoła wyszła już nieco bledsza, niż
była, i przynaglała
ciotkę do odjazdu.
Kiedy siadała na bryczkę, któś z młodzieży szepnął:
– Coraz ładniejsza!
– Ale posmutniała – odpowiedział inny. W istocie, wyglądała smutno.
Na następną niedzielę przyjechała znowu, lecz
Aleksandra jeszcze nie było. Tym razem uważano, że
młoda dziewczyna, przechodząc przez cmentarz po nabożeństwie, była jeszcze smutniejszą niż
przed tygodniem. Ktoś znajomy przemówił do niej, odpowiedziała z uśmiechem, ale z widoczną trudnością.
Tej samej niedzieli po obiedzie na dziedzińcu w
Niemence rozległ się turkot kół.
Pani Niemeńska chodziła po alei, odmawiając niedokończony w kościele różaniec, a
Wincunia stała między klombami, trzymając w ręku kilka zerwanych do bukietu kwiatów. Para jej nieodstępnych gołębi krążyła nad jej głową. Gdy posłyszała turkot pod gankiem, purpurowy rumieniec wytrysnął na jej twarz i kwiaty z rąk wypadły.
Przybyły
Aleksander przebiegł puste pokoje, domyślając się, że panie domu muszą być w ogrodzie. Stanął w drzwiach otwartych i ujrzał, o kilkanaście kroków od ganku, stojącą Wincunią
z kwiatami u stóp, z rękoma
obwisłymi na suknią i szkarłatem na twarzy.
Rumieniec i zmieszanie
dziewczyny musiały mu wiele powiedzieć, a objawienie to wstrząsnęło snadź
zarazem i jego wraźliwym sercem, bo on, tak śmiały zawsze, zmieszał się
także i przez chwilę nie mógł kroku naprzód postąpić. Tak stali oboje kilka sekund, patrząc na siebie z przyśpieszonym
serc biciem.
Młodzieniec pierwszy postąpił naprzód.
– Dobry wieczór pani! – rzekł
zniżonym nieco od wzruszenia głosem – przyjeżdżam niespodzianie; może to pani przykrość sprawia?
I spojrzał głęboko w oczy
Wincuni.
– Przykrość? o nie, pan
tak dawno nie byłeś u nas – odrzekła cicho, spuszczając spojrzenie.
Smętne i radośne uczucia, zapewne
mimo woli
dziewczyny, zabrzmiały w tym wyrazie: „
tak dawno!”. Można w nim było usłyszeć smutne: „Tęskniłam!” i radośne: „Dobrze mi w tej chwili!”.
Aleksander posłyszał to wszystko, bo oczy miał wpatrzone w jej twarz, a uszy w jej głos wsłuchane. Pochwycił jej rękę i poniósł ją do ust, które drżały.
Lekki wykrzyk wydarł się z ust
Wincuni; był w nim przestrach, zdziwienie, radość i boleść.
Wyrwała rękę, cała drżąca, i zawołała:
– Pójdę po
ciocię!
Z tymi słowami poskoczyła przez klomby, różowa sukienka mignęła za krzewami i zniknęła w alei.
Tym razem
młody człowiek bawił w
Niemence do późnego wieczora. Towarzystwo składało się tylko z trzech osób, gdyż
Bolesław był nieobecny.
Dnia tego ktoś z sąsiednich obywateli zawezwał do siebie najbieglejszych w okolicy gospodarzy dla wspólnego obejrzenia nowo sprowadzonej żniwiarki i narady, jak jej używać
należy.
Bolesław, znany ze swych agronomicznych wiadomości, najpierwej został zaproszony i chętnie pojechał na tę sesją, tak żywo obchodzącą rolnictwo miejscowe
Ziemie Wielkiego Księstwa Litewskiego miały bogate tradycje rozwoju przemysłowego i rolniczego sprzed 1830 r.: „błogosławione czasy” rozkwitu gospodarczego za rządów marszałka i starosty grodzieńskiego Antoniego Tyzenhauza oraz wzorcowo funkcjonujące w sąsiedztwie augustowsko-suwalskie dobra hrabiego Ludwika Michała Paca (innowacyjne rozwiązania brytyjskie, np. wytwórnia maszyn i narzędzi rolniczych w Dospudzie), które oddziaływały swym przykładem na cały kraj. Zob. SGKP 2, s. 833 (tu cytat); Marek Sidor, Ludwik Michał hrabia Pac – polski ziemianin w angielskim stylu, „Rocznik Augustowsko-Suwalski” 2011, t. 11..
Aleksander tedy był dnia tego jedynym gościem w
Niemence. Młodzieńcza, błyszcząca, wykwintna osobistość jego jaśniała w całym blasku śród skromnego mieszkania i przed oczyma
dwóch kobiet, przyzwyczajonych do widywania ludzi prostych, cichych wieśniaków, którzy umieli im prawić tylko o gospodarstwie.
– Kompletnie
salonowy kawaler! – mówiła do siebie
pani Niemeńska, wychodząc z bawialnego pokoju dla zarządzenia herbatą, a
Aleksander, zostawszy sam na sam z
Wincunią, ozwał się po chwili wymownego milczenia:
– Pani lubisz kwiaty i masz ich mnóstwo, a jednak w
Niemence jest kwiat jeden… kwiat cudowny, przy którym wszystkie gasną…
Znaczenie słów tych tłumaczył wyraz oczu
młodzieńca.
Wincunia twarz odwróciła i spojrzała przez otwarte okno.
– Czy widzisz pan, jak pięknie słońce zachodzi? – rzekła, pokazując ognisty pas obłoków, za który zataczała się z wolna tarcza słoneczna.
