VII. Pierwsza wizyta
W tym samym czasie, gdy
pan Jerzy opowiadał przed przyjacielem obawy i żale, jakimi go napełniało postępowanie syna,
Aleksander prędko przebył rączymi końmi trzywiorstową przestrzeń dzielącą
Adampol od
Niemenki i w bawialnym pokoju małego dworku ożywioną prowadził rozmowę z miejscowymi paniami.
Pani Niemeńska, ustrojona od święta w czepek z liliowymi wstążkami, z widocznym upodobaniem patrzyła na młodego gościa.
Wincunia siedziała obok ciotki, zmieszana
nieco, mniej mówna niż zwykle, zamyślona i jakby poważna. Z tym pomieszaniem
dziewiczym i nieco rzewnym wyrazem twarzy, jaki rzucały na nią długie rzęsy spuszczających się co chwila oczu
,
Wincunia ładniejszą była jeszcze niż
zwykle. Toteż
Aleksander ogarniał ją raz po raz
ognistym spojrzeniem, a niekiedy tak się w nią wpatrywał, że aż zapominał o odpowiadaniu na wielomówne i uprzejme pytania
pani Niemeńskiej. Był on ubrany wedle ostatniej mody, wszystko na nim było cienkie, świeże, wytworne; misternie zawiązany węzeł szafirowego krawata pięknie odbijał przy ciemnym stroju i białej twarzy. Mówił wiele i z ożywieniem, a co moment mowę swą zwracał do
Wincuni; ona odpowiadała mu uprzejmie, z uśmiechem, ale głosem nieco cichszym niż
zwykle; podnosiła na niego spojrzenie i wnet spuszczała oczy; on
spojrzenie to chwytał wzrokiem w przelocie, zaglądał w nie głęboko, a potem milkł na chwilę i tylko patrzył na nią.
Pod gankiem zaturkotały koła i do pokoju wszedł
Bolesław.
–
Czemu tak późno przybywasz pan? – spytała gospodyni domu – czekałyśmy na pana z obiadem.
Bolesław powitał panie, a ujrzawszy
Aleksandra, zdawał się trochę zdziwionym jego obecnością w
Niemence.
– Czy panowie znają się? – spytała
Pani Niemeńska, gotując się już do dopełnienia ceremonii przedstawień.
– O, miałem przyjemność spotykać się z
panem Topolskim w sąsiedztwach! – zawołał
Aleksander i z najbardziej światową, jak mógł, grzecznością podał rękę przybyłemu.
Bolesław usiadł i rzekł:
– Przyjeżdżam prosto z
X., gdzie byłem na obiedzie u
proboszczaZapewne cenzuralne przemilczenie: może chodzić o kwestie społeczno-polityczne, jakie nurtowały światlejsze środowiska ziemiańsko-inteligenckie na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XIX w., kiedy nastąpiło ożywienie nadziei na liberalną odwilż w Rosji wraz z objęciem tronu przez Aleksandra II. W obywatelstwie kresowym pojawiły się wówczas potrzeby i dążenia reformatorskie (przede wszystkim kwestia uwłaszczenia wsi, rozpatrywana przez komitety szlacheckie, ale też sprawa restytucji Uniwersytetu Wileńskiego), a młoda Orzeszkowa, przebywając w latach przedpowstaniowych na Polesiu, była zaangażowanym świadkiem i uczestnikiem tych dyskusji: „domysły, przewidywania […] niby prądy elektryczne przebiegały prowincją, uderzały o ciche dotąd ściany dworów i dworków, budziły do życia i ruchu umysły zdrętwiałe śród bezczynności” (E. Orzeszkowa, Znad Niemna list III, [w:] Publicystyka społeczna 3, s. 59); „były w momencie owym w kołach obywatelskich narady, rozprawy, dysputy, których wiele, wiele słuchałam i w których mój własny […] umysł brał udział gorączkowy, namiętny” (list do A. Drogoszewskiego z 12 maja 1903 r., Lz 4, s. 124). Zob. też Kalendarium 1, s. 64, 68–70, 72–73.. Zebrało się tam nas kilku hreczkosiejów i zarazem trochę literatów, więc gwarzyliśmy sobie to o tym, to o owym…
– Przepraszam pana, że wypowiem moję myśl
– z grzecznym, ale nieco ironicznym uśmiechem przerwał
Aleksander – nie mogę pojąć, jak pan mogłeś przełożyć gawędkę u
proboszcza nad towarzystwo pań, które go tu oczekiwały.
Uśmiechnął się
Bolesław i odpowiedział:
– Moja znajomość, a nawet ośmielę się powiedzieć, moja przyjaźń z paniami jest tak starą i niepotrzebującą dowodów, że panie doskonale wiedzą, jak mi jest drogim ich towarzystwo. Ale zarazem wiemy też o tym wszyscy, że mężczyzna nie może żyć dla swego tylko, choćby najulubieńszego kątka. Jego obchodzą i obchodzić powinny sprawy ogólne, a o nich jakże wiedzieć może, jak w nich weźmie udział, jeżeli nie będzie przebywał niekiedy w szerszym kole ludzi, choćby nawet ich towarzystwo nie najlepiej lubił?
Aleksander zdawał się przez chwilę nieco zmieszany
tą poważną, lubo pełnym prostoty tonem wygłoszoną odpowiedzią. Spuścił oczy i po twarzy jego przemknęło niezadowolenie, połączone z ironią. W mgnieniu oka jednak odzyskał zwykłą sobie śmiałość i rzekł:
– Masz pan zupełną słuszność i bardzo pięknie mówisz. Ja jednak przyznaję się otwarcie, że jestem egoistą i za nic w świecie nie zamieniłbym przyjemności, jakiej doświadczyłem, przepędzając tutaj tę chwilę, którą pan u proboszcza przebyłeś.
Na ten komplement, któremu towarzyszyło przelotne spojrzenie rzucone na
Wincunią,
Pani Niemeńska mile się uśmiechnęła, a czoło
Wincuni zabarwiło się lekkim rumieńcem.
– Co do szerszego towarzyskiego koła, nie jest ono wcale obcym
panu Snopińskiemu – ozwała się
gospodyni domu, zwracając mowę do
Bolesława. – I owszem, właśnie przed chwilą opowiadał nam wiele zajmujących rzeczy o
Warszawie, w której przepędził czas jakiś.
– Pan długo byłeś w
Warszawie? – spytał
Bolesław.
– Bawiłem tam przeszłego lata dwa miesiące – odparł
młodzieniec, muskając wąsika.
– Słyszałem o tym od
pana Siankowskiego – rzekł
Topolski – i dziwiło mię trochę, że pan opuściłeś dom na tak długo właśnie w czasie żniw.
Uwaga ta, wypowiedziana tonem, który nie miał w sobie nic złośliwego, musiała wydać się
eleganckiemu młodzieńcowi do najwyższego stopnia naiwną i tchnącą stodołą, bo roześmiał się głośno i zawołał z szyderstwem, którego pokryć nie chciał czy nie umiał:
– A!
łaskawy panie dobrodzieju!
cóż to ma jedno do drugiego, podróż moja do żniw?
– Jest to pora najtrudniejsza dla gospodarzy i sądziłem, że
ojciec pana, jako zawołany gospodarz, potrzebował wówczas pomocy pańskiej – odrzekł spokojnie
Bolesław.
Aleksander spąsowiał.
–
Mój ojciec ma ekonomów, którzy mu pomagają – odparł z fantazją, wstrząsając złocistymi lokami – a
pan dobrodziej, czy byłeś kiedy w
Warszawie?
– Nie, panie, jestem taki
wieśniak prawdziwy, że oprócz
naszego powiatowego miasta żadnego innego nie widziałem, i lubo nieraz pragnąłem wychylić się w świat szerszy, zajęcia, obowiązki miejscowe nie dozwalały mi czynić dalekich wycieczek.
– Żałuj pan, żałuj! kto
Warszawy nie widział, ten nic nie widział! – zawołał patetycznie
młodzieniec, a powstając z krzesła i przybierając również patetyczną postawę, mówił dalej:
– Tam dopiero człowiek poznaje prawdziwie, co to jest życie! Ruch, tłum, gwar, ogromne pałace, piękne powozy na ulicach, bogate magazyny, a wszystko błyszczy i huczy, aż człowiekowi w oczach ćmi się i w uszach dzwonić zaczyna.
– O ile wiem, blask ten i huk to tylko zewnętrzna strona tego miłego i drogiego sercom naszym miasta – rzekł
Bolesław – pod blaskiem kryje się mnóstwo
nędzy, a mimo huku tkwi tam myśl poważna…
– O, tak, tak,
panie dobrodzieju, ale tego tam nie widać i nie słychać! I po cóż zresztą dopatrywać i dosłuchywać się
tych smutnych rzeczy? kiedy człowiekowi wesoło, to i dobrze; a wesołoż bo tam, wesoło!
I zapaliwszy się do swego opowiadania, począł dalej opisywać
ulice, place, ogrody i spacery warszawskie.
W czasie tej rozmowy dwóch mężczyzn
Wincunia nie odezwała się ani słowa, tylko oczy jej przechodziły koleją z twarzy
narzeczonego na twarz
Aleksandra.
Dwaj ci ludzie stanowili między sobą zupełną sprzeczność. Spokojna i poważna postać
Bolesław, skromnie i czarno ubrana, twarz jego ogorzała o nieregularnych rysach, ozdobionych tylko pięknością spojrzenia i uśmiechu, wydawała się pospolitą, niemal prostaczą przy smukłej postaci, wytwornym stroju i białej, ogniem życia i wesołości tryskającej twarzy
dwudziestoletniego młodzieńca. Oczy jednak tych dwóch tak różnych ludzi zbiegały się wciąż na jednym punkcie, a tym punktem była
Wincunia. Ale nawet w spojrzeniach ich, na nią rzucanych
, była wielka różnica.
Bolesław, patrząc na
Wincunią, nie tracił zwykłego sobie
spokoju, a tylko z głębi, z samej głębi jego szarych oczu
wypływała cicha rzewność i płonęła w źrenicy łagodnym blaskiem. Oczy
Aleksandra paliły się, migotały błyskawicami, jasny błękit ich ściemniał i miał barwę nieba otaczającego tarczę słoneczną w południe.
Gdyby przed tych dwóch mężczyzn przyprowadzono dwie kobiety młode: jednę
z dojrzałą myślą i sercem w ogniu cierpień wypróbowanym, drugą
młodziuchną dzieweczkę, która naiwne i ciekawe oczy ledwie otworzyła na świat boży, i gdyby tym dwom kobietom powiedziano: „Przyjrzyjcie się tym ludziom i niech każda z was jednego z nich wybierze sobie na szczęście i miłość, na dolę i niedolę życia!”. Pierwsza wyciągnęłaby dłoń do
Bolesława i rzekła: „Tego wybieram, bo ma piękność ducha”. Druga zachwyconym okiem utonęłaby w pięknym licu
Aleksandra i z rumieńcem wstydu, łzami wzruszenia i śmiechem radości zawołałaby: „Tego kocham, bo w oczach jego przegląda się niebo!”.
Kocham! o, niewinne, nieświadome siebie i świata dziewczę młode! Nim wyraz ten wymówisz, złóż pierwiej ręce do modlitwy i módl się długo, długo, i proś Boga, aby ci dał myśl tak przenikliwą, serce takie mężne
, iżbyś poprzez ogniste oczy i białą twarz młodzieńca przedrzeć się mogła do duszy jego!
W nią patrz, bo z niej, tylko z niej, stosownie do jej wartości, wypłynie dla ciebie szczęście lub niedola; bo jeśli ona jasna, to i ciebie
na zawsze opromieni światłość, pomimo nawet przyszłych cierpień życia; bo jeśli ona ciemna, i ty, prędzej lub później, zapadniesz w ciemności żalu, rozczarowania, rozpaczy, a kto wie, może grzechu i buntu przeciw swemu losowi!
Wincunia patrzyła na
Aleksandra i stawała się coraz bledszą; w miarę jak mówił, wzrok jej coraz śmielej tkwił w jego twarzy, mglił się wilgocią i promieniał połyskliwym blaskiem.
Aleksander czuł spoczywający na sobie ten wzrok dziewczyny, lubo z mową swą najczęściej zwracał się do gospodyni domu. Głos jego stawał się coraz dźwięczniejszym, mowa coraz płynniejszą
, o tym, co widział, opowiadał z łatwością i dowcipem, który nieraz szczerze rozśmieszał słuchających.
– Jakież to piękne, na przykład te
Łazienki! – mówił między innymi rzeczami – byłem tam właśnie w czasie kwitnienia drzew pomarańczowych; przecudny zapach rozlewał się wkoło stawów, po których pływają łabędzie…
– Łabędzie! – zawołała
Wincunia, porwana opowiadaniem i swym amatorstwem ptaków – jakżebym chciała widzieć kiedy łabędzie! Znam tego ptaka tylko z opisu, prześliczny być musi!
– Prześliczny! – powtórzył
Aleksander – ale przecie można by i tu zaprowadzić łabędzie. Klimat nasz niewiele się różni od warszawskiego, a niedaleko od
Niemenki widziałem staw dość duży. Idzie tylko o sprowadzenie jednej pary.
– Ależ to musi być kosztowne i trudne do hodowania! – przerwała
Pani Niemeńska z przezornością gospodyni.
– O, nie!
– odpowiedział
Aleksander – hoduje się je na wodzie, jak gęsi. Jeżeli pani pozwoli – dodał, zwracając się z ukłonem do
Wincuni – będę bardzo szczęśliwy, mogąc przysłużyć się jej parą łabędzi. Pojadę po nie do
Warszawy, tam wszystkiego dostać można…
– Jak to, pan pojedziesz do
Warszawy umyślnie po łabędzie? – z uśmiechem spytał
Bolesław.
– Cóż to znaczy? – odparł
młodzieniec – dla spełnienia życzeń
damy, można na koniec świata pojechać!
– Chciałbym na ten raz być damą – zaśmiał się
Bolesław –
kazałbym panu jechać do Nilu po krokodyla!Aluzja do popularnego fragmentu Zemsty Aleksandra Fredry, gdzie Klara w żartobliwy sposób odpowiada na zaloty Papkina:
W oddalonej stąd krainie
Jadowity potwór słynie,
Najmężniejszym trwogą bywa,
Krokodylem się nazywa.
Niech go schwyci i przystawi,
Moje oko nim zabawi,
Bom ciekawa jest nad miarę
Widzieć żywą tę poczwarę.
(A. Fredro, Dzieła, t. 5, Warszawa 1880, s. 147–148).
– Gdybyś pan był pewną damą, którą ja znam, pojechałbym chętnie nawet po krokodyla – odparł swobodnie
Aleksander, rzucając spojrzenie na
Wincunią, która właśnie w tej chwili patrzyła na niego i zrozumiała widać aluzją
, bo wnet spuściła oczy.
Bolesław nie dojrzał tego spojrzenia i nie dosłyszał aluzji, bo patrzył także na
Wincunią.
– Bywałem w
Łazienkach właśnie w porach, gdy cały piękny świat warszawski tam się przechadzał. Widziałem mnóstwo ślicznych dam, ale ani jednej tak pięknej, jakie w tych stronach widzieć można.
Spojrzał wymownie na
Wincunią i dodał, skłaniając głowę:
– Nie ma jak Litwinki! uchylam przed nimi czoło! Nie darmo
Mickiewicz napisał o
Wilii i naszych kobietach:
„Piękna Litwinka, co jej czerpie wody, czystsze ma serce, piękniejsze jagody”Niedokładny cytat Pieśni z Konrada Wallenroda: „Piękna Litwinka, co jej czerpa wody, / Czystsze ma serce, śliczniejsze jagody” (A. Mickiewicz, Konrad Wallenrod, s. 21)..
Musiał wyrachować
zręczny młodzieniec, że tą cytatą zatrze niekorzystne dla siebie wrażenie, jakie wywrzeć mogło na
Wincuni nietrafne jego odezwanie się o
KarpińskimNietrafna jest tutaj sama narracja, ponieważ wcześniej nie było o tym mowy. Nie wiadomo, na czym polegała gafa Aleksandra – może powiedział coś błędnego na te oba tematy – najpewniej jednak wymienił Franciszka Karpińskiego jako bywalca obiadów czwartkowych, którym poeta raczej nie był: „został zaproszony (tylko raz!) do stołu królewskiego” (zob. Słownik literatury polskiego oświecenia, red. T. Kostkiewiczowa, Wrocław 1977, s. 379; F. Karpiński, Pamiętniki [właśc. Historia mego wieku i ludzi, z którymi żyłem], przedm. P. Chmielowski, Warszawa 1898, s. 79; B. Szczepanek, Co się jadło na dworze króla Stasia? – o historii obiadów czwartkowych, „Pasja” 2011, nr 2, s. 4). Założywszy niewiedzę w tej kwestii samej Orzeszkowej (nie musiała znać dokładnie biografii Karpińskiego, choć jego pamiętniki wydawano od 1844 r.), trzeba przyjąć, że takie skojarzenie przy autorze Powrotu z Warszawy na wieś, który był znanym Roussowskim apologetą natury, sceptycznym wobec egzystencji miejskiej, stanowiło ewidentny błąd. i
czwartkowych obiadachNietrafna jest tutaj sama narracja, ponieważ wcześniej nie było o tym mowy. Nie wiadomo, na czym polegała gafa Aleksandra – może powiedział coś błędnego na te oba tematy – najpewniej jednak wymienił Franciszka Karpińskiego jako bywalca obiadów czwartkowych, którym poeta raczej nie był: „został zaproszony (tylko raz!) do stołu królewskiego” (zob. Słownik literatury polskiego oświecenia, red. T. Kostkiewiczowa, Wrocław 1977, s. 379; F. Karpiński, Pamiętniki [właśc. Historia mego wieku i ludzi, z którymi żyłem], przedm. P. Chmielowski, Warszawa 1898, s. 79; B. Szczepanek, Co się jadło na dworze króla Stasia? – o historii obiadów czwartkowych, „Pasja” 2011, nr 2, s. 4). Założywszy niewiedzę w tej kwestii samej Orzeszkowej (nie musiała znać dokładnie biografii Karpińskiego, choć jego pamiętniki wydawano od 1844 r.), trzeba przyjąć, że takie skojarzenie przy autorze Powrotu z Warszawy na wieś, który był znanym Roussowskim apologetą natury, sceptycznym wobec egzystencji miejskiej, stanowiło ewidentny błąd..
Gdyby zaś kto w owych stronach pisał kronikę miejscową, wiedziałby niezawodnie, że wiersz ten znajomy mu był i powstał w jego pamięci dlatego, że
powabna pani Karliczowa śpiewała go często przy fortepianie, a
Aleksander słuchał zawsze jej śpiewu, romantycznie wsparty o fortepian i powtarzając: „Jaka to prawda!…”. Pewnego zaś razu, podobno kiedy
pani Karliczowa wstała od instrumentu, zapytał ją: „Proszę pani, kto też to ułożył tę ładną piosenkę?”. – „Naturalnie, że
Mickiewicz – odpowiedziała ze śmiechem piękna wdówka – jaki też z pana nieuk! Możnaż o tak prostej nie wiedzieć rzeczy!” – i uderzyła go wachlarzem po ręku. – „Zgadzam się na tę nazwę, byleby ona nie pozbawiła mię łaski pani!” – odpowiedział z galanterią
lew parafialny.
Bądź co bądź, cytatą wiersza
Mickiewicza młodzieniec dopiął swego celu,
Wincunia musiała odzyskać dobre mniemanie o jego literackim wykształceniu.
– Byłeś pan zapewne na
Wystawie obrazów? – spytał po chwili
Bolesław.
– Byłem, byłem – odparł
Aleksander – jakżebym mógł nie widzieć tak pięknej rzeczy? ja, panie dobrodzieju, szczególniej kocham się w malarstwie.
– Więc musiałeś pan widzieć świeżo wystawiony w zeszłym roku
obraz SuchodolskiegoW latach 1858–1860 na Wystawie Krajowej w Warszawie prezentowane były m.in. Obrona Częstochowy, Konie stepowe spłoszone piorunem, Zawarcie przymierza z Turkami pod Żórawnem (1858); Mohort na kresach, Wąwóz Sierra Morena, Śmierć księcia Józefa Poniatowskiego w Elsterze, Przejście Napoleona przez Berezynę (1859); Spacer w Alejach Ujazdowskich za Stanisława Augusta (1860). Z uznaniem komentatorów spotkały się ilustracje odwrotu Napoleona oraz obrony Częstochowy; o tej ostatniej pisano, że „tego rodzaju artysta, co pan Suchodolski, farbami zastępuje słowo, wskrzeszając nimi na płótnie najdroższe dla nas wspomnienia” (cyt. za: D. Konstantynów, Wystawa Krajowa Sztuk Pięknych (1858–1860)…, s. 143, zob. też s. 72, 126–129, 140–142, 184, 188–191, 200–201, 208). Kiedy powstawała powieść Orzeszkowej, sława artysty była jeszcze żywa, ale po kilku latach widziano w nim już tylko „zasłużonego przedstawiciela ubiegłej epoki naszego malarstwa” ([H. Perzyński], Ślady życia, „Opiekun Domowy” 1873, nr 33, s. 257).
? ma być bardzo piękny.
– A,
obraz SuchodolskiegoW latach 1858–1860 na Wystawie Krajowej w Warszawie prezentowane były m.in. Obrona Częstochowy, Konie stepowe spłoszone piorunem, Zawarcie przymierza z Turkami pod Żórawnem (1858); Mohort na kresach, Wąwóz Sierra Morena, Śmierć księcia Józefa Poniatowskiego w Elsterze, Przejście Napoleona przez Berezynę (1859); Spacer w Alejach Ujazdowskich za Stanisława Augusta (1860). Z uznaniem komentatorów spotkały się ilustracje odwrotu Napoleona oraz obrony Częstochowy; o tej ostatniej pisano, że „tego rodzaju artysta, co pan Suchodolski, farbami zastępuje słowo, wskrzeszając nimi na płótnie najdroższe dla nas wspomnienia” (cyt. za: D. Konstantynów, Wystawa Krajowa Sztuk Pięknych (1858–1860)…, s. 143, zob. też s. 72, 126–129, 140–142, 184, 188–191, 200–201, 208). Kiedy powstawała powieść Orzeszkowej, sława artysty była jeszcze żywa, ale po kilku latach widziano w nim już tylko „zasłużonego przedstawiciela ubiegłej epoki naszego malarstwa” ([H. Perzyński], Ślady życia, „Opiekun Domowy” 1873, nr 33, s. 257).
! widziałem, widziałem; ale nic w nim nie ma tak bardzo szczególnego!
I znowu nie wiedział, o czym mówi.
– Utrzymują, że
Suchodolski celuje w malowaniu koni, czy pan w istocie to znalazłeś?
– O, tak, panie dobrodzieju, celuje w malowaniu koni, prześliczne konie! Ale à propos koni, byłem w teatrze na
TułaczuOrzeszkowa mogła oglądać przedstawienie w 1856 lub 1857 r., gdy po ukończeniu pensji sakramentek przez kilka tygodni w towarzystwie matki bawiła w Warszawie, odwiedzając również teatry. Zob. Dramat obcy w Polsce 1765–1965. Premiery, druki, egzemplarze. Informator, t. 2, red. S. Hałabuda, Kraków 2004, s. 225; H. Świetlicka, Repertuar teatrów warszawskich 1832–1862, Warszawa 1968, s. 171; Kalendarium 1, s. 55–56. i wystawcie sobie państwo, że tam na scenę wprowadzają konia!
– Na scenę konia! – zawołała
Pani Niemeńska.
– Konia – potwierdził
Aleksander – wielkiego, białego, a na nim wjeżdżają
Róża i BlankaSiostry bliźniaczki Róża i Blanka (Rose i Blanche Simon) to dwie postaci z całego tłumu bohaterów fantastycznoprzygodowej, antyjezuickiej i antykatolickiej powieści Eugène’a Sue, w której tytułowy Żyd tułacz uosabia nadprzyrodzoną instancję, czuwającą nad protestanckim niegdyś rodem, niszczonym przez demoniczne intrygi zakonu w celu zagrabienia majątku – bliźniaczki, zmarłe na cholerę, również padają ich ofiarą. Zgodnie z rękopiśmiennym tekstem przedstawienia siostry pojawiały się na koniu w scenie trzeciej (zob. rkps Żyd wieczny tułacz. Dramat w 14tu obrazach, Lwów 1894, s. 21, Dział Zbiorów Specjalnych Biblioteki Śląskiej, sygn. BTLw 1388, Śląska Biblioteka Cyfrowa: https://www.sbc.org.pl/dlibra/publication/475090/edition/445220). Nie wiadomo, czy Aleksander świadomie nie dopowiada finału ich losu, czy jest to kolejny przejaw jego niewiedzy lub niepamięci. , te, co to państwo… w
Żydzie tułaczu…
– Tego to szczerze zazdroszczę panu, że widziałeś teatr warszawski
– ozwał się
Bolesław – pewno byłeś pan na
sławnym dramacie Z., który z takim powodzeniem był dawany zeszłego lata?
– Byłem panie; ale co tam dramat! wierz mi pan, że nie ma przyjemniejszego widowiska jak balet. Jest prawdziwie co widzieć, prześliczne dekoracje jedne wyobrażają lasy, inne góry, inne jeszcze pałace i ogrody z bijącymi fontannami, a śród tego wszystkiego baletnice jak roje motylów latają w powietrzu, w powiewnych różnokolorowych sukniach, zbiegają się, rozbiegają, splatają się w wieńce, a potem jedna z nich wybiega na środek, cała w kwiaty ubrana, i tańczy, zda się, że nie dotyka ziemi, a cały teatr drży od oklasków. Ja bym zgodził się połowę życia przesiedzieć na balecie!
Balet był popularną i niewybredną rozrywką bon vivantów i rosyjskich wojskowych; jak wspominała Orzeszkowa, dla młodych dziewczyn w latach pięćdziesiątych było to „coś bardzo pięknego, feerycznego i grzesznego” (E. Orzeszkowa, O sobie…, wstęp J. Krzyżanowski, Warszawa 1974, s. 88). Upodobanie Aleksandra do baletu, podobnie jak cała rozmowa, świadczy o pospolitych gustach estetycznych i zdradza hedonistyczne, zmysłowe skłonności jego natury.
– A z drugą połową co byś pan zrobił? – spytał
Bolesław, uśmiechając się z zapału młodzieńca do baletu.
– Przepędziłbym ją w
Niemence – odparł śmiało
Aleksander, skłaniając nisko głowę przed damami.
Pani Niemeńska i
Bolesław zaśmieli się, ale
Wincunia spąsowiała.
– Bądź co bądź – odezwał się
Topolski – choć pan tak chwalisz balet, a ja na nim nigdy nie byłem, wyobrażam sobie jednak, że najulubieńszym dla mnie widowiskiem teatralnym byłby dramat albo dobra komedia, taka np. jak są
Fredry.
– A, komedie
Fredry! byłem, byłem na niej! właśnie dawano
Żydów…
– Panie łaskawy – przerwał żartobliwie
Bolesław – nie odbieraj też pan
Korzeniowskiemu jednego z najpiękniejszych listków jego autorskiej korony, boć on to napisał
Żydów.
– Prawda! omyliłem się! to była
komedia KorzeniowskiegoOkreślenie sztuki mianem „komedii” jest kolejną wpadką niedouczonego bohatera Orzeszkowej. Żydzi – wbrew zwyczajowym wyobrażeniom publiczności, oczekującej humorystycznej satyry na Izraelitów – okazali się dramatem poważnym i pozbawionym happyendu, będącym gorzkim rozrachunkiem z wadami społeczeństwa polskiego, potępieniem arystokracji, dorobkiewiczów i oszustów; tym ostatnim zostaje przypisane tytułowe, stereotypowo negatywne miano „Żydów”, podczas gdy postaci z prawdziwego środowiska żydowskiego ukazane są z neutralnym obiektywizmem lub sympatią.! – zawołał
Aleksander, uderzając się w czoło, spojrzenie jednak jego z wyrazem lekkiej urazy upadło na twarz
Bolesława.
– Powiedz mi
pan dobrodziej – rzekł z ironią – czy nie posiadasz wypadkiem tego bajecznego kobierca, który ludzi nosił w mgnieniu oka po różnych stronach świata i równie prędko odnosił ich na miejsce stałego pobytu, a także tej
czapki niewidimki, w której człowiek mógł wszędzie bywać niewidzialnym?
– Daję panu słowo, że ich nie posiadam, inaczej przysłużyłbym się panu kobiercem, abyś mógł co dzień bywać na balecie w
Warszawie i wracać na wieczerzę do
Adampola! – ze śmiechem odpowiedział
Bolesław – ale skąd panu przyszło mieć mię za czarnoksiężnika?
– Bo nie pojmuję, jak pan możesz, nigdy nie będąc w
Warszawie, tak dokładnie wiedzieć o wszystkim, co się tam dzieje.
– Więc sądziłeś pan, że potajemnie odbywam podróż na cudownym kobiercu i w
czapce niewidimceReakcja Snopińskiego przypomina zdumienie mieszkańców Galicji, o którym wspominała Orzeszkowa z sarkazmem w szkicu Znad Niemna I z 1874 r. (Publicystyka społeczna 3, s. 21): „Pan z Litwy i tak wykształcony!”.! – zawołał
Bolesław, śmiejąc się jeszcze mocniej. – Nie, kochany panie!
kobiercem owym jest dla mnie gazeta, a
czapką niewidimką mój pokój sypialny, w którym co wieczór, po skończeniu gospodarskich zajęć, zamykam się i czytam.
– Widzisz pan – dodał poważniej – odkąd wynaleziono druk i urządzono w kraju poczty, i my wieśniacy możemy, nie podróżując, wiedzieć, co się na dalekim świecie dzieje, ku przyjemności serca i pożytkowi umysłów naszych.
Podano herbatę i rozmowa przybrała inny obrót, zwracając się ku sprawom i wiadomościom miejscowym.
Bolesław upatrzył chwilę, w której
Pani Niemeńska opowiadała
Aleksandrowi o swoich sąsiedzkich stosunkach, a on zdawał się słuchać jej
z uwagą, i zbliżył się do
Wincuni:
– Co pani jest dzisiaj? – spytał półgłosem – jesteś blada
i jakby smutna!
Dziewczę podniosło na niego spojrzenie w istocie smutne i zamglone.
– Nic mi nie jest – szepnęła zaledwie
dosłyszalnym głosem, a oczy jej spoczęły na twarzy
Bolesława z taką dobrocią serdeczną, z takim nieokreślonym żalem, że aż pobladł trochę. Patrzył w jej twarz przez chwilę z miłością, z którą złączyła się ojcowska nieledwie troskliwość.
– Spodziewam się – wyrzekł cicho – że gdybyś była cierpiącą albo miała jaki powód do smutku, powiedziałabyś mi o tym, nieprawdaż?
Wincunia spuściła oczy i nie odpowiedziała;
Bolesław rzekł znowu:
– Wszak pani wiesz o tym, że twój uśmiech to moje słońce; gdy jego braknie na twojej twarzy, mnie światła braknie
. Nic więc dziwnego, że smutek pani przeraża mię i do pytań skłania.
– Ja nie jestem smutna – odrzekła
Wincunia nieco z przymusem – panu się tylko tak zdaje! – i jakby dla potwierdzenia słów swych zaśmiała się głośno, ale w śmiechu jej zadrgała fałszywa nuta.
Aleksander, słuchając opowiadań
pani Niemeńskiej, z ukosa spoglądał na cicho rozmawiającą z sobą parę narzeczonych, rumienił się chwilami i brwi mu lekko drgały. Gdy tylko
Pani Niemeńska mówić przestała, zwrócił się do
Wincuni i rzekł:
– Widziałem tu w przyległym pokoju fortepian; zapewne pani grywa; czy można prosić?…
– O, ja tak niewiele gram! – tłumaczyła się
Wincunia.
Pani Niemeńska głos zabrała:
– Ale ja od
pani Siankowskiej słyszałam, że pan bardzo ładnie śpiewasz. Niechże pan będzie łaskaw i sprawi nam tę przyjemność…
– Prawdziwie, pani – wymawiał się
Aleksander – nie jestem dziś przy głosie i choć brałem lekcje śpiewu w
Warszawie, nie wiem, czy uda mi się dziś cokolwiek dobrze zaśpiewać!
– Pan brałeś lekcje w
Warszawie! więc tym bardziej prosimy pana…
– Doprawdy nie wiem… – protestował jeszcze młodzieniec i patrzył na
Wincunią.
– Niech pan zaśpiewa cokolwiek – ozwała się
Wincunia z nieśmiałością i nie podnosząc oczu.
– Niech się stanie wola pań! – rzekł, powstając natychmiast
Aleksander. –
Ce que femme veut, Dieu le veut – dodał przesadną francuszczyzną.
Ostatnie słowa były także korzyścią odniesioną ze znajomości z
panią Karliczową. Wypowiadając je, nie troszczył się, czy będzie zrozumianym przez kogokolwiek z obecnych.
Przeszli wszyscy do przyległego pokoju, dobrze oświeconego palącą się na stole lampą.
Aleksander usiadł przy fortepianie, odrzucił włosy i uderzył kilka akordów, potem pięknym i czystym w istocie, choć wcale nie uczonym głosem, zaśpiewał powszechnie znaną piosenkę: „
Serce, serce, skąd to bicie?”. Z początku śpiewał z przesadą i wzniósł w górę oczy
, ale potem zwrócił je na
Wincunią stojącą nieopodal i, nie spuszczając z niej wzroku, odśpiewał ostatnią zwrotkę:
I na tej to pajęczynie,
Która się tak wątłą zda,
Ach, udało się dziewczynie,
Że mię w swojej mocy ma!Neue Liebe, Neues Leben, J.W. GoetheJest to przeznaczona do śpiewu (lub zmodyfikowana przez Orzeszkową) wersja trzeciej zwrotki wiersza Johanna Wolfganga Goethego pt. Nowa miłość, nowe życie (Neue Liebe, Neues Leben, 1775), będącego świadectwem zauroczenia dwudziestopięcioletniego poety szesnastoletnią Lili Schönemann. Utwór został przełożony przez prawnika, poetę i tłumacza Józefa Dionizego Minasowicza (1792–1849), muzykę do niego napisał Ignacy Komorowski (1824–1857). W książkowej wersji ostatnia strofa przekładu Minasowicza brzmi:
I na tej to pajęczynie,
która się tak wątłą zda,
udało się tej dziewczynie,
że mnie w swojej mocy ma;
że, jak w czarodziejskim kole,
mimochcąc jej pełnię wolę. –
Żeby tak odmienić się!
Luba! luba, puszczaj mnie!
(J.D. Minasowicz, Twory, t. 3, Lipsk 1844, s. 260).
Przesada, z jaką był zaczął śpiewać, zniknęła i słowa te odśpiewał z mocą, uczuciem i nawet rodzajem pewnego porywu i zapału, którym odpowiadał wyraz oczu utkwionych w twarzy
Wincuni.
Nic tak silnie i głęboko nie wnika w serce młodej, niedoświadczonej a wraźliwej dziewczyny jak piękny śpiew mężczyzny, choćby nieozdobiony umiejętnością i wyrobieniem, byleby dźwięczny, czysty i gorący. Każdy ton tego śpiewu wpływa do jej piersi z iskierką uczucia, która się w nim zawiera. Iskra łączy się z iskrą i wszystkie razem tworzą żar; mężczyzna przestaje śpiewać, a
w piersi
dziewczyny pieśń brzmi jeszcze, brzmi ciągle, a dźwięki te wewnętrzne wypływają przez oczy blaskami, przez lica rumieńcem. Stoi wzruszona, choć wzruszenie to skryć usiłuje i gotowa zaśpiewać duet, jeśli nie z dwóch głosów, to z dwóch serc złożony. Nazajutrz rano, ocknąwszy się ze swych snów dziewiczych, pójdzie ona obejrzeć swoje kwiaty, stanie między nimi zadumana, a usta jej, zwilżone kroplą rosy, która na nie upadła, mimo woli zanucą wczoraj słyszaną piosenkę, wraz z tonami rozbudzą się w jej piersi iskry wczorajsze, a żal, z pieśnią zmieszany
, wybuchnie płomieniem miłości, którą poczuje, a o której długo może jeszcze nie będzie wiedziała.
Kiedy
Aleksander skończył śpiewać,
Wincunia stała oparta ręką o poręcz krzesła, z pochyloną głową i bladą twarzą.
Pani Niemeńska, po wielu podziękowaniach i pochwałach, które jedna wygłaszała,
poczęła dopytywać się u Bolesława o proboszcza i znajomych, których u niego widział.
Aleksander zbliżył się do
Wincuni:
– Pora mi jechać – rzekł, dobywając piękny złoty zegarek, brzęczący mnóstwem breloków – a Bóg widzi, że mi się nie chce stąd odjeżdżać! Zdaje mi się, że zostałem nagle przeniesiony do raju!
– Bardzo jestem rada, że się panu podobało w
Niemence – odrzekło
dziewczę, podnosząc oczy.
– Wierz mi, pani – rzekł
młodzieniec cicho i wzruszonym głosem – wierz mi, pani, że chwile, które tu przepędziłem, uważam za najszczęśliwsze w moim życiu. Ale czuję, że po nich nastąpi dla mnie wielki smutek i wielka tęsknota…
To rzekłszy, szybko odwrócił się, jakby chcąc ukryć przed
Wincunią zbytek wzruszenia. Po chwili zaczął żegnać
panią Niemeńską, która niezmiernie serdecznie i uprzejmie zapraszała go, aby jak najczęściej bywał w
Niemence.
Po oddaleniu się
Aleksandra Pani Niemeńska wyszła wnet z pokoju dla jakiejś gospodarskiej sprawy, a
Bolesław, jako prawie domowy, przez grzeczność towarzyszył gościowi aż na ganek.
Gdy bryczka odjeżdżającego zaturkotała już w bramie,
Bolesław wrócił do pokoju i znalazł
Wincunią stojącą na tym samym miejscu, na którym
ją, wychodząc, zostawił. Stała jak skamieniała, z rękoma obwisłymi, z oczyma
utkwionymi w ziemię; tak była zamyślona czy zamarzona, że nawet nie słyszała, jak
Bolesław zbliżył się do niej.
Wziął jej obie ręce.
–
Wincuniu – rzekł, patrząc w jej twarz – powiedz mi teraz, co tobie jest? Już nikt obcy nie posłyszy.
– Nic mi nie jest – odpowiedziała, uwalniając z wolna ręce z uścisku
narzeczonego – głowa mię trochę boli – dodała – pójdę do siebie. Dobranoc panu.
– Ja kto? idziesz już do swego pokoju? tak wcześnie. Sądziłem, że dziś jeszcze poczytamy razem trochę, bo przywiozłem ciekawą książkę od
proboszcza.
– Nie mogę dziś czytać… pójdę już – odrzekła cicho
Wincunia i odchodziła z wolna, a
Bolesław patrzył na nią zdziwiony, zasmucony.
Nagle zwróciła się i podeszła prędko do
narzeczonego, podała mu rękę i szepnęła:
– Panie
Bolesławie, pan nie gniewasz się na mnie, nieprawdaż?
– Ja? gniewać się na ciebie? – zawołał
Bolesław, obejmując ją i przyciskając do piersi – mój ty aniele drogi, za cóż ja miałbym gniewać się na ciebie!
Wincunia podniosła głowę i patrzyła na niego łagodnie i z dziwnym jakimś żalem. Dwie łzy błysnęły na jej rzęsach.
– Jesteś taki dobry… dobry – szeptała – ja tobie tyle jestem winna! ty byłeś mi ojcem, bratem, opiekunem… Wszystko, co mam, mam przez ciebie, wszystko, co umiem, przez ciebie umiem… Och, jaka ja niewdzięczna!…
Łzy spadały z rzęs i spłynęły po twarzy.
–
Wincuniu, co ci jest? – zawołał
Bolesław, tuląc ją mocniej do siebie – skąd ci te przypomnienia? te
wyrzuty sobie czynione? Ty słaba być musisz? jesteś blada, ręce masz gorące, drżysz cała! Boże mój! gdybym też już prędzej mógł być mężem twoim, czuwać nad tobą w każdej chwili i taką cię otoczyć opieką i miłością, aby żadna chmurka nie zasmuciła ci czoła, żadna smutna myśl nie tknęła serca.
Przy ostatnich wyrazach
Bolesława
Wincunia zadrżała całym ciałem.
– Ty jesteś słaba, moja jedyna – rzekł, patrząc na nią
Bolesław – idź, połóż się; jutro pewno ci lepiej będzie!
Poszła powoli, milcząc, on szedł obok niej aż do drzwi jej pokoju, potem pocałował obie jej ręce i rzekł z powagą:
– Niech cię smutne myśli nie dręczą, jeśli je masz jakie. Pamiętaj o tym, że blisko ciebie jest człowiek, który kocha cię prawdziwie i po męsku, więcej niż samego siebie… który
strzeże cię i gotów bronić w każdej chwili. Idź i śpij spokojnie,
moje dziecię, a
niech cię jutro zobaczę zdrową i wesolutką.
Wyraz „moje dziecię”Bolesław wymówił z takim prawdziwie ojcowskim uczuciem, iż zdawało się, że w istocie do tego
młodego dziewczęcia, co przed nim stało, miał jakieś prawa ojcowstwa. Tak, on czuł się, i słusznie,
ojcem jej duszy!
Drzwi zamknęły się za
Wincunią,
Bolesław odszedł. W bawialnym pokoju spotkał się z
panią Niemeńską.
– Czy pani nie wiesz, co się dziś stało
Wincuni? – spytał z niepokojem – blada, milcząca i parę razy łzy miała w oczach.
– Ja sama uważałam, że ona dziś była nieswoja – odparła
ciotka – zaraz po powrocie zaczęła się skarżyć na ból głowy, a cały wieczór siedziała jak niema, co jej się przecie nigdy nie zdarza! Żeby to tylko nie był początek choroby jakiej, broń Boże!
– Gorączki panują w okolicy… – szepnął
Bolesław, przesuwając dłoń po nagle zbladłym czole.
– Jeżeliby
Wincuni było gorzej w nocy lub jutro z rana – rzekł do
pani Niemeńskiej – nie tracąc ani chwili czasu, przysyłaj pani do mnie, a pojadę natychmiast sam po doktora. Dam w domu rozporządzenie, aby konie przez całą noc stały w stajni ubrane i gotowe do drogi. – Pożegnał
panią Niemeńską i wyszedł, po kilka razy powtórzywszy prośbę, aby w razie zasłabnięcia jego
narzeczonej natychmiast mu o tym oznajmiła.
W pół godziny potem cisza zupełna panowała w
Niemence, wszyscy spali we dworku i wszystkie światła pogasły, tylko w oknie pokoiku
Wincuni długo w noc błyszczało światełko.