IX. Bal u dzierżawcy
Południe zbliżało się, we
dworze adampolskim i na otaczających go polach ruch był od kilku godzin wielki; oboje
państwo Jerzowie od dawna krzątali się koło gospodarstwa, a
Aleksander siedział jeszcze w swoim pokoju przed lusterkiem, głęboko pogrążony w wykończaniu szczegółów swej toalety. Po wczorajszej bytności w
Niemence spał długo i w snach musiał snadź ciągle widzieć
Wincunią, bo podkręcając przed zwierciadłem
jasny wąsik, przygładzając włosy, cichutko wymówił jej imię z pół figlarnym, pół radosnym
uśmiechem. Był bardzo zamyślony, chwilami zdawał się zupełnie zapominać o niedokończonej toalecie, machinalnie patrzył na twarz swą odbitą w lusterku i, to uśmiechając się, to jakby w wewnętrznym namyśle pokręcając głową, motał sobie coś
ciągle i motał na pieszczony wąsik.
Nagle brzęknęły w pokoju klucze i młody człowiek ujrzałstojącą za sobą panią Snopińską. Odwrócił się i pocałował czule ją w rękę
.
– Dobrze, że
mama przyszła – rzekł – mam z
mamą do pomówienia.
– Cóż takiego,
Olutku? – spytała
Snopińska, siadając naprzeciw
syna.
– Myślę żenić się – odpowiedział krótko bez wszelkich preliminariów
.
Snopińska klasnęła rękoma
, pół z przestrachem, pół z radością.
– Z kimże,
moje dziecko? – zawołała.
– Z
Wincunią Niemeńską.
– Ależ ona już zaręczona,
Olutku.
– W tym i sęk,
moja mamo. Że ona mną trochę już zajęta, jestem tego pewny; no, naturalnie, że i ja ją kocham, bo bez miłości pewnie bym się nie żenił; ale ponieważ jest zaręczoną, ma skrupuły, i o to idzie, aby o nich zapomniała. Bo też, Bogiem a prawdą, nie warto, żeby takie śliczne stworzenie robiło z siebie ofiarę dla takiego szlachciury jak ten
Topolski.
– Już to pewno, mój
Olutku – rzekła po chwili namysłu
Snopińska – że ty do niej daleko lepiej pasujesz niż
Topolski. Patrzyłam na was, jak przeszłej niedzieli szliście razem z kościoła przez cmentarz, i myślałam sobie właśnie, że śliczna i dobrana z was para, i nie tylko ja tak myślałam, ale i inni to mówili.
Aleksander z zadowoleniem pokręcił wąsika;
Snopińska mówiła dalej:
– Przy tym
panna Niemeńska to wcale niezła partia, ma
swój folwark i, jak mówią, pięknie zagospodarzony. Tę część, która należy do
jej ciotki,
ojciec odkupiłby dla ciebie i jestem pewna, że nic by przeciw temu małżeństwu nie miał. Ale jakże zrobisz, żeby zrekuzowała
narzeczonego?
– O tym właśnie chciałem pomówić z
mamą , trzeba, abyśmy wydali bal.
– Bal? – zawołała
Snopińska, składając ręce – Jezus, Maria! a to na co?
– Trzeba, abyśmy wydali bal – powtórzył
Aleksander z powagą – ale to bal, co się zowie. Zrobi to na niej wrażenie. Ja szepnę jej do uszka, że zabawa ta na jej cześć urządzona, blask i gwar odurzą ją
i olśnią, w tańcu rozmarzy się, jak to zwykle z panienkami bywa, ja tymczasem oświadczę się i ręczę
mamie, że wyjedzie stąd tak rozkochana, iż
jak na drugi dzień pojadę do
Niemenki, przyrzecze mi, a
Topolskiego zrekuzuje.
– Jakie to w tej twojej głowie pomysły! – rzekła zachwycona
synem Snopińska. – Może i masz racją
, ale jakże to będzie? Ja nigdy balu nie wydawałam; i, prawdę rzekłszy, nigdy nawet na żadnym nie byłam; nie mam więc ani wyobrażenia
, jak to tam na balu być powinno.
