II. Szlachcic zagrodowy
O trzy
wiorsty od
Adampola, tuż obok
kopców granicznych odznaczających
grunta hrabiny X. dzierżawione przez
pana Snopińskiego, zielenił się śliczny
gaj brzozowy i dębowy, mający rozległości kilkanaście najwięcej
morgów.
Gaj ten miał tę szczególność, że z obu stron swoich tworzył dwa półkola, jakby wielkie altany, otwarte na szeroko rozciągające się pola i łąki. W każdej z tych altan, utworzonych przez naturę czy może ręką ludzką,
stał dworek szlachecki z szarym domem o sześciu czystych oknach od frontu, z owocowym ogrodem, kilku gospodarskimi budowlami i dziedzińcem otoczonym porządnym płotem z ostrokołów.
Dwa te dworki, rozdzielone z sobą całą przestrzenią kilkunastomorgowego
gaju, były tak podobne do siebie, jakby to jedna stawiała ręka. Cała różnica między nimi zachodziła w tym, że jeden z nich patrzył na północ, drugi na południe, i że w jednym z nich, wyraźnie w tym, który ku południowi był zwrócony, budowle gospodarskie były nieco większe i ogród rozleglejszy, co oznaczało większą rozległość należącego doń folwarku. Gdyby poeta jaki, z myślą do zachwytu łatwą, został nagle przeniesiony w to miejsce, uradowałby się niezawodnie wielkimi, choć skromnymi pięknościami natury, które w nim panowały, mianowicie o wczesnej wiosennej porze roku.
Poważna, uroczysta cisza zalegała ledwie rozzielenione pola, a przerywało ją tylko brzęczenie owadów, które w licznych rojach unosiły się nad łąkami i kąpały różnobarwne skrzydła w potokach słonecznych promieni. Niekiedy spomiędzy zagonów zrywał się skowronek i, nucąc srebrną piosenkę
, wznosił się prostopadle w górę, aż rozpłynął się pod niebem w ledwie dostrzegalny punkcik szary. Niekiedy także na wysokiej kępie sterczącej śród łąki, albo na spróchniałym pniu dawno zrąbanej wierzby, stanął pstrokaty bocian i zaklekotał donośnie, a klekotaniu jego odpowiadał od strony któregoś z dworków
cichszy, bo stłumiony przestrzenią klekot bocianicy. Pod zieloną ścianą gaju białe, żółte i szafirowe motyle jak skrzydlate obłoczki podnosiły się spomiędzy trawy, osiadały
na młodziuchnych listkach brzozowych albo na gałęziach dębiny, po chwili zrywały się z listków i gałęzi, unosiły się wysoko aż do szczytów drzew i spuszczały się znowu ku ziemi, łącząc się, rozdzielając, goniąc i opadając znowu w trawę.
Ale w
gaju dopiero, w samej głębi jego, wrzało najgęstsze, najbardziej rozbudzone i rozmaite życie natury. Roje ptastwa szczebiotały tam na wyścigi, dzięcioł wystukiwał sobie robaczki w konarze starego dębu, kukułka figlarnie odzywała się z zarośli, wiewiórki skakały po drzewach, puszystymi kitami wstrząsając gałęzie, u dołu zielony mech drżał, poruszany odbywającą się śród niego robotą mrówek.
Pomiędzy tym wszystkim słońce, przeciskając się przez gąszcz leśną, rzucało gdzieniegdzie szerokie smugi jasności, gdzie indziej migotało wąskimi nićmi lub oderwanymi iskrami światła, gdzie indziej jeszcze zostawiało w półcieniu całe przestrzenie, osłonięte grubymi pniami i rozłożystymi gałęźmi, pokryte różowym wrzosem i zapełnione szelestem uściełających gniazda ptaków, brzęczeniem szukających pokarmu owadów i fruwaniem różnobarwnych motyli. A z góry, poprzez szczyty drzew, zaglądały błękitne i białe kawałki obłoków, jakby ciekawe spojrzeć w tę głąb cienistą, w której ruszały się miliony drobnych, śpiewających i kochających się na wyścigi istot
, w której spomiędzy trawy wykwitał blady nieśmiertelnik żółty, podnosiły się dzwonki liliowe, albo śród mchu pąsowiały lśniące grona żurawin.
Tą cichą, a jednak gwarną, prostą, bezdennie głęboką sielanką przyrody otoczone były
dwa dworki szlacheckie, stojące w dwóch wklęsłościach
gaju. Patrząc na nie, jak niskie, szare, ale czyste stały tam między trzema ścianami zieleni i jedną stroną, niby wielkim oknem, patrzyły na równinę pól i łąk, trzeba było pomyśleć, że mieszkańcy ich, wykołysani urokiem wiejskiej i nieprzeinaczonej sztuką natury, musieli koniecznie w sercach swych wyhodować również prostą, a wdzięczną poezją
, również skromną w swych objawach, a pełną życia głębią uczuć.
Obok tej poetycznej, znać jeszcze było wkoło
obu dworków wysoko podniesioną praktyczną i realną stronę życia. Otaczające je grunta uprawne były wzorowo
i z niezmierną starannością, nigdzie w okolicy nie dawały się widzieć zagony tak równo i pulchno zorane, rowy tak we właściwych wykopane miejscach, łąki tak oznaczone i oczyszczone z zarośli. Na łąkach tych pasły się trzody bydła i owiec, nieliczne wprawdzie, ale pięknej rasy i wybornie utrzymane; a wiejskie wyrostki, co je pasły, nie miały wychudzonych i zaspanych twarzy, a na sobie brudnej lub obdartej odzieży, ale w czystym i całym ubraniu, z rumianymi policzkami i wesołym wzrokiem biegały
po łąkach, goniąc się i swawoląc. Niejeden z nich siadywał na kępie i otwierał elementarzyk z malowanymi obrazkami albo książkę do nabożeństwa i, spoglądając często na powierzone sobie stada, czytał półgłosem lub nucił pobożną piosenkę.