– Jakże to piękny widok! – z uniesieniem zawołał
Aleksander – nigdy obraz zachodzącego słońca nie wydawał mi się tak pięknym jak dziś… jak tutaj… Bo też tu wszystko piękne, to raj istny! Nie dziw, że mieszkają w nim aniołowie!
Pani Niemeńska wróciła, a młodzieniec skierował rozmowę
na tor wielce pochlebiający
gospodyni, bo zaczął wychwalać całe urządzenie
Niemenki, dom, ogród, położenie dworku i skończył na zapewnieniu, że lubo wiele miejsc zwiedzał i mnóstwo
pięknych rzeczy widział na świecie, nic nigdy równie pięknego, uroczego i poetycznego jak
Niemenka nie napotykał.
Potem śpiewał trochę przy fortepianie, potem znowu opowiadał o
Warszawie i kowieńskich stronach, w których urodził się i wzrósł. Wrażenie, jakie nań wywierała obecność
Wincuni, dodawało mu wymowy, wrodzony zaś spryt i pewna poezja, wiążąca się koniecznie z najpierwszą młodością, czyniły rozmowę jego niezmiernie miłą i zajmującą dla dwóch kobiet, które pędziły życie bardzo ciche i nie widziały nic oprócz bardzo ograniczonego i ciasnego rodzinnego kątka.
Wincunia coraz bardziej ożywiała się, oczy jej błyskały, gwarzyła z
Aleksandrem i śmiała się wesoło.
Kiedy w połowie wieczoru
pani Niemeńska wyszła znowu z bawialnego pokoju dla dania rozporządzeń o wieczerzy, mówiła do siebie:
– Śliczna z nich para! jakby stworzeni dla siebie. – Westchnęła po cichu i dodała:
– Szkoda!
A
Aleksander, w chwili nowego sam na sam z
Wincunią, wyjął z bukietu stojącego na stole kwiat jakiś i rzekł:
–
Panno Wincento! co pani życzy temu kwiatkowi?
Typowe dla kulturowego stylu wieku XIX było posługiwanie się mową kwiatów w ramach gry towarzyskiej, umożliwiające aluzyjne wyrażanie uczuć bez przekraczania reguł savoir-vivre’u. W tej pośredniej, aluzyjnej komunikacji poszczególne rośliny miały domyślne (alegoryczne) znaczenie; istniały specjalne przewodniki oraz instruktarze z wykazami i opisami ich „wymowy” (np. J. Dunin-Borkowski, Mowa kwiatów zawierająca we wstępie: dzieje skrócone roślin; znaczenia symboliczne kwiatów; zegar i kalendarz kwiatowy i zbiór stosownych poezji, [w:] tenże, Pisma, t. 1, Lwów 1856; [b.a.], Rozmowa kwiatami, czyli znaczenie roślin ułożone w polskim i łacińskim języku dla użytku i zabawy płci obojej, Biała 1860; [b.a.], Mowa kwiatów. Zabawa towarzyska dla dorosłych, wyd. 4, Lwów 1911). Zob. I. Sikora, Młodopolska florystyka literacka, Wałbrzych 2007 (tu Część III. Konteksty – dziewiętnastowieczna „mowa kwiatów”). Zob. też s. niniejszej edycji.
Wincunia pomyślała chwilkę i odrzekła:
– Aby był bardzo i zupełnie szczęśliwym!
– Nie będzie nim! – rzekł porywczo
młodzieniec i kwiat z gestem żalu odrzucił.
– Dlaczego? – nieśmiało spytała
dziewczyna.
– Alboż kwiat może być szczęśliwym bez słońca? – wymówił z wolna
Aleksander, patrząc jej w oczy
.
– A dlaczegoż miałby żyć bez słońca? – spytało
dziewczę, wzrok spuszczając.
– Bo słońce jego nie dla niego świeci – odpowiedział
młodzieniec i westchnął głęboko.
Wincunia milczała przez chwilę, potem rzekła z lekkim wahaniem:
– Może go jaka piękna gwiazda pocieszy!
– O, nie – zawołał
Aleksander, zrywając się z krzesła – jego nic nie pocieszy! on bez słońca swego zwiędnie i skona!
Rozmowa ta wydałaby się obojętnym słuchaczom prostą igraszką słów, ale miała ona widać głębokie znaczenie dla dwojga młodych ludzi, bo umilkli nagle i obojga ich twarze powlokły się
wyrazem wzruszenia.
Po odjeździe
Aleksandra Wincunia nie była już tak smutna i blada jak po pierwszej jego bytności, owszem, ogarnęła ją jakaś gorączkowa wesołość. Biegała po pokoju, upędzając się za kotkiem faworytem, porwała przechodzącą sługę i wykręciła się z nią walca, odebrała kluczyki z rąk
ciotki, pobiegła do śpiżarni, aby wydać jutrzejszą prowizją dla czeladzi, i wróciła do pokoju, śpiewając i w podskokach. Ale nagle usiadła przy otwartym oknie, umilkła, oparła czoło na dłoni i tak zamyśliła się, że
pani Niemeńska, po odmówieniu długich pacierzy, musiała jej przypominać, że pora już do snu się położyć. Zbudzona głosem
ciotki, powstała z wolna, poszła automatycznym krokiem do swojej sypialni i znowu długo, długo w noc światełko błyskające w jej oknie było jedyną oznaką życia w głęboko uśpionym dworku.