– Niech już
mama o nic się nie turbuje, ja sam wszystko biorę na siebie. Kucharzy
i lokajów najmę tych, którzy mieszkają w rezydencji
hrabiny na wypadek jej przyjazdu; oświetleniem domu i przyjęciem gości sam zarządzę. Przecież znam się na tym, bo nie na jednym balu byłem, i u
pani Karliczowej, i gdzie indziej.
Snopińska zamyśliła się i machinalnie brząkała kluczami.
– Ależ
moje dziecko – rzekła po chwili – to będzie strasznie wiele kosztować!
– Czyż mamcia żałuje pieniędzy dla mego szczęścia? – rzekł
Aleksander pół żałośnie, pół pieszczotliwie.
– Już to wiadomo, że ja dla twego szczęścia to bym i sama w ogień wskoczyła, ale widzisz,
Olutku, co
ojciec…
–
Ojciec! – podchwycił
Aleksander – z nim będzie trochę trudna sprawa. No, ale jak my z
mamą uweźmiemy się oboje, to wszystko dobrze pójdzie. Ja wiem, że
ojciec chce, abym ożenił się; otóż powiem mu, że jeżeli nie z
Wincunią, to nigdy z nikim nie ożenię się, a co nawet i niezupełnie skłamię, bo ta dziewczyna tak mi wlazła w głowę, że ją tylko widzę we śnie i na jawie. Na koniec i to nasunę
ojcu na uwagę, że przecież wezmę niezły posag.
– A niezły, niezły – powtórzyła
matka – słychać, że ten
Topolski tak pięknie urządził
Niemenkę, że daje ona tyle dochodu co
Adampol, choć pięć razy większy…
– Ot, widzi
mama! a jak ja wezmę
Niemenkę, to pewno daleko lepiej jeszcze potrafię ją urządzić niż
Topolski, bo ożeniwszy się, i do gospodarstwa wezmę się nie na żarty.
– Dobrze, dobrze, mój
Olutku, trzeba dziś będzie o tym wszystkim pomówić z
ojcem.
Ale kiedyż to ten bal być powinien?
– Naturalnie, że najstosowniej będzie na św. Annę, bo to imieniny mamy, będzie zatem pretekst wyborny
do zabawy. Trzeba, żeby
mama przedtem pojechała z wizytami w sąsiedztwo: naprzód
do
Niemenki, potem do
pani Karliczowej, potem…
– Ja mam oddawać tyle wizyt! – krzyknęła przestraszona
Snopińska –
moje dziecko, a toż na co?
– Bo inaczej nikt z dam nie przyjedzie do nas…
– Ależ ja chyba do tej
pani Karliczowej nie pojadę, to taka pani…
– Niepodobna,
moja mamo, ja tam bywam tak często! Zresztą to
najbogatsza obywatelka w okolicy i przyniesie nam honor swoją bytnością.
– Ależ mój
Olutku, to będzie straszna dla mnie fatyga i subiekcja… ja nieprzyzwyczajona…
–
Moja mamciu!
moja droga mamulku!
czyż
mamcia nie zrobi tego dla mnie, dla mego szczęścia? – mówił
Aleksander , całując
matkę po rękach i przymilając się do niej.
– Ależ zrobię, zrobię,
mój koteczku! pojadę wszędzie, gdzie zechcesz, byleby to było dla twego dobra; tylko z
ojcem spraw się jakkolwiek – odrzekła
Snopińska, całując
syna.
W parę godzin po tej rozmowie między
matką i
synem pan Jerzy, zaatakowany przez obojga, wykrzykiwał ze zdziwieniem i przestrachem:
– Bal! bal! a co wam do głowy przyszło? w same żniwa bal wydawać? czyście powariowali oboje! Słuchaj,
Anulku, ty sama nie wiesz, co gadasz, a
ten błazen to prędko cały dom do góry nogami zechce przewrócić!
– Jeżeli
papa nie zgodzi się spełnić mojej prośby
, będę bardzo nieszczęśliwy! – pokornie i ze smutną miną rzekł
Aleksander .
– Nieszczęśliwy! nieszczęśliwy! – powtórzył
pan Jerzy , a oczy jego, strasznie zafrasowane, biegały po wszystkich kątach pokoju. – Czymże ciebie u licha ten przeklęty bal uszczęśliwi?
– Da mi za żonę kobietę, bez której żyć nie mogę – smutniej jeszcze odparł
młodzieniec.
Wiedział, że trafi w słabą stronę
ojca;
pan Jerzy zmiękł trochę, lubo bronił się jeszcze energicznie.
Aleksander ukląkł przed nim i zaczął całować go w ręce i kolana.
– Mój
ojczulku – mówił –
mój papunieczku najdroższy, najlepszy! czyż
papa tego jedynego, tego ostatniego dobrodziejstwa dla mnie uczynić nie zechce? Ja wiem, że
papa już bardzo wiele na mnie wydał, że lepszego
ojca na całym świecie nie ma, ale niech
papa jeszcze ten raz zlituje się nade mną…
Snopińska, stojąc za krzesłem
męża, szlochała mu nad uchem.
–
Jerzy – mówiła, chlipiąc – zgódź się na to, o co ciebie
jedyne dziecko prosi! czy ty jesteś tyran jaki albo co? Czy to moje prośby nic już u ciebie niewarte? A pamiętasz, jak to bywało dawniej, kiedy to tylko cośmy się pobrali, toś mówił: „O co ty mnie,
Anulku, poprosisz, wszystko zrobię!”.
Tak to dotrzymujesz obietnicy! może to tak dlatego, że ja teraz stara i brzydka, a żeby jaka młoda i ładna kobietka o co cię poprosiła, tobyś zaraz uczynił. O, ja nieszczęśliwa! taka to nagroda dla mnie za dwudziestopięcioletnie
z tobą dobre pożycie! Patrz, oto
dziecko ledwie nie płacze, tak ciebie prosi… wszak to jedynak, a ty z sobą do grobu pieniędzy nie poniesiesz; zresztą jak ożeni się i weźmie posag, to wróci tobie ten wydatek…
pan Jerzy krzywił się, marszczył, zatykał uszy palcami, mruczał pod wąsem: „W same żniwa! powariowali, w same żniwa!” – ale w końcu rzekł do
syna, klęczącego ciągle przed nim:
– No, dość już tego! wstań,
Olesiu, masz tę jednę
dobrą zaletę, że jak czego chcesz, to prosisz pokornie. A ty,
Anulku, czegoż płaczesz? wiesz
przecie, że ja na twoje łzy patrzeć nie mogę! Niech już tam będzie po waszemu; tylko słuchaj,
Olesiu, jak ty mi po tym balu nie ożenisz się z
panną Niemeńską , to…
– Ożenię się,
papunieczku, ożenię się! – zawołał, podskakując,
Aleksander i po kilkadziesiąt razy pocałował ręce
ojca. – Taka cudna dziewczyna! Słowo daję! że jak ją
papa zobaczy, to sam w niej rozkocha się, choć pewnie mamie o tym nie powie – dodał figlarnie.
– Oj,
ty sowizdrzale! – rzekł
pan Jerzy, mimo woli rozśmieszony. – A wieleż tam pieniędzy na ten bal trzeba będzie?
Tu był najdraźliwszy
punkt całej sprawy.
Aleksander zażądał bardzo wiele. Oprócz wydatków na wiktuały, oświetlenie, najęcie służby, trzeba jeszcze było powozu dla oddawania wizyt, bo nikt przecie nie jeździ bryczką gości na bal spraszać; trzeba było nowych mebli, przynajmniej do bawialnego pokoju, muzyki z powiatowego miasta etc.
Dzierżawca brał się za głowę, ale wnet
Aleksander przypadał mu do kolan, ukochana
Anulka zaczynała szlochać i nazywać go tyranem, a
pan Jerzy, zatykając uszy palcami, wołał: „No cicho już,
Anulku, cicho! niech już będzie muzyka, ale na powóz nie zgodzę się za nic!”. – Nowe prośby
syna, nowe wyrzuty
żony. – „Niechże już będzie powóz, ale mebli za nic w świecie nie kupię!” – protestował oblężeniu.
W targ w targ,
dzierżawca przystał na wszystko z wyjątkiem mebli i, z niesłychanie zafrasowanymi oczyma
, nasunąwszy czapkę na uszy, poszedł w pole, mrucząc pod wąsem:
– W same żniwa! w same żniwa!
Po odejściu
ojca Aleksander klasnął w dłonie i rzekł do siebie:
– Wszystko dobrze! Na meble pożyczę pieniędzy od
Szlomy, bo mam u niego kredyt, a
ojcu powiem, że je tylko nająłem. Bal będzie pyszny i
Wincunia moja, a
Topolski zje harbuza!…
Od owego dnia wszczął się w
Adampolu ruch nadzwyczajny.
Aleksander codziennie gdzieś wyjeżdżał i zwoził do domu meble, prowizje, rośliny wazonowe itd. Jednej rzeczy nie mógł nabyć w całej okolicy: kinkietów i żyrandoli. Wielce go to bolało
i dręczyło. Któż kiedy widział, aby na balu paliły się świece w prostych tylko świecznikach? Już to o żyrandolach nie było co i myśleć, bo te z nazwy zaledwie
znane były w sąsiedztwie, a naocznie widzieli je tylko ci nieliczni szczęśliwcy, którzy wnikali niekiedy do wnętrza
pałacu niezamieszkałej rezydencji hrabiny. Kinkiety znajdowały się w wielkiej liczbie na ścianach salonów p
ani Karliczowej.
Aleksandrowi przyszło na myśl, aby poprosić uprzejmą dla niego
wdówkę o pożyczenie mu tego balowego aparatu. Ale rozmyślił się; czy ambicja wstrzymała go od pożyczenia czegokolwiek u
bogatej sąsiadki, czy nie czuł się w usposobieniu jechania do niej, będąc tak żywo zajętym
Wincunią; dosyć, że
zamknął się pewnego dnia w swoim pokoju i z rozpaczliwą energią wziął się do własnoręcznego wyrabiania kinkietów. Dwa dni toczył i heblował od rana do późnej nocy, aż mu pot kroplami z czoła spływał, ale na trzeci dzień kinkiety były gotowe. Składały się one z kilkunastu półkuli, pięknie wyrobionych
z orzechowego drzewa, zaopatrzonych w dziurki do wsadzania świec i w osobne kółka, służące do zawieszania całości na gwoździach. W dzień balu półkola te miały być pozawieszane na ścianach i ozdobione wieńcami. Był to pomysł oryginalny, prawdziwie sielski, ale zręcznością wykonania przynosił zaszczyt dobremu smakowi
młodzieńca i świadczył raz jeszcze o jego wielkich zdolnościach do mechanicznych robót.
Na dwa tygodnie przed balem rozpoczęło się oddawanie wizyt sąsiedztwu przez obojga
państwa Snopińskich. Ku temu celowi kupioną została kareta
hrabiny, która od niepamiętnych już lat stała nieużywana w wozowni i nie wiadomo, jakim sposobem dostała się na własność
komisarzowi hrabiny,
Kotowiczowi. Sprzyjaźniony z
Kotowiczem Aleksander wiedział o jej istnieniu i, choć to była odwieczna landara na stojących resorach i z okropnym Murzynem drewnianym w czerwonej czapce, sterczącym w tyle pudła, kupił ją za małą sumę, co wprowadziło w dobry humor
pana Jerzego .
Aleksander kazał zrąbać Murzyna
Drewniana figura stojącego z tyłu karety służącego wskazuje na osiemnastowieczne pochodzenie pojazdu: „paź albo węgrzynek, albo turczynek, albo murzynek, według gustu pańskiego, jakiego w tej randze chłopca chował”, otwierał i zamykał drzwi karety przy wsiadaniu oraz wysiadaniu; stał on najczęściej z przodu karety, przy stangrecie, podczas gdy z tyłu było miejsce dla hajduków i pajuków, czyli członków straży magnata towarzyszących mu w podróży (zob. J. Kitowicz, Opis obyczajów i zwyczajów za panowania Augusta III, wstęp i oprac. M. Janik, Kraków 1925, s. 340–341). Jeszcze inna nazwa pojawia się w Synu stolarza Orzeszkowej, gdzie mowa o „kabrioletach z ugalonowanymi dżokejami z tyłu” (zob. Pz 37, s. 217). Zeszłowieczna moda w połowie XIX w. wydaje się Aleksandrowi kiczem, którego się wstydzi., który wielkim strachem nabawiał spotykanych na drodze Żydków, obić wewnętrzne materace nową wełnianą materią, jako tako oczyścić sczerniałe brązy; a gdy wszystko już było skończone, odstąpił parę kroków od tak odnowionej landary i, przypatrując się jej z głębokim namysłem, rzekł
:
– „
Jeśli cię kto o imię zapyta, powiedz, żeś kareta!”. Oto antyk, kiedy antyk! szczególniej
, kiedy ten Murzyn w czerwonej czapce stał z tyłu! No, Murzyna już chwała Bogu nie ma, ale zawsze to Bóg wie, do czego podobne!
Zmarkotniał i znać było po kierunku wejrzenia, że pocieszała go tylko mitra hrabiowska, która odczyszczona, odświeżona żółtą barwą jaśniała na drzwiczkach ze spłowiałym lakierem.
– Ha! – rzekł w końcu młodzieniec – cóż robić? kiedy
papa na lepszy powóz za nic pieniędzy dać nie chciał.
Pani Karliczowa zresztą mówiła niedawno, że antyki wchodzą w modę. Powiem wszystkim, że to kareta, którą
moja matka do ślubu jechała; będzie to znak, że karety dawno już egzystują w naszym rodzie!
Parsknął głośnym śmiechem i dodał:
– Cóż robić? zawsze to jednak kareta! jak ożenię się, kupię sobie lepszą! naturalnie!
Pewnego pięknego dnia
pani Snopińska w jedwabnej kraciastej sukni, którą wydobyła z głębi jakiegoś kufra, w starożytnej atłasowej kardynałce, oszytej szeroką torsadą, w czepku o fioletowych wstążkach wsiadła do owej karety, wciskając na ręce żółte rękawiczki, sprowadzone dla niej przez
syna. Za połowicą wtłoczył się do landary
pan Jerzy , w białej kamizelce i ślubnym granatowym fraku, ze strasznie zafrasowanymi oczyma
i z białymi rękawiczkami, które mu
syn wetknął w ręce na ganku.
Aleksander pomagał tylko
rodzicom wsiadać do karety, a sam zostawał w domu, bo jechali oni do
Niemenki, a on umyślił tam im nie towarzyszyć
. Należało to snadź
także do jego strategicznych planów. Może zbyt częstym bywaniem w
Niemence nie chciał obudzić podejrzeń i uwagi
Topolskiego, albo może przydłuższą nieobecnością spodziewał się wzniecić w
Wincuni tym żywszą chęć zobaczenia go na balu. Pragnął on niezmiernie widzieć
dziewczynę, bo w ostatnich dniach aż pobladł trochę od tęsknoty, ale powstrzymał się i nie pojechał.
Furman krzyknął na konie, które, po kilku wysileniach, zdołały zaledwie ruszyć z miejsca landarę; cały ekwipaż ciężko i z wolna potoczył się
od ganku, a
Snopińska wychyliła się przez okno i zawołała do stojącej na ganku
sieroty Antosi:
– Pilnujże tylko dobrze kluczy!
Pan Jerzy wysadził też głowę, chciał snadź coś
polecić
Aleksandrowi, ale machnął tylko ręką, nic nie powiedział i schował się w głąb powozu, szepcąc pod wąsem:
– W same żniwa! w same żniwa!
Ta sama scena powtórzyła się nazajutrz.
Państwo Snopińscy pojechali z wizytą do
pani Karliczowej.
Pani Jerzowa na samę myśl
spotkania się z bogatą i światową damą bladła i nie wiedziała, co począć ze swymi rękoma
, odzianymi w żółte rękawiczki. Tym razem
Aleksander nie został w domu. Gdy
rodzice wsiedli do karety, on wskoczył na swoję leciuchną najtyczankę
i, minąwszy ciężką landarę, popędził w awangardzie, aby znakomitej swej w okolicy
przyjaciółce oznajmić wizytę
rodziców.
Wyjazdy te powtarzały się przez dwa tygodnie prawie co dzień.
pan Jerzy był zły i bardzo zafrasowany. Po powrocie z każdej wizyty chodził po pokoju z rękoma
w tył założonymi i szeptał pod wąsem:
– I jaż to wszystko muszę robić dla tego błazna, w same żniwa!
Albo powtarzał sobie z wyrzutem:
– Dalibóg zbłaźniłem się! w same żniwa! – Ale zawsze dodawał:
– Może też ożeni się i da Bóg ustatkuje! w same żniwa!
Pani
Snopińska, wróciwszy do domu, zrzucała z siebie co prędzej kraciastą suknią
i atłasową kardynałkę, układała je starannie w kufrze i, odziawszy się w płócienkowy tułubek, biegała z kluczami od śpiżarni do śpiżarni, aby przekonać się, czy w czasie jej nieobecności nie zaszła jaka malwersacja. A
Aleksander chodził po swoim pokoju, klaskał tryumfalnie w palce i przyśpiewywał:
–
Wincunia będzie moja! będzie moja! a
Topolski dostanie odkosza!
Jeździł i on z wizytami do młodzieży, zapraszając wszystkich na imieniny
matki. Był także w
Topolinie.
Bolesław zdziwił się trochę niespodziewanymi odwiedzinami, ale gdy dowiedział się, o co idzie, uprzejmie przyjął zaprosiny i przyrzekł, że będzie na zabawie. A kiedy mu jeszcze
Aleksander powiedział, że zabawa ta ma być urządzoną głównie dla sprawienia przyjemności jego
matce, i parę razy z czułością odezwał się o niej,
Bolesław pomyślał: ma i on swoję
dobrą stronę, kiedy kocha i szanuje rodziców! i przy pożegnaniu serdecznie uścisnął rękę
młodzieńca, którego, zwyczajem prawdziwie dobrych ludzi, więcej żałował, niż potępiał.
W
Niemence ruszano się także bardzo.
Pani Niemeńska chciała ukochaną swą synowicę pokazać sąsiedztwu w całym blasku jej piękności, a
Wincunia z gorączkowym zajęciem gotowała się do przyszłej zabawy.
Bolesław rad był, że ujrzał ją znowu ożywioną i wesołą, i mówił do
pani Niemeńskiej:
– Dobrze, że
Wincunia rozerwie się, może też jej tego trzeba było!
A w duchu dodawał:
– Siedmnasty rok ma swoje prawa! Niech mię Bóg broni, abym się im sprzeciwiał!
I sam przywiózł jej z powiatowego miasta białą krepową sukienkę, różową szarfę i różany wianek
na głowę.
Nadszedł nareszcie dzień św. Anny, dzień z niecierpliwością oczekiwany przez całe sąsiedztwo. Wnętrze
adampolskiego domu zmieniło się jakby za dotknięciem różdżki czarnoksięskiej. A był to dom wcale nie ciasny, bo służył niegdyś za rezydencją rodzicom
hrabiny; pokoje w nim były obszerne; posadzki, niegdyś piękne, dochowały jeszcze resztek
gładkości i połysku; na ścianach, pomalowanych w jaskrawe barwy, ale trwałym staroświeckim sposobem, gdzieniegdzie tylko znaczne były uszkodzenia ręką czasu dokonane. W bawialnym więc pokoju, na miejscu prostych jesionowych sprzętów, stanęły wcale zgrabne mahoniowe mebelki, kupione sekretnie za pożyczone od
Szlomy pieniądze.
Pana Jerzego wyrzucono z sypialni i gabinetu, wraz z łóżkiem, parawanem i z staroświeckim biurkiem pełnym ksiąg rachunkowych, a w obu pokojach ustawiono natomiast stoliki do kart i przekąsek; toż samo stało się z sypialnią
pani Jerzowej, z której sztuki szarego płótna, naprzędzione motki i podobno kosz z kurą wysiadającą na jajach poszły na tymczasowe wygnanie do pokoiku
Antosi w oficynie. Z najobszerniejszego pokoju wyniesiono magiel, kufry z bielizną i deskę do prasowania, a urządzono z niego salę do tańca. Tam, na świeżo wybielonych ścianach, pozawieszano kinkiety roboty
Aleksandra i owito je wieńcami z nieśmiertelników i chabru; pod ścianami ustawiono wszystkie krzesła, jakie się dały zebrać w całym domu; u okien urządzono klomby z przesadzonych w wazony kwitnących róż i innych roślin. Inny znów pokój, zwykle pusty a obszerny, obrócono na salę jadalną; zresztą na posadzkach leżały gdzieniegdzie świeżo kupione dywany, w złym wprawdzie gatunku, ale nowe i kwieciste; po stołach stały lampy, a po całym domu kręciło się kilku najętych lokajów w białych bawełnianych rękawiczkach. Dwóch kucharzy
hrabiny sporządzało w kuchni pasztety, torty, lody, limoniady itd.
Aleksander zaś, od rana ubrany, ufryzowany, uperfumowany, biegał z kuchni do kredensu, z kredensu do pokojów, dysponował, poprawiał, ustawiał, czuł się widocznie w swojej sferze, a żadnej nie opuścił sposobności, aby nie pocałować w rękę
ojca lub
matkę i nie przymilić się do nich, czym rozmarszczał czoła i rozpogadzał zakłopotane oczy rodziców, odurzonych i zmartwionych tym tak niezwykłym dla nich, a tak kosztownym gwarem i zamętem w domu.
Gdy nareszcie, o zmroku, na
dziedzińcu adampolskim zapaliły się kolorowe latarnie, w pokojach zapłonęło mnóstwo świateł
, wszystko tam wyglądało dość ładnie i gustownie. Znać było wprawdzie w całym urządzeniu pośpiech
, dorywczość, łataninę i oszczędność, nie było tam owej łatwej i bez zarzutu elegancji domów z dawna przywykłych do podobnych przyjęć; ale też, dzięki gustowi i sprytowi
Aleksandra, nic nie wydawało się śmiesznym, a nawet oczom mieszkańców prowincji, którzy nic wspanialszego nie widzieli, wszystko mogło się wydać pięknym i wykwintnym. Muzyka, sprowadzona z powiatowego miasta i złożona z czterech skrzypiec, basetli i klarynetu, umieszczona była w małym pokoiku, przylegającym do sali, w której miano tańczyć, przy drzwiach osłoniętych pąsową firanką i ozdobionych szerokimi gałęziami bluszczu pożyczonego z oranżerii hrabiny.
Zabawa u
dzierżawcy była dla całego sąsiedztwa gratką nie lada. Poważni ludzie pośpieszyli
na preferansa i pogadankę o wiadomościach gospodarskich i gazetowych; matki rade były, że w licznym zebraniu pokażą swe córki; panny drżały na samę myśl
o stroju, muzyce i tańcach, a przy tym serduszka ich biły, jednej do tego, drugiej do owego z młodych sąsiadów; młodzież pośpieszyła
też chętnie, bo i ich serca biły, jednego do tej, drugiego do owej z młodych sąsiadek.
Toteż zaledwie zmrok zapadł, przeszło sześćdziesiąt osób napełniło zaimprowizowane
salony adampolskiego domu. Przy stolikach kartowych zasiedli niemłodzi dzierżawcy z sąsiedztwa, kilku właścicieli niewielkich folwarków, dwóch czy trzech urzędników z