W ustroni tej wszędzie, gdzie spojrzeć mogło oko ludzkie, widać było jakąś rękę umiejętną i opatrzną, która rządziła wszystkim. Od szarych,
jednostajnych domów dwóch dworków, od twarzy ludzkich, które przesuwały się w ich pobliżu, aż do każdego zagona gruntu, do każdej zrównanej kępy na łące wszystko tam tchnęło ładem, wdziękiem, starannością. Jak przy pierwszym spojrzeniu na tameczną naturę można było przypuścić, że
dworki te posiadają serca poetyczne i głębokich uczuć pełne, tak przyjrzawszy się panującemu tam porządkowi, trzeba było pomyśleć, że oprócz serc poczciwych musi tam być i umysł jakiś jasny a wytrwały, który pojął wysokie zadanie człowieka: udoskonalania wszystkiego, z czym się styka
, i choćby z drobnej otaczającej go sfery wyciągania wszelkich możebnych korzyści dla siebie i świata
Ten poddany idealizacji obraz drobnoziemiańskiego świata odpowiada wizerunkowi, jaki pojawi się kilka lat później w listach Orzeszkowej Znad Niemna: „w głębi prowincji, bliżej granic Wołynia, Żmudzi i Białorusi cicho było i po swojemu, gościnnie a skromnie, ckliwie a poetycznie” (E. Orzeszkowa, Znad Niemna list II, [w:] Publicystyka społeczna 3, s. 55). .
Pewnego kwietniowego ranka z
jednego z dworków tych, tego właśnie,
który frontowymi oknami patrzył na północ, parę godzin przed południem wyszedł
młody jeszcze mężczyzna. Zwyczajem pilnych gospodarzy, starannie zamknął za sobą wrota dziedzińca i poszedł drogą wiodącą ku polom i obsadzoną młodymi topolkami. Potem zwrócił się na miedzę biegnącą wzdłuż
gaju między zagonami bujnie wschodzącego żyta. Szedł z wolna, z rękoma
w tył założonymi, w szarym ubraniu z prostego sukna, w gospodarskim obuwiu i okrągłym słomianym kapeluszu; średniego
wzrostu i szerokich ramion, twarzy ogorzałej, ozdobionej ciemnym bujnym wąsem, z ubrania
i powierzchowności wyglądał na zamożnego zagrodowego szlachcica.
Zaledwie uszedł na miedzy kilkadziesiąt kroków, gdy nagle, tuż prawie spod stóp jego, zerwał się z zagonu skowronek, uniósł się parę łokci nad ziemię i zaśpiewał. Mężczyzna, jakby lękając się krokami swymi spłoszyć ptaszka, stanął i patrzył. Skowronek śpiewał ciągle i prostopadłym lotem wzlatywał coraz wyżej, mężczyzna ścigał go wzrokiem. W końcu ptaszyna wzniosła się bardzo wysoko i zniknęła prawie pod obłokami, tylko śpiew jej srebrzysty i donośny dochodził z dali do pól, pogrążonych w cichości, a człowiek, straciwszy ją
z oczu, spuścił głowę i nie szedł dalej, ale stał z założonymi na piersi rękoma
,
pogrążony w zamyśleniu. Czyżby w zamyślenie to wprawił go widok i śpiew drobnego ptaszka? Kto by jednak wnosił z prostego ubrania i nie mniej prostej powierzchowności jego, przypuściłby raczej, że szlachcic hreczkosiej myśli o tym, ile z każdego
morga będzie miał tego żyta, śród którego stoi. Ale dlaczegóż zadumał się on wtedy dopiero, gdy spod stóp jego wzleciała wiosenna ptaszyna i spod obłoków słała mu wdzięczną piosenkę swoję? Zamyślenie to byłoż skutkiem głębokiego poczucia natury, nieprzytępionego
nawet codziennym z nią obcowaniem? Albo może odbiła się w nich rzewna poetyczność serca, okrytego szarym i grubym odzieniem?
Bądź co bądź, to pełne zachwytu przypatrywanie się lotowi skowronka i to zapadnięcie w zadumę
niepozornie wyglądającego mężczyzny widział
człowiek, który w tej samej chwili wychylił się zza skraju lasu, stanął także i bacznie przypatrywał się stojącemu śród pola
szlachcicowi. Był on czarno ubrany i trzymał pod ramieniem dużą tekę, jaką noszą ze sobą podróżujący uczeni lub artyści. Teka ta, okrągły popielaty kapelusz, całe ubranie, zastosowane do pieszych wycieczek, i posiwiałe włosy wyglądające spod kapelusza nadawały mu w istocie postać poważnego turysty. Postąpił kilka kroków; szelest, jaki uczynił, obudził z zamyślenia
człowieka w szarym surducie; podniósł on głowę i obaj spojrzeli
na siebie:
szlachcic z lekkim zdziwieniem,
turysta uprzejmie i życzliwie. Obaj machinalnie prawie podnieśli ręce do kapeluszy
i skłonili się sobie wzajemnie.
– Przepraszam pana – odezwał się
nadchodzący – czy nie możesz mi pan powiedzieć, jak daleko znajduję się od
Adampola?
– O dobre trzy
wiorsty, które nawet czterema
nazwać by można – odpowiedział
szlachcic.
– A! – zawołał
turysta z rodzajem zakłopotania – nie spodziewałem się odejść tak daleko, ale przypadkiem zbłądziłem!
– Pan pewno pierwszy raz jesteś w tych stronach? – spytał
szlachcic.
– Tak – powiedział
przybyły – przyjechałem w te strony w celu odbycia kilku naukowych wycieczek i
locum standi mam w
Adampolu.
Gdy to mówił
turysta,
szlachcic powtórnie uchylił nieco kapelusza.
– A! – rzekł
– dziękuję przypadkowi, który w ustroni tej dał mi poznać człowieka podróżującego w tak szlachetnym i pożytecznym celu
.
Słowa te i dźwięk, jakim były wypowiedziane, odbiły się od
prostaczej postaci szlachcica nie mniej dziwnie jak uprzednia poetyczna zaduma, w którą
go wprawił widok i śpiew skowronka. Toteż
mężczyzna z teką spojrzał nań z zajęciem i odrzekł:
– Uważałem przed chwilą, że i pan lubujesz się naturą, którą ja z naukowego badam stanowiska. Z taką przyjemnością zdawałeś się pan słuchać pieśni skowronka i patrzeć na lot jego!
Szlachcic nie zmieszał
się bynajmniej tym spostrzeżeniem przybyłego, uśmiechnął się tylko i odpowiedział z prostotą:
– Tak, panie, kocham naturę we wszystkich jej przejawach, bo ona jest towarzyszką moją od lat dziecięcych
aż dotąd. Ona była świadkiem wszystkich prac i pociech mego życia, a także i cierpień, których podobno żadnemu nie braknie człowiekowi
. Każda pora roku sprowadza mi mnóstwo przypomnień, każdy kawałek pola, ptak, roślina, drzewo niemal każde są mi znajome niby rodzeństwo, z którym się zhodowało pod jednym dachem. Pan zapewne uczysz się poznawać naturę, a może i innych znajomości tej nauczasz; ja czuję ją i kocham.
Im więcej
szlachcic mówił, tym zwiększało się zdziwienie
turysty. Przypatrywał się mu coraz uważniej
.
– Pan zapewne jesteś właścicielem jednego z
tych folwarków, które się tu pod
gajem znajdują? – spytał po chwili.
– Tak, panie, oto
mój dom – odparł
szlachcic, wskazując
dworek o kilkaset kroków odległy, i szybko dodał:
– Ale jeżeli pan dziś opuściłeś
Adampol, musiało to być chyba bardzo rano, a ponieważ błądziłeś, musisz być porządnie zmęczony. Może pan przyjmiesz u mnie gościnność, choć na godzin parę, dla wytchnienia i posiłku?
– Z przyjemnością przyjmuję uprzejme zaproszenie pana – grzecznie i z wyraźnym zadowoleniem odrzekł
turysta – tym bardziej że badając roślinność stron tutejszych, rad też będę poznać ich mieszkańców.
Szlachcic skłonił się lekko i już usunął się dla zostawienia
gościowi swemu pierwszeństwa
na wąskiej miedzy, gdy ten wyrzekł żywo:
– Ale ponieważ miły dla mnie traf sprowadził nas tu razem i będę gościem pańskim, trzeba przecież, abyśmy wiedzieli wzajem, jak się nazywamy. Jestem
Andrzej Orlicki.
– A! – ze zdziwieniem i radością zawołał
szlachcic – więc pan jesteś tym znanym powszechnie i tak pożytecznie pracującym
przyrodnikiemSłowo przyrodnik zastąpiło obecne w pierwodruku określenie naturalista; można zakładać, że ten drugi termin w latach osiemdziesiątych, kiedy przygotowywano wydanie książkowe, miał negatywne konotacje związane z naturalizmem Zoli. naszym, którego prace i nam prostakom pomagają znać i miłować naturę! Serdecznie, bardzo serdecznie witam pana na progu
mojej zagrody. Nazywam się
Bolesław Topolski.
To mówiąc, jakby przez głębokie uszanowanie dla nauki i pracy człowieka, którego miał przed sobą, zdjął całkiem kapelusz i wyciągnął rękę ku swemu
nowemu znajomemu.
W tej chwili dopiero, gdy przez zdjęcie kapelusza odsłoniła się górna część twarzy
zagrodowego szlachcica,
pan Andrzej mógł przyjrzeć się głównym cechom jego fizjognomii
. Była to twarz, która na pierwszy rzut oka nie odznaczała się niczym, ogorzała i pospolitych rysów. Gdy nic nie mówił i oczy miał spuszczone, nikt by ani chwili nie myślał mu przypatrywać się i tysiące osób mogłyby
przejść koło niego, nie spojrzawszy nań inaczej jak mimochodem. Ale gdy podniósł wzrok, zwracał na siebie koniecznie uwagę każdego, kto nań patrzył, bo miał takie spojrzenie, jakie rzadko spotkać można u ludzi jego stanu. W dużych szarych oczach jego była niepospolita głębia dobroci i myślącego spokoju, zza których wypływała chwilami nieokreślona jakaś rzewność, niby odblask tajonej, a może i nieświadomej siebie poezji serca. Czoło miał dość wysokie i bielsze od reszty twarzy, włosy ciemne, krótko przystrzyżone, usta bardzo zwyczajne, trochę nawet za wypukłe
i niezupełnie kształtne, gdy milczał, ale gdy mówił lub uśmiechał się, nabierały one wyrazu tej samej dobroci, jaką miały oczy, i układały się w pewne zagięcia, znamionujące moc i męskość charakteru. Miał też niezwyczajny uścisk ręki, ciepły, silny i jakby nieco drżący. Kiedy w uścisk ten ujął rękę czyją, zdawało się, że mu w dłoń przechodziły tętna żywo uderzającego serca.
Wszakże oprócz spojrzenia, wyrazu ust i uścisku ręki wszystko w powierzchowności jego było pospolite i bynajmniej nie zajmujące.
Nigdy by powierzchownością swoją nie mógł zwrócić na siebie oczu pięknej kobiety, a wszyscy, którzy go mijali, nie widzieli w nim najczęściej nic, prócz poczciwego może prostaka. Ale niekiedy, nagle
, jakby promień przesuwał się po jego twarzy i postaci, w oczach błyskała myśl, w uścisku dłoni zadrgało serce i każdy, kto go miał za prostego poczciwca, dojrzawszy promień ten, odstępował ze zdziwieniem i mówił sobie: „Nie spodziewałem się!”.
Ten promień duchowy, przenikający niekiedy na zewnątrz przez oczy, uśmiech i uścisk ręki
Bolesława Topolskiego, nie mógł ujść uwagi
pana Andrzeja. Musiał także powiedzieć sobie: „Nie spodziewałem się!”, bo z niezmiernym zajęciem przypatrywał się
swemu towarzyszowi, gdy, zszedłszy z wąskiej miedzy, szli obok siebie drogą ku
dworkowi wiodącą.
– Jakąż wzorową uprawę pól widzę tutaj! – rzekł
pan Andrzej, puszczając spojrzenia po długich, wąskich, wypukłych i jakby ręką ludzką usypanych zagonach. – Czy wiesz pan, że rzadko w kraju naszym zdarzało mi się napotykać
tak umiejętnie i starannie urządzone gospodarstwo. To istny holenderski ogród!
– W istocie – odpowiedział
Bolesław – robię wszystko, co mogę i umiem, aby niewielki kawałek gruntu, jaki posiadam, podnieść do najwyższej możebnie wartości. Czynię to i dla własnej korzyści, i z przekonania, że każde pojedyńcze wysilenie, jakkolwiek odosobnione, każda praca, jakkolwiek w małym zamknięta obrębie, skoro tylko umiejętna jest i wytrwała, może choćby drobne ziarenko dorzucić do ogólnego pożytku.
– Dawnoż pan mieszkasz tutaj? – spytał
pan Andrzej, którego zajęcie wzrastało.
– Urodziłem się w
tej zagrodzie – odrzekł
Bolesław – a w dziedzictwie otrzymałem ją po
ojcu przed ośmiu laty.
– A więc musiałeś pan już otrzymać po
ojcu folwark ten w tak pięknym stanie?
– Niezupełnie.
Ojciec mój rzadko i tylko przy końcu życia swego w nim mieszkał, bo całą młodość i część dojrzałego wieku spędził na wojaczce, która go prowadziła po odległych krajach. Był on we
WłoszechTopolski senior to świadek całej ery Napoleona: od utworzenia Legionów we Włoszech, poprzez niechlubną kampanię w Hiszpanii i uśmierzanie buntu na San Domingo, prawdopodobnie po sam kres władzy cesarskiej., w
HiszpaniiTopolski senior to świadek całej ery Napoleona: od utworzenia Legionów we Włoszech, poprzez niechlubną kampanię w Hiszpanii i uśmierzanie buntu na San Domingo, prawdopodobnie po sam kres władzy cesarskiej., na
San DomingoTopolski senior to świadek całej ery Napoleona: od utworzenia Legionów we Włoszech, poprzez niechlubną kampanię w Hiszpanii i uśmierzanie buntu na San Domingo, prawdopodobnie po sam kres władzy cesarskiej. i w
AlgierzeZe względu na cenzuralne przemilczenie narracja nie wyjaśnia okoliczności udziału ojca Bolesława w kampanii algierskiej (plany inwazji Algeru powstały jeszcze za Napoleona w 1808 r., ale faktyczny podbój tego kraju dokonał się w latach 1830–1857); był on zatem zapewne nie tylko napoleończykiem, ale także powstańcem listopadowym i emigrantem., a gdy wrócił do
ojczystej zagrody, przywiózł z sobą bogaty w doświadczenie i wiadomości umysł, ale ciało osłabione ciężkimi trudami, jakie ponosił, i niezdolne już do pracy fizycznej, wymagającej ruchu i energii.
Matka moja, święta domowymi cnotami, umarła wkrótce po jego powrocie; ja
miałem wtedy lat piętnaścieSkoro trzydziestodwuletni Bolesław (zob. s. niniejszej edycji – „mam rok trzydziesty drugi”) miał lat piętnaście w bliżej niesprecyzowanym okresie 1830–1840, to musiał się urodzić w latach 1815–1825, co potwierdza hipotezę o udziale ojca w powstaniu 1830 r.; napoleończyk powrócił do kraju, założył rodzinę, spłodził syna w latach dwudziestych (tylko taka data urodzenia Bolesława jest spójna z czasem akcji toczącej się w szóstej dekadzie stulecia), po czym wziął udział w wojnie z Rosją i podzielił los powstańców listopadowych, spędziwszy we Francji (Algierze) ok. dziesięciu lat..
Folwark nasz w niezmiernie opłakanym naówczas był stanie; znać w nim było wieloletnią nieobecność gospodarza.
Ojciec mój w części tylko mógł temu zaradzić i tego tylko dokazał, że
małą majętność naszę od zupełnej uchronił ruiny, ale podnieść jej
i udoskonalić sterane nie dozwoliło mu zdrowie. Natomiast zajął się mną z całym zapałem duszy, nieostudzonej długim tułaczym życiem
, z całą miłością ojca, który pragnie w syna swego przelać samego siebie.
Uczył mię, a nauczyć mógł wiele, bo sam z otwartymi oczyma
ducha po świecie wędrował; najbardziej jednak, najusilniej zaprawiał mię do pracy, do pracy rąk i myśli, ciała i ducha, bo, jak powiadał, obie są również cenne i pożyteczne i obie powinny być ciągłymi towarzyszkami życia prawdziwie uczciwego człowieka. Wpływał on na mnie niezmiernie, mocą swej nieograniczonej dla mnie miłości i urokiem męskiej, jędrnej poezji, której pełne było jego rycerskie serce, a która z wolna zdawała się sączyć i przelewać w moje. Mając lat dwadzieścia
, czynnie już zająłem się gospodarstwem; zrazu była to praca ciężka, mozolna, taka, która wymaga uczestnictwa własnych rąk, budzi przed wschodem słońca i zaledwie parę godzin wieczornych zostawia do porachowania się
z własnymi myślami. Ale raźno mi było i ochoczo pracować pod ojcowskim okiem, z myślą, że mu na stare lata daję opiekę młodego ramienia i byt wygodny zapewniam. Zdarzały się różne przeciwności, nieurodzaje, upadki bydła; ale wszystko to przeniosło się jakoś i naprawiło, dzięki Bogu, i miałem tę najwyższą pociechę, że
ojciec mój ostatnie lata swoje przeżył w
nowo zbudowanym i wygodnym, choć małym dworku, który stanął na miejscu starego, na wpół rozwalonego, i że te ściany, w których prawdopodobnie życie całe przepędzę, słyszały jego dziękczynne i gorące błogosławieństwa, jakie przed zgonem na moję głowę zlewał.
Przestał na chwilę mówić
Bolesław i twarz jego pokryła się szybko stłumionym wzruszeniem. Jakby chcąc pokryć wzruszenie to, uśmiechnął się wesoło, spojrzał na
pana Andrzeja swoim głębokim, dobrym spojrzeniem i rzekł:
– Ale uważam, że wpadłem na tor opowiadania panu mojej biografii. Daruj pan! to niezajmujące. Przypominam sobie, że słyszałem, jak ktoś
, który tu u nas w okolicy za bardzo uczonego uchodził, utrzymywał, że nic bardziej nudnego nie zna jak wszelkie biografie.
Pan Andrzej serdecznie na niego popatrzył.
– Od kilku chwil zaledwie znam pana – rzekł – ale wybacz mojej otwartości, gdy powiem, że wzbudziłeś we mnie takie zajęcie, iż rad bym, choćby przemocą, wedrzeć się w najdrobniejsze szczegóły twego życia.
Skłonił głowę z podzięką
Bolesław.
– Pragnąłbym – odpowiedział – aby to zajęcie się mną pana obdarowało mię z czasem jego szacunkiem i życzliwością. Co do szczegółów mego życia, są one bardzo zwykłe i powszednie.
Folwark mój jest niewielki; jest to raczej zagroda szlachecka niż folwark
. Prowadzę w nim czteropolową gospodarkę, bo taka najlepiej przypada do natury gruntów. Na każdą zmianę mam po włóce ziemi, półtory włóki
łąki i tyleż prawie lasu; oto i całe moje bogactwo.
Miałem przywiązane do ziemi tej trzy rodziny poddanychTo sygnał, że akcja powieści dzieje się przed okresem reform uwłaszczeniowych w państwie rosyjskim lub w jego trakcie (1857–1861), a Topolscy należą do pionierów przechodzących z darmowej pańszczyzny na płatną pracę najemników lub „parobków” zatrudnionych na folwarku. chłopów, ale ich uwolniłem zaraz po śmierci
ojca, wskutek ostatniej woli jego, która się i z moją zgadzała. Odtąd zaprowadziłem parobczane gospodarstwo i przekonałem się, że takie, gdy tylko jest umiejętnie prowadzone, daleko więcej przynosi korzyści gospodarzowi niż przymusowa praca.
Dziś otrzymuję z
TopolinaTen literacki toponim jest może echem autentycznych, popularnych nazw miejscowości, spotykanych także na Grodzieńszczyźnie czy Kowieńszczyźnie: Topolewo, Topolka (zob. SGKP 12, s. 395). dochód taki, jaki gdzie indziej mają z majątków cztery albo i sześć razy większych od mego. Latem i jesienią pracuję bardzo nad rolą, zimą i wiosną mniej mam do czynienia z gospodarstwem, toteż zamykam się w mojej szarej kochanej chacie i staram się nie zatracić tego, co mi z dziedziny wiedzy pozostawił
mój ojciec, a może
, przy pomocy Bożej, i dorobić się przybytku moralnego dobra, tak jak już dorobiłem się przybytku powszedniego chleba.
Kończąc to mówić,
Bolesław wraz z swym
towarzyszem znalazł się na ganku
swego domu i uprzejmym gestem wskazał wejście
gościowi.
Z widnej, czysto wybielonej i wymiecionej sieni
pan Andrzej wszedł do jasnego, o dwóch oknach wychodzących na dziedziniec, pokoju.
Podłoga w nim była z prostych desek, niemalowana, ale gładko ułożona i czysto wymyta; pod ścianą,
między oknami stała kanapa z żółtego jesionuJesionowe sprzęty są oznaką prostoty i niewyszukanego stylu życia. Zob. s. , , niniejszej edycji oraz E. Orzeszkowa, Znad Niemna list II, [w:] Publicystyka społeczna 3, s. 55. , przed nią stół okrągły, pokryty serwetą pięknej i delikatnej roboty kobiecej.
U okien były firanki z gładkiego białego muślinu, pod ścianami stały wyplatane żółte krzesła, na ścianach wisiało
kilka niewielkich portretów znakomitych w dziejach ojczystych ludziTakże w powieści Eli Makower pojawiają się na ścianach sypialni „portrety kilku słynnych poetów i myślicieli: Słowackiego, Szekspira, Schillera, Hugona Kołłątaja, Mirabeau, Woltera” (Pz 43, s. 7) – w Na prowincji podkreślone jest jednak dziedzictwo narodowe. Być może były to popularne litografie „medaliony” Walentego Śliwickiego, przedstawiające m.in. Ignacego Krasickiego, Tadeusza Kościuszkę, Jana Henryka Dąbrowskiego, Stanisława Staszica, Hugona Kołłątaja, Andrzeja Zamoyskiego (Portrety wsławionych Polaków rysowane na kamieniu przez Walent. Śliwickiego z opisem ich życia przez Alex. hr. Chodkiewicza, Warszawa 1820) i prezentowane w 1821 r. na Wystawie Sztuk Pięknych: „Prawdziwie! trudno opisać te uczucia, jakie wzbudza w ziomkach szereg wizerunków tych obywateli i bohaterów, […] oderwać się nie mogli od ulubionych twarzy, powtarzając, że te portrety w ich oczach są najpiękniejsze” ([b.a.], Nowości warszawskie, „Kurier Warszawski” 1821, nr 218, s. 1–2)., w prostych drewnianych ramach, malowanych czerwono z czarnymi kantami. Przez otwarte drzwi do drugiego pokoju widać było łóżko, ozdobione dużym, nieco spłowiałym dywanem, stolik z przyrządami do pisania i z kilku rachunkowymi oprawnymi księgami, kilka półek przy ścianie, napełnionych książkami różnych formatów, a nad książkami zawieszony na haku pęk wielkich kluczy, od śpichrzów snadź
i stodoły.
Skromne było to szlacheckie mieszkanko, czyste, jasne i nieco surowe. Żadnych ozdób, nic w nim nie było miękkiego
, wszystko tylko ściśle potrzebne, choć dostatnie. Klucze, zawieszone nad książkami, i książki, stojące pod nimi na półkach, zdawały się być symbolami mieszkania i
żyjącego w nim człowieka.
Dwie tylko były tam rzeczy, drobne, ale stanowiące sprzeczność z surowością i pierwotną prostotą całego otoczenia: serweta na stole, wyraźnie kobiecą ręką pleciona z jedwabiu jak z nitek pajęczych, i doniczka na oknie z pięknie kwitnącym białym narcyzem.
Te dwa przedmioty zdawały się mówić o kobiecie, tchnęły kobiecością, której zresztą śladów nigdzie więcej nie było.
– Przepraszam pana, że opuszczę go na chwilę – rzekł
Bolesław do
gościa, gdy obaj weszli do mieszkania – pan jesteś głodny, a ja nie zapominam o tym, że jestem gospodarzem i że natrętnie prawie pociągnąłem pana do siebie. Rozkażę więc podać przekąskę, przyśpieszyć
obiad i natychmiast służyć będę.
To mówiąc, wyszedł, a
pan Andrzej zaczął rozglądać się wkoło. Spojrzał w głąb sąsiedniego pokoju, którego drzwi na oścież były otwarte, a wiedziony ku książkom zamiłowaniem uczonego, zbliżył się do nich.
Półki, zawierające księgozbiór Bolesława, dzieliły się na dwie kondygnacje, przegrodzone
podłużną deską. Po jednej stronie były
grube tomy, na których skromnej czarnej oprawie jaśniały imiona: ŚniadeckichDobór pozycji księgozbioru odzwierciedla legendarną bibliotekę ojca Orzeszkowej (zob. dalej: „dostała mi się po ojcu”); nie ma w niej jeszcze kanonu pozytywistycznego, dominują luminarze myśli oświeceniowej i romantycznej, które to dziedzictwo patronowało młodej pisarce.,
Kołłątaja,
Naruszewicza,
Skargi,
Lelewela i parę innych; po drugiej stały powieści i poezje, nowszych czasów przeważnie, a między nimi parę tomów
Kochanowskiego,
Krasickiego i
Reja z Nagłowic.
Pan Andrzej czytał tytuły książek i przyjemne zdziwienie wzrastało na jego twarzy. Wypadkiem rzucił spojrzenie na bok i ujrzał na niewielkim stoliku, umieszczonym przy łóżku, parę gazet i ilustracji polskich; pomiędzy nimi stał lichtarz z niedopaloną świecą i można było odgadnąć, że nie dawniej jak dnia poprzedniego
Bolesław, przed zamknięciem do snu oczu
, pisma te czytał. Leżały one nawet w nieładzie, świadczącym, że pilnie zajmowano się nimi.
Pan Andrzej patrzył i zamyślił się, ale z zamyślonych oczu jego zniknął całkiem smutek, a ukazała się w nich błogość taka, jaką czuje człowiek, który widzi wcielającą się najulubieńszą ideę swoję.
W zamyśleniu zdjął z półki jednę z książek, – była to
korespondencja
Kołłątaja z
Czackim.
Przerzucał ją
pan Andrzej machinalnie prawie, gdy spomiędzy kartek wypadł kawałek cienkiego papieru. Podniósł go z podłogi i mimowolnie rzucił nań okiem; kilka
wierszy drobnym i wprawnym pismem było na tym papierze.
Pan Andrzej sądził, iż są to notaty z poważnego dzieła, w którym się papier znajdował, i przeczytał:
„Widziałem ją dziś, dobrą i piękną jak anioł. W oczach jej było niebo dobroci, na ustach raj rozkoszy.
Kobieta dobra i piękna to dla mężczyzny źródło, z którego on co chwila
czerpie szczęście i siły na surowe i pracowite życie.
A taką jest
ona.
A
ona będzie moją!”.
Pan Andrzej uśmiechnął się i rzekł do siebie:
– Niepotrzebniem to przeczytał, ale nie spodziewałem się, aby dwaj uczeni mężowie,
Kołłątaj i
Czacki, byli powiernikami marzeń miłosnych.
Włożył kartkę do książki i książkę postawił na półce. W tej samej chwili ozwał się obok niego wesoły głos
Bolesława.
– Uważam, że pana zajęła nieco biblioteczka moja. Połowa jej, ta mianowicie, która składa się przeważnie z dzieł minionych stuleci, dostała mi się po
ojcu, drugą sam dokupiłem.
Pan Andrzej podniósł wzrok i po chwili milczenia rzekł gorąco:
– Daj Boże, aby syn pana, jeśli go kiedy mieć będziesz, tak samo snuł dalej poczciwą i rozumną myśl, która ukrywa się pod tą słomianą strzechą jak prawdziwa perła na dnie niepokaźnej102 muszli!
Uśmiechnął się
Bolesław i uścisnął rękę swemu gościowi.
– Mało mojej zasługi jest we wszystkim, co pan dobrego lub rozumnego zobaczyć możesz w tej mojej zagrodzie. Od wieków było tutaj poczciwie i rozumnie, a ja ciągnę dalej
nić tradycji ojczystej, przekazanej mi po przodkach, a bezpośrednio otrzymanej w spuściźnie
po
ojcu.
– O, tak! – odparł z przejęciem się
pan Andrzej – trzeba być złym i bezrozumnym, aby poczciwej tradycji rodzinnej nie uszanować i nie uszlachetnić jej
własną pracą.
– Pozwól,
szanowny mój gościu – rzekł
Bolesław – abym teraz zaprosił cię na prozaiczne pole powszednich potrzeb. Przekąska na nas czeka.
To rzekłszy, wprowadził
gościa do pierwszego pokoju. W chwili, gdy tam wchodzili,
stary sługa, o włosach i wąsach białych jak śnieg, o czerstwej twarzy
i szerokiej szramie na czole, stawiał na stół umieszczony przed kanapą tacę pełną wiejskich przysmaków: wędlin, serów i litewskich nalewek.
Bolesław zbliżył się do
służącego, położył mu rękę na ramieniu i rzekł do
pana Andrzeja:
– Przedstawiam panu
poczciwego Krzysztofa, starego towarzysza broni
mego ojca.
Pan Andrzej przemówił kilka słów przychylnych do
starego wojaka, który odpowiedział, kłaniając się z żołnierska i uśmiechając się pod wąsem:
–
Je parle français, mosie,
j’étais sept ans en France, beau Paris!
Zaśmieli się
gość i
gospodarz z tej improwizowanej francuszczyzny i z dobrym apetytem wzięli się do śniadania. W pokoju słońce szerokimi smugami złociło posadzkę, migotało po ścianach i opromieniało portrety wielkich mężów. Na dziedzińcu, naprzeciw jednego z otwartych okien, młody chłopak w siermiędze pasł dwa stajenne, młode, ale dobrze utrzymane koniki. Stał on na zrębie i wykonywał różne gimnastyczne sztuki dla pokazania swej zręczności przed dwiema rumianymi dziewkami
, które o parę kroków od niego prały bieliznę w wielkiej balii. Dziewczęta śmiały się do rozpuku, a chichotaniu ich towarzyszyło skrzypienie żurawia u studni i plusk wody przelewającej się z wiadra do koryta. Na dziedzińcu wokoło wszystko tchnęło zielenią, świeżością, czynnym życiem, w pokoju panowała cisza i ład, a nieokreślona jasność wewnętrzna, niby promienie silnego i spokojnego ducha, okrywała twarz gospodarza, swobodnie rozmawiającego ze swym gościem.
Pan Andrzej słuchał i patrzył na wszystko uważnie, w końcu rzekł:
– Prawdziwie zachwycony jestem pańską ustronią. Kto tu raz zajrzał, może śmiało powiedzieć:
„I ja byłem w Arkadii! Wypowiedź bohatera Orzeszkowej, w istocie komplement pod adresem arkadyjskiej wiejskiej posiadłości, wykorzystuje powiedzenie w obiegowej i powierzchownej wersji jako nostalgiczne wspomnienie szczęśliwych, pięknych czasów (‘I ja byłem/bywałem w Arkadii’), nie uwzględnia jednak eschatologicznej wymowy oryginału, który był sugestywną interpretacją motywu memento mori – Poussinowską sentencję wypowiada śmierć: ‘I ja (też jestem obecna nawet) w Arkadii’. Nie wydaje się, żeby autorka świadomie ewokowała tę płaszczyznę sensu, choć korespondowałaby ona z mottem i finałem powieści.
. Wiesz pan jednak, co mi na myśl przychodzi? Do uzupełnienia tej cichej poezji i pełni życia, jakie tu panują, braknie jeszcze kobiety, rozumie się kochanej, dobrej i myślącej.
Bolesław nic nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się i, jakby mimo woli, rzucił spojrzenie na doniczkę z narcyzem, a w oczach jego błysnął wyraz uszczęśliwienia.
Czas upływał szybko, słońce już tylko parę godzin miało do zachodu, a
pan Andrzej ani myślał o opuszczeniu szlacheckiej zagrody, która snadź
bardzo przypadła mu do serca.
Już było po obiedzie,
gość i
gospodarz siedzieli na ganku, prowadząc ciągle rozmowę, która nabywała coraz więcej zajęcia i ożywienia.
– Powiedz mi pan – rzekł
pan Andrzej – kto mieszka w
tym drugim dworku, co tam za gajem stoi, a tak podobny jest do tego, jakby obadwa
przez rodzonych braci postawione były?
Na to pytanie
pana Andrzeja nagły rumieniec oblał twarz Bolesława i pokrył mu nawet czoło.
Z rumieńcem tym wyglądał on jak człowiek, który na chwilę zapomniał był o czymś przejmującym na wskróś całą jego istotę, a ktoś
mu o tym nagle przypomniał i przypomnienie to, niby dotknięcie iskry elektrycznej, wstrząsnęło całym jego organizmem. Pohamował się jednak szybko i odrzekł spokojnie:
– W dworku tym, który się nazywa
Niemenka, mieszka
pani Niemeńska, kobieta w wieku i wdowa, z synowicą swoją,
panną Wincentą Niemeńską.
Trzeba było bardzo nieprzenikliwego oka i ucha, aby nie dojrzeć wymownego spuszczenia oczu
i nie dosłyszeć szczególnego dźwięku głosu, z jakimi
Bolesław wymówił ostatnie imię.
Pan Andrzej nie należał do rzędu nieprzenikliwych, toteż uśmiechnął się nieznacznie, z przyjemnością popatrzył na Bolesława i ozwał się:
– Pan zapewne często bywasz w
Niemence?
tak bliskie sąsiedztwo…
– O! bardzo
bliskie – odrzekł
Bolesław – tym bliższe, że
panna Wincenta jest moją narzeczoną.
Wyrzekł to z uśmiechem, ale głos mu zadrżał i znowu nagły, pąsowy rumieniec pokrył twarz na mgnienie oka.
W tym drżeniu głosu i w tych nagłych ognistych rumieńcach, pojawiających się przy wspomnieniu kobiecego imienia u tego
mężczyzny skończonych lat trzydziestu i męskiej powierzchowności, odbiła się przedziwna świeżość i dziewiczość serca, ale zarazem trysnęła z nich łuna płomienistej, namiętnej natury.
Rozmowa po raz pierwszy przerwała się na chwilę.
Bolesław spuścił wzrok i zamyślił się, jakby zapomniał o tym, co się działo koło niego;
pan Andrzej patrzył nań z baczną i życzliwą uwagą.
– Tak więc – odezwał się – masz pan tylko krok jeden uczynić do ślubnego ołtarza.
– Krok ten jednak dość długo trwać będzie – odpowiedział
Bolesław –
panna Wincenta bardzo młoda jest jeszcze, bo ma dopiero rok siedmnasty; za wolą
jej i jej ciotki, a także i wskutek własnej rozwagi, postanowiłem czekać rok jeden jeszcze, chociaż rok już także mija od czasu, jak jesteśmy zaręczeni.
– Zapewne odłożyłeś pan termin ślubu swego dla lepszego wzajemnego poznania się z narzeczoną? – spytał
pan Andrzej.
– O, tego już nam nie potrzeba – żywo odparł
Bolesław. – Ja znam pannę
Wincentę od dzieciństwa, a okoliczności tak się składały, że od lat pięciu, tj. od pory, w której straciła
ojca i została zupełną sierotą, bo matki nie miała już od dawna,
widywaliśmy się codziennie prawie. Zwłoka ta została postanowioną skutkiem uwagi, że lepiej jest zawsze, jeśli kobieta przyjmuje na siebie obowiązki żony i gospodyni, a może i mające wkrótce nastąpić trudy macierzyństwa, wtedy, gdy jest już w pełni rozwoju swoich sił moralnych i fizycznych. Zresztą ona tak chciała, a niech mię Bóg broni, abym przeciw woli jej miał przyśpieszać
choć o jeden dzień spełnienie najgorętszych życzeń mego serca.
– I panu to oczekiwanie nie wydaje się zbyt trudnym? – spytał
pan Andrzej, przypatrując się silnemu rozpłomienieniu oczu, jakby elektrycznemu prądowi, który przebiegał po twarzy
Bolesława, gdy mówił o narzeczonej.
– Nie – odrzekł
Topolski – widujemy się bardzo często, pewny jestem, że posiadam jej serce i że ją posiadać będę, a to mi wystarcza. Zresztą i teraźniejszość daje mi tak wiele żywych radości, że gdybym był najpierwszym z poetów w świecie, nie wiem, czy bym je wszystkie wypowiedzieć był zdolen
.
– Sielanka, prawdziwa sielanka! – szepnął do siebie
pan Andrzej, a głośno dodał: – prawdziwie, jak słucham pana, mówiącego mi o
swej narzeczonej, zdaje mi się, że słyszę pieśń śpiewaną śród pól i gajów, przy odgłosie fujarki pasterskiej i szmerze strumyka. Jakże bym pragnął widzieć
narzeczoną pańską.
– O, nic łatwiejszego! – z żywym zadowoleniem zawołał
Bolesław, ujmując za obie ręce
swego gościa – to tak blisko, kilkaset kroków zaledwie, jeśli przez
gaj pójdziemy. Jeżeli pan chcesz, możemy tam pójść natychmiast. Ja także będę bardzo szczęśliwym, mogąc pokazać ją panu, pochwalić się z nią…
Rzekłszy ostatnie słowa z radością i dumą kochającego mężczyzny,
Bolesław wstał z ławki i patrzył na
swego gościa z niepokojem, jakby obawiał się, aby propozycja jego odrzucona nie została.
– Hm – odparł namyślając się,
pan Andrzej – będzie to trochę oryginalny postępek z mej strony, ale mam nadzieję, że znajome pańskie przebaczą
turyście i staremu dziwakowi chęć poznania ich, jaką pan obudziłeś we mnie. Pójdźmy!
Bolesław jednym skokiem wpadł do wnętrza domu i przyniósł
gościowi swemu jego kapelusz.
– Jeden jeszcze warunek,
kochany mój i uprzejmy gospodarzu – rzekł
pan Andrzej. – W
Adampolu będą niespokojni o mnie, jeśli przed zachodem słońca nie wrócę; raczże
tam posłać kogo z uwiadomieniem, że się tu znajduję i z prośbą ode mnie, aby dziś wieczorem przysłano tu moje konie po mnie.
– O, na to ostatnie
nie zgadzam się! – zawołał Bolesław – gońca z uwiadomieniem poślę, ale koni nie trzeba, bo pan moimi odjedziesz, i nie dziś, ale jutro. Chcąc nie chcąc, musisz pan u mnie przenocować, jesteś
moim gościem, a po staropolsku gość to niewolnik, który nie ma prawa wyjechać, kiedy chce, ale kiedy gospodarz domu go wypuści, wymógłszy wprzód obietnicę, że prędko wróci do swego chwilowego więzienia.
– Ha! – rzekł
pan Andrzej– niechże i tak będzie.
Miło mi i dobrze z panem, to i po cóż mam się wyrywać. Na żadną ekskursją i tak nie wybierałem się jutro.
Uścisnęli się serdecznie, po prostu. W uściśnieniu tym nie znać było, że jeden z nich bogatym człowiekiem i sławnym w kraju uczonym, a drugi prostym zagrodowym rolnikiem.
Braterstwo ducha szybko owinęło i połączyło tych dwóch ludzi, tak jak wonny powój owija i łączy jednymi sploty wspaniały i cenny modrzew z pospolitym, ale silnym i szlachetnym dębem.