Przed obrazem
Najświętszej Panny Ostrobramskiej, zawieszonym nad jej łóżkiem,
Wincunia modliła się przez całą prawie krótką noc letnią, a gorące i smutne musiały być jej modły, bo kiedy niekiedy łza spływała z jej oczu po zrumienionej i pochylonej pokornie twarzy.
Aleksander zaś, nazajutrz po swej bytności w
Niemence, następującą prowadził rozmowę ze swym służącym
Pawełkiem, pełniącym u niego obowiązki furmana i zarazem lokaja:
–
Pawełku, czy wiesz o tym, że w
X. jest oranżeria
hrabiny?
– Wiem,
paniczu – odpowiedział
chłopak, ustrojony w parodią liberii, za którą serdecznie gniewał się
pan Jerzy, ale w którą
Aleksander ubierał swego sługę.
– Oto więc masz pieniądze, siadaj na konia i leć co żywo do
X. Pójdź tam do ogrodnika
hrabiny i kup u niego bukiet z najpiękniejszych, jakie tylko są, kwiatów. Powinieneś być z powrotem przed dwunastą, a jak się dobrze sprawisz, to dostaniesz na piwo.
Po chwili
Pawełek na pstrokatym fornalskim koniu jak strzała pomknął się
ze dworu. Ujrzał go tak pędzącego wracający z sianożęci
pan Jerzy.
– Gdzie go licho tak pędzi? – rzekł do siebie, a przystanąwszy, zawołał głośno:
– Hej! nie galopuj tak! zepsujesz konia!
–
Panicz posyła!
– odkrzyknął
Pawełek, nie zwalniając biegu, i popędził dalej.
pan Jerzy wzruszył ramionami i zafrasowany wrócił do domu.
Tego samego dnia nad wieczór
Pawełek, na tym samym pstrokatym koniu, pędził ku
Niemence. W ręku trzymał z daleka od siebie cóś starannie owiniętego w papier. Wjechał na dziedziniec dworku, zsiadł z konia i zbliżył się do ganku, na którym stała
Wincunia.
–
Panicz z
Adampola przysyła
to
panience – rzekł, kłaniając się i oddając przedmiot owinięty w papier.
Wincunia zarumieniła się i zawahała. Chciała cóś wyrzec, cofnęła się nawet o parę kroków, ale ciekawość, wzruszenie, radość odbiły się na jej wyrazistej, ruchliwej twarzy i wyciągnęła po posyłkę drżącą trochę rękę. Rozwinęła papier i ujrzała śliczny koszyczek, upleciony z farbowanej łozy, a w nim bukiet pięknych oranżeryjnych kwiatów.
– Ach, mój Boże! jakież przecudne kwiaty! – zawołała i wbiegła do pokoju, wołając
ciotki. Ale
pani Niemeńska wyszła była z domu dla obejrzenia gospodarstwa i
Wincunia, nie znalazłszy jej w pokojach, wbiegła do swojej sypialni, postawiła kosz z kwiatami na stole i cała pogrążona w swym lubownictwie, przejęta rozkoszą widzenia rzadkich a pięknych roślin, poczęła wyjmować je z koszyczka i rozkładać na stole. Wspaniałe kamelie pąsowe i białe wzrok jej zachwycały, heliotrop rozlewał delikatną woń po całym pokoju, drobne aksamitne bratki wypadały z jej drżących palców, osypywały piersi i czepiały się do rękawów. Nagle, spomiędzy dwóch kamelii, wysunęła się i upadła na stół malutka kartka białego papieru.
Wincunia machinalnie prawie rzuciła na nią spojrzenie i wyczytała drobnymi literami wypisane wyrazy:
„Je vous aime”.
Młoda dziewczyna nie umiała po francusku; ale ten wyraz tak pospolity, tak często powtarzany śród polskiej nawet mowy, zrozumiała. Odskoczyła od stołu, a w oczach jej zaćmić się musiało, bo oparła się plecami o ścianę i rękę przesunęła po czole. Po chwili pochwyciła kartkę i wpatrzyła się w wyrazy czarowne, a jakby w nich zawierał się jakiś tajemniczy, niewidzialny płomień, twarz jej nabierała coraz gorętszej, szkarłatnej barwy, oczy mgliły się, promieniły i nagle wytrysnął z nich potok łez rzęsistych.
Niejedna zapewne panna, wykwintnie wychowana i starannie nauczona wszelkich towarzyskich prawideł i konwenansów, poczułaby urazę na widok wsuniętej między kwiaty kartki
młodzieńca i krok jego poczytałaby za zuchwały, nierozważny, nieledwie ironiczny. Ale
Wincunia była dzieckiem wioski, prostym, naiwnym, czułym i żywym. Nigdy dotąd nie obrażała się na nikogo i nie przychodziło jej nawet na myśl, aby za dobre lub czułe słowo można się było rozgniewać.
Wyrazy nakreślone przez
Aleksandra wstrząsnęły silnie wraźliwą jej naturą, rozbudziły i rozpłomieniły wszystkie poczucia, które w niej dotąd tlały, taiły się i walczyły, a łzy płynące po jej twarzy nie były oznaką obrazy lub żalu, ale wybuchem wezbranego serca, które tak biło, tak biło mocno, że aż się z lekka podnosiła różowa sukienka.
Czy kartka papieru umyślnie włożona była pomiędzy kwiaty, lub czy tam znalazła się wypadkiem? i dlaczego
Aleksander dla napisania wyrazów wprawiających w zachwyt serca użył obcego języka? Na te pytania mógłby
odpowiedzieć ten, kto by widział
młodego Snopińskiego przed kilku miesiącami w domu
pani Karliczowej. Światowa i śród wiejskich nudów szukająca rozrywek kobieta siedziała wówczas przy stole, otoczonym kilku poufnymi jej osobami, między którymi był
Aleksander. Na stole, przeznaczone do jakiejś gry towarzyskiej, leżały ołówek i ćwiartki papieru.
Zalotna wdówka ujęła niedbale ołówek i nakreśliła nim od niechcenia:
je vous aime. Oczy jej utkwione były w owej chwili w twarz
Aleksandra.
Młodzieniec zobaczył to, pochwycił kartkę, przeczytał, zrozumiał i nieznacznie dla wszystkich, ale widzialnie dla pani domu wsunął do kieszeni ćwiartkę papieru. Kiedy posyłał kwiaty
Wincuni i napełniony nimi koszyczek własnej jego roboty stał już przed nim na stole, wyjął z archiwum różnych pamiątek kartkę
pani Karliczowej i, wiernie skopiowawszy wyrazy napisane przez nią na kawałku papieru, wsunął go pomiędzy dwie kamelie. Pisząc, mówił do siebie:
–
Topolski nie umie po francusku, otóż
Wincunia będzie myślała, że
ja umiem. A jest to przecie wyższość nie lada!
– A może i ona nie zrozumie? – spytał siebie po chwili.
– Taki prosty wyraz! musi go zrozumieć, a jeśli nie zrozumie, przeczuje, co on znaczy!
Tak się i stało.
Wincunia wpół zrozumiała, wpół przeczuła znaczenie czarownego wyrazu i, ochłonąwszy nieco ze wzruszenia, włożyła kartkę do jedwabnego woreczka, w którym nosiła na szyi szkaplerz i święcony medalik. Chciała zrazu ją podrzeć, ale gdy palce jej dotykały się w tym celu do papieru, usta szeptały: „Nie mogę!”, i powiedziawszy sobie w końcu: „Jutro ją spalę”, schowała kartkę razem ze świętościami.
Tego samego dnia
Bolesław, przyszedłszy do
Niemenki, zobaczył stojący w bawialnym pokoju na stole kosz z kwiatami.
– Jakież ładne kwiaty! – rzekł – skąd pani je ma,
panno Wincento?
Wincunia patrzyła przez okno i nie słyszała, czy udała, że nie słyszy zapytania.
Pani Niemeńska odrzekła za nią:
– To
pan Snopiński przysłał dziś dla
Wincuni; ale wystaw pan sobie, posłaniec mówił, że ten koszyczek jest własnej roboty pana
Aleksandra.
Bolesław uśmiechnął się. W uśmiechu tym nie było ani podejrzenia, ani zazdrości. Sam prawy i prostych obyczajów, nie przypuszczał snadź
w nikim
wstecznych myśli i podstępnych zamiarów, a uważał za bardzo naturalne, że każdy, kto poznał jego narzeczoną, lubił ją i przysłużyć się jej pragnął. On sam gotów był oddać życie w jej obronie i dla jej dobra najcięższą spełnić pracę
, jakżeby więc mógł się dziwić, że któś ofiarował jej kwiaty?
– Jaki to jednak zdolny chłopak z tego
Snopińskiego – rzekł, oglądając arcydzieło koszykarskiej sztuki – wrodzony spryt i pojętność malują się
na jego twarzy, a i do mechanicznych robót wyraźne ma zdolności. Szkoda, że to wszystko marnuje się w próżniaczym i bezcelowym życiu!
Wincunia nie słyszała ostatnich słów
narzeczonego, bo gdy tylko zaczął mówić o
Aleksandrze, prędko wyszła z pokoju; ale
pani Niemeńska zaczęła bronić pięknego,
światowego, jak mówiła,
młodzieńca z takim zapałem, że aż
Bolesław zaśmiał się i rzekł.
– Uważam, że pan
Aleksander zyskał sobie wielką łaskę u pani.
– Bo też trudno widzieć podobnie ślicznego i miłego kawalera! – odrzekła żywo
staruszka.
– Zgoda więc – rzekł z uśmiechem
Bolesław – już nigdy nie będę mówił źle o pani faworycie, chociaż, Bogiem a prawdą, wiele mu zarzucić można, a więcej jeszcze rodzicom, którzy nim tak błędnie pokierowali!
Upłynęło znowu trzy tygodnie, a
Aleksander nie przyjechał ni razu do
Niemenki. Tak mu widać kazała wzięta ku pomocy strategia.
Wincunia smutniała i mizerniała widocznie, niekiedy odzyskiwała jeszcze dawniejszą wesołość, ale były to krótkie chwile, ciągle zaś albo siadywała w swoim pokoju milcząca i blada, z robótką w ręku, więcej dumając niż szyjąc, albo wynajdywała sobie jakie ruchliwe gospodarskie zajęcie i pogrążała się w nim z gorączkową pilnością, niby chcąc zapomnieć o myśli nurtującej jej głowę i trującej spokojność.
Tymczasem po wsiach pełnym życiem wrzały gospodarskie prace. Czerwiec miał się ku końcowi, śpiew słowików cichł po gajach. Za to na łąkach wesoło dźwięczały żelaza kosarzy ścinające bujnie porosłą trawę, po zagonach rozsiadały się gwarne gromady kobiet pielących len i pszenicę, pługi gęsto przesuwały się po łanach, orząc ziemię pod zasiew jesienny, bo żyto wypływało już w kłosy i rolnik tuż-tuż przed sobą widział chwilę, w której po zdjęciu zboża nową siejbę rozpocząć będzie pora.
Bolesław był bardzo zajęty. Gospodarował w
Topolinie i
Niemence, a oba folwarki, lubo niewielkie, były tak dostatnio i postępowo zagospodarzone, że w letniej mianowicie porze wymagały tyle niemal trudu i zachodów, ile ich wymagają obszerne, ale opieszale i wedle starej rutyny urządzane dobra. Od wcześnego ranka na koniu,
Bolesław przebiegał pola i łąki, witał pracujących ludzi starym pozdrowieniem: „Pomagaj Boże!”, a oni odpowiadali mu wesołym chórem: „Dziękujemy, panoczku!”, a gdy, wydawszy rozporządzenia i przejrzawszy roboty, odjeżdżał, oglądali się za nim życzliwie i pilnie brali się do pracy, bo lubili łagodnego, choć sprawiedliwego
gospodarza i wiedzieli, że odbiorą od niego rzetelną i rychłą zapłatę.
Każdego wieczora około zachodu słońca
dziedziniec topoliński roił się ludźmi, brzmiał gwarem, turkotem i ruchem. Parokonne wozy naładowane sianem wjeżdżały przez bramę w podwórze, gromady kosarzy stawały przed gankiem domu, a nad ich głowami brzęczały ostre kosy; wieśniaczki, w czerwonych chustach na głowach lub z polnymi makami we włosach, nadchodziły tuż za kosarzami, gwarem rozmów i donośnych śmiechów głusząc rozhowor mężczyzn; przy studni piło wodę z koryta niewielkie stado rasowego bydła, żuraw z wielkim wiadrem pochylał się co chwila
i podnosił się znowu wysoko z przeciągłym skrzypieniem; za dworem na bliskim pastwisku rżały pasące się konie, a ryk bydła odpowiadał im z dziedzińca
Rodzajowy obrazek zawiera być może reminiscencje jednego z ostatnich sezonów żniwnych w Milkowszczyźnie, który opisywała Orzeszkowa w liście do Józefa Sikorskiego z 28 lipca st.st. 1868 r.: „Na wsi teraz ruch ogromny: żną, zwożą do stodół – na dziedzińcu ciągły turkot, gwar ludzi, śpiewy i wołania” (Lz 1, s. 37).. Wszystko to ogarnięte było świeżą i silną wonią siana, a wysoko na wyniosłej lipie, wyglądającej nad stodołą, stał na jednej nodze bocian i klekotał co siły ku bocianicy, która u stóp jego siedząc w gnieździe, kładła pokarm w dziobki piskląt
, wysuwających się spomiędzy zębów brony podtrzymującej gniazdo.
Wtedy i
Bolesław wracał z pola, oddawał wierzchowca służącemu i siadał na ganku, a wkoło niego zbierali się robotnicy i robotnice. Do dźwięku kos dołączał się po chwili dźwięk drobnej monety,
rzetelny gospodarz wypłacał każdemu należny mu za pracę pieniądz, rozprawiał z kosarzami o pogodzie i zbiorach, wypytywał
kobiety o dzieci ich i gospodarstwo, dawał jednym rady, innym napomnienia, umawiał się o cenę jutrzejszej pracy, naznaczał każdemu miejsce i robotę, a gdy już wszystko było skończone, mówił uprzejmie: „Teraz, dzieci, idźcie z Bogiem, dobranoc wam!”. – Wtedy dziedziniec rozbrzmiewał gwarnym pozdrowieniem: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!” i chłopi, pokłoniwszy się przed gospodarzem, rozchodzili się powoli; wkrótce z oddali tylko
dochodziły odgłosy ich rozmów, albo w cichym powietrzu zabrzmiała przeciągła pieśń ludowa, jękiem niby unosiła się przez chwilę nad ziemią i milkła, stłumiona z innej kędyś strony odzywającym się rozgłośnym chichotem. Echa polne porywały i żałośną nutę pieśni, i wesołą gamę śmiechu, wiązały
je w odgłos z radości i smutku spleciony, niosły go po polach, aż odbiły się o ścianę gaju i konały nad strzechą
topolińskiego dworku.
Bolesław siedział na ganku, znużony całodzienną pracą, ale z twarzą pogodną i okiem spokojnie spoglądającym na ten świat Boży, którego uciechy i zadania tak dobrze zrozumiał i spełniał. Coraz uroczystsza cisza obejmowała dworek; za bramą po polach rozkładały się mgły, przejrzyste i białe jak jeziora, w głębi gaju odzywał się niewyraźny szelest, niby pierwsze senne marzenie usypiających w łonie jego istot, a gwiazdy jedna po drugiej występowały na coraz ciemniejszym sklepieniu nieba, niby złociste duchy, wyzywające siebie z innych światów dla przyświecania ogarniętej nocną pomroką ziemi
.
I cicho było w wiejskiej ustroni, jak gdyby ją anioł otulił skrzydłami i oddzielił od gwarów i zamętów świata, jak gdyby sam Bóg położył na niej błogosławiący palec i spokojem, ozdobionym pięknością, powlókł
schronienie pracowitego człowieka.
Im głębsze cienie zsuwały się na ziemię, tym większa jasność spływała na oblicze
Bolesława. Pogoda ducha, znającego siebie i drogi swoje, spoczywała na jego czole, a w oczach, przebiegających po szeroko bielejącej mgłami przestrzeni pól, była spokojna, przezroczysta myśl sprawiedliwego.
Po długiej chwili cichego rozmyślania i modlitewnego niemal skupienia ducha powstawał
Bolesław i, boczną furtką dziedzińca wszedłszy w gęstwinę gaju, dążył do
Niemenki. Znajdował najczęściej
Wincunią i
panią Niemeńską siedzące na ganku i oczekujące jego przybycia. Twarz
dziewczyny jak biała róża jaśniała śród zmroku, otoczona splotem światłych warkoczy.
Bolesław siadał
przy
narzeczonej i gwarzyli we troje o różnych codziennych sprawach i zajściach. Minął już jednak czas, w którym
Wincunia była duszą, dowcipem, śmiechem i weselem takich pogadanek. Teraz odzywała się rzadko, a jeśli zaśmiała się kiedy, śmiech jej drżał zawsze fałszywą jakąś nutą i nagle urywał się, jakby stłumiony przykrą jakąś myślą lub uczuciem. Najczęściej po kilku minutach rozmowy z narzeczonym opuszczała ganek i wkrótce z głębi domu odzywały się tony fortepianu, śpiewające pod jej palcami proste, ale dziwnie smutne pieśni. Wtedy
Bolesław opuszczał też
panią Niemeńską i szedł do
narzeczonej, jakby go do niej nieprzeparta jakaś ciągnęła siła. W słabo oświetlonym małą lampą pokoju stawał naprzeciw niej grającej i wypatrywał się w twarz
dziewczyny, która co dzień bledszą była i zaczynała nabierać wyrazu przejmującej boleści. Niekiedy zbliżał się do niej i, biorąc jej ręce, pytał z niepokojem:
–
Wincuniu, czego ty taka smutna i grasz tak smutno? Czego ty taka blada i zadumana?
Dziewczyna nie odpowiadała i siliła się na uśmiech, ale patrzyła na niego takimi dobrymi i smętnymi zarazem oczyma, że porywał ją w ramiona
, całował jej lniane włosy i zapominał o wszystkim na świecie. Ona wyrywała się niekiedy z jego objęcia i ze śmiechem, w którym łzy drżały, uciekała do
ciotki. Czasem jednak, niby z przyzwyczajenia, powziętego od dzieciństwa, opierała czoło na jego piersi i stała nieporuszona, jak gdyby szukała u niego siły i obrony, jak gdyby na jego męskiej szlachetnej piersi utulić i uspokoić chciała głowę swą, męczoną jakąś palącą, niespokojną myślą.
W dzień widywali się rzadko. Czasem tylko
Bolesław, przebiegając konno około dworku
Niemenki, zobaczył
Wincunią chodzącą z kluczami po dziedzińcu lub karmiącą swoje ptaki. Zatrzymywał wtedy konia przy ostrokole i z daleka przesyłał jej „dzień dobry”
. Dawniej w podobnych razach
dziewczyna podbiegała zawsze pod płot dziedzińca i rozmawiała kilka chwil z
narzeczonym; teraz czyniła to bardzo rzadko, a najczęściej odpowiadała mu tylko skinieniem głowy i znikała między zielenią ogrodu.
Bolesław ścigał wzrokiem różową sukienkę, dopóki mu całkiem nie zniknęła z oczu
, i odjeżdżał, ale już wolniej niż wprzódy, i smutek jakiś nieokreślony przesuwał się po jego twarzy.
Smutek ten zaczął wreszcie coraz częściej na niej gościć, chwilami po czole jego przebiegały chmury niepokoju, jak posępne zwiastuny nieszczęścia. Zdawało się, że bladość, która pokrywała tak świeże niedawno lice jego
narzeczonej, boleśnie raziła mu oczy, bo zachodziły one niekiedy mgłą wilgotną; często
po powrocie z
Niemenki całymi godzinami chodził po pokoju i mówił do siebie:
– Co jej jest! co jej jest! czy chora? czy jej czego braknie!
Ani razu nie zapytał siebie:
– Może ona mię nie kocha?
Myśl ta daleką była od niego. Jak groźne widmo stała ona ukryta w kątku jego ustroni, ale dotknąć go nie śmiała jeszcze, powstrzymywana głęboką wiarą, jaką długie lata spędzone z
Wincunią wyrobiły w jego sercu.
On siebie i ją uważał za cóś tak nierozłącznego, za cóś tak ściśle spojonego mocą przyzwyczajeń, ofiar, wspomnień i nadziei, że nie postało mu w myśli, aby ktoś trzeci, ktoś obcy mógł stanąć między nimi i rozłączyć ich serca. Mógłże ktokolwiek ukochać ją tak, jak on ją ukochał? Mógłże ktokolwiek otoczyć ją tak ojcowską, troskliwą, energiczną opieką, jaką on ją przez lat tyle otaczał? Czyliż nie on otworzył na świat oczy jej ducha? czyliż nie on skąpał jej piękne czoło w światłości wiedzy? Kapłan ją ochrzcił potokiem poświęconej wody, a on zdrojem oświaty; on
ją jak kwiat wypielęgnował, wypieścił, ciepłem i światłem otoczył i wzrastającą, rozkwitającą, pijącą
poezją życia widział obok siebie. Ona była echem, które mu przynosiło wspomnienia lat młodzieńczych, gdy do
Niemenki prowadził chwiejne kroki swego
starego ojca, a ona,
drobna wówczas dziecina, wybiegała naprzeciw niemu
i zawisała u jego szyi. Patrząc na nią, witał pamięcią owe długie zimowe wieczory, w których przy świetle lampy
młodziuchna dzieweczka, z rozpuszczonym srebrzystym warkoczem, siedziała obok niego, a on przelewał w nią uczucia wiary i miłości, które w jego własnej gorzały piersi, i myśl jej zdumioną a zachwyconą prowadził od drobnego kwiatka i robaczka aż do tych wielkich mężów olbrzymów, którzy śród długiego ciągu dziejów ojczystych jaśnieją niby gwiazdy nieśmiertelne. A potem, jak z niego na nią przelała się oświata, tak z niej na niego trysnął zdrój miłości, męskiej, silnej
, przenikającej wszystkie zakątki jego ducha i wszystkie fibry ciała. I stała się mu ona tęczą nadziei, która niby most kwiecisty usłać się miała między dotychczasowym jego istnieniem samotnika a ową krainą rodzinnego życia, którą uważał za szczyt człowieczego szczęścia i obywatelskiej cnoty, z której
wychylały się ku niemu i uśmiechały różane główki drobnych istot, co go zwać będą słodkim imieniem ojca i które on powiedzie na szerokie drogi rozumu i cnoty i nauczy składać życie i serce na ołtarz
prawych czynów i wielkich miłości. I te wszystkie węzły, nadzieje, uczucie głębokie jak dno morskie, co oplotły i spoiły go z tą
białą, jasnowłosą dziewczyną, miałyby pęknąć, rozwiać się i zostawić go śród ruiny najdroższych marzeń życia, z piersią rozdartą i sercem w łzach zawodu skąpanym? I to
dziecię, z piękną twarzą i takim przejrzystym łagodnym okiem, miałożby nie pojąć go, nie zważyć na szali przeczuć miłości jego z miłością, jaką mógł jej dać kto inny? I miałożby ono odwrócić od niego swoje słodkie lice i wyciągnąć ręce do drugiego, do obcego, nieznanego, który upodoba ją może jako igraszkę chwili, jako
piękne cacko, a nie jak jedyne szczęście i najwyższą nadzieję życia? Nie, to być nie mogło! nie
mogło być wedle praw boskich i ludzkich przypuszczeń, to się nawet myśli jego nigdy nie nasuwało! Długie i pełne niepokoju rozmyślania jego o
narzeczonej kończyły się zawsze przypuszczeniem, że musi ona być chorą.
Nie mylił się;
Wincunia była chorą na straszną, śmiertelną nieraz chorobę bezmyślnego, instynktowego pociągu, który graniczy blisko z namiętnością, a tym gwałtowniejszy bywa, im w młodszym i bardziej dziewiczym zamieszka sercu. Była ona chorą na tę halucynacją kobiecego serca, która w pięknej twarzy mężczyzny każe widzieć piękną duszę, przecudne obrazy ukazuje tam, gdzie są zwodne tylko miraże, szych pokrywa złocistym połyskiem i błyszczy nim jak złotem prawdziwym.
Dziewice młode, czyste a nieświadome życia i strasznych jego tajemnic! jeśli poczujecie na sobie palec tej strasznej choroby serca, wzywajcie co prędzej Boga na pomoc i zbrójcie się w cały zasób siły, woli i rozumu, aby odeprzeć potwór nieszczęścia. Bo to, co zwiecie miłością, a co instynktem jest tylko i ślepą siłą natury… to
nieszczęście, stokroć większe niekiedy niż śmierć, bo nieszczęście całego życia, długie konanie w męczarniach zawodu i rozczarowania.
Dopóki w pięknych oczach mężczyzny, z całą świadomością i uznaniem rozumu
, pięknej nie wyczytacie duszy, nie mówcie: „kocham!”, bo prędko bardzo, prędko potem zbladłe usta wasze wyszepcą: „cierpię!”
. Powabna postać i twarz młodzieńcza nie dadzą wam spokoju, ani szczęścia, ani siły na życie, jeśli
serce mężczyzny, z którym złączycie przyszłość, będzie zimne, głowa pusta i ramię słabe. Kiedyś, kiedyś poznacie błąd swój i łzami wielkiego żalu opłaczecie zmarnowane swe istnienie, ale już będzie za późno. Wejście na jakąkolwiek drogę życia łatwe, ale odwrót trudny… niepodobny czasem, a ciężko, bardzo ciężko… za jednę chwilę szału… za krótką porę
rozkosznych uniesień długie lata przepędzać w żalu, samotności serca i myśli, w beznadziejnej
rozpaczy. Myślcie o tym, dziewice młode, i strzeżcie się choroby bezmyślnego instynktu, strzeżcie się ulec halucynacji serca!
Bolesław mało znał kobiet w swym życiu, nie wczytał się we wrażliwą ich serc naturę, nie wiedział, jakie tajemnice płomieni kryją się nieraz w piersi dziewiczej, tak spokojnie oddychającej na pozór.
Narzeczoną swoję uważał za anioła czystości uczuć i myśli, i takim była ona w istocie, ale nie wiedział także o tym, że najniebezpieczniejszy jest każdy zły popęd wtedy, gdy zjawi się u bardzo młodej i czystej istoty, bo nie znajduje punktu oparcia
Tu w znaczeniu ‘oporu’ (tak w prwdr.). ani w rozumie, ani w doświadczeniu, i tłumiony czystością myśli roznieca się i wzmaga młodością serca.
Bolesław ani wiedział o istnieniu chorób takich, a zmianę dojrzaną w
narzeczonej przypisując słabości fizycznej, przemyśliwał nad tym, dokąd się udać po lekarzy dla niej. Wszyscy, których znał w okolicy, byli, w jego rozumieniu, za mało biegłymi, aby im mógł powierzyć swój skarb najdroższy. Gdybyż przynajmniej wiedział, co jej było: czy bolała ją głowa, tak pysznie zdobna w srebrzyste włosy? czy ból gnieździł się w tej piersi, w którą on pragnął przelać wszystkie rozkosze ziemi? Daremnie pytał; ona milczała, a tylko patrzyła na niego czasem tak łagodnie i smutnie razem, że serce drżało mu z obawy i żalu.
Nie zawsze jednak
Wincunia była taką. Niekiedy odzyskiwała dawniejszą wesołość, nuciła, biegała i szczebiotała jak dawniej i świeże
rumieńce znowu na jej twarz wstępowały; a chociaż były to krótkie tylko błyski, po których bladła znowu i zapadała w dziwne jakieś zadumy,
Bolesław jednak pocieszał się nimi, ilekroć je ujrzał, i uspokojony odchodził, mówiąc do siebie:
– Miłość moja dla niej przesadza pozory złego. To zapewne lekka słabość albo dziecinna zmiana humoru! To przejdzie prędko! O, gdyby już prędzej była ciągle przy mnie, wyleczyłbym ją szczęściem i miłością!
Po takiej myśli oddawał się pracy i znowu na czas jakiś stawał się spokojnym.
W pierwszych dniach lipca, po długiej niebytności,
Aleksander znowu zawitał do
Niemenki. I tym razem
Bolesław był nieobecny, bo wyjechał do powiatowego miasta, dla załatwienia jakichś spraw majątkowych.
Aleksander dowiedział się o tym jego wydaleniu się z okolicy od swego Pawełka i może umyślnie wybrał dzień ten dla widzenia się z
Wincunią. Zapewne sądził, że w nieobecności
narzeczonego serce dziewczyny bardziej jest bezbronne i łatwiej przyjmie w siebie wrażenia doznane. Może też szaraczkowy szlachcic, jak nazywał
Topolskiego, imponował mu swoją powagą i rozumem, a tym sprawiał przykrość jemu, przywykłemu do królowania mocą swej pięknej twarzy i zgrabnej postaci, wspomaganej wielką dozą śmiałości. Bądź co bądź,
Aleksander przybył do
Niemenki wtedy, gdy był pewny, że
Topolskiego tam nie spotka.
Tym razem jednak nie był tak wesołym jak wprzódy, owszem, oblókł się cały w wymowną melancholią
, mówił o cierpieniach życia, o tęsknocie, o śmierci, westchnął kilka razy, siedząc obok
Wincuni, w końcu powiedział, że zamierza wkrótce na zawsze opuścić okolicę. Gdy to mówił,
Wincunia stała naprzeciw niego, a usłyszawszy jego słowa, zbladła i oparła się ręką o poręcz krzesła.
Dojrzał bolesne wzruszenie jej
młodzieniec i przy sposobności rzekł do niej z cicha:
– Muszę odjechać, aby zapomnieć… pojadę w świat, bo czuję, że jeśli dłużej zostanę tu… blisko
Niemenki… zginę i złamię sobie życie na zawsze!
Wincunia podniosła na niego wzrok zamglony wzruszeniem i – dziwna rzecz!
na twarzy jego dojrzała prawdę.
Młodzieniec zapalił się sam przy fajerwerku, który urządził na zapalenie serca
dziewczyny. Czy zagorzał w nim ogień prawdziwej miłości, czy tylko błędny płomyk wrażenia? ani wiedział, ani pytał siebie o to, ani chciał
pomyśleć przez chwilę, co jedno, a co drugie znaczy. Opuścił
Niemenkę silnie wzruszony; po powrocie do domu długo chodził po swoim pokoju, a przed oczyma
wciąż mu migotała twarz
Wincuni. Stanął i trzy razy powtórzył prawie głośno:
– Kocham! kocham! kocham! śliczna, czarująca, zachwycająca dziewczyna!
Potem podniósł rękę z tryumfującym gestem i zawołał:
– O, ale i ona mną zajęta! jeszcze trochę, a
Topolskiemu da harbuza!… cha, cha, cha! – Chodził znowu i znowu stanął.
– Ba! – rzekł – ale co będzie potem? i co z tego wszystkiego będzie?
Kręcił jasny wąsik i zamyślonymi oczyma patrzył
w przestrzeń.
– Bałamucić jej
tak długo przecież nie mogę, a porzucić… szkoda, słowo daję! najpiękniejsza dziewczyna, jaką kiedy widziałem! Zresztą, nie jestem zupełnie pewny, czy mię kocha, a jakbym się usunął,
Topolski wziąłby ją jak swoję. O, co na to, to za nic nie pozwolę! Ale jakże zrobić? At, ożenię się i koniec,
vogue la galère!
Ostatnie słowa były znowu korzyścią odniesioną z częstego przestawania z
panią Karliczową.
Powabna wdówka miała zwyczaj wymawiać je w chwili puszczania się na płytkie wody swoich motylkowych miłości.
Aleksander podchwycił te francuskie wyrazy i spytał, co by znaczyły. „Niech, co chce, będzie, a dogodzę mojej fantazji”, wytłumaczyła
czarnooka pani.
– Ożenić się? – powtarzał
Aleksander – a złota swoboda? miłe kawalerskie życie? Takim jeszcze młody!… no, ale jakże inaczej zrobić?
Wincunia śliczna i
Topolskiemu jej nie dam! słowo daję, nie
dam!
Po długim jeszcze rozmyślaniu i chodzeniu po pokoju
Aleksander zbliżył się do stolika, na którym nieustannie stała butelka z ulubionym mu rodzajem wina, podniósł rękę w górę, klasnął palcami i rzekł z determinacją:
– Ożenię się!
Następnie jednym haustem wychylił kielich, zgasił świecę i usnął jak zabity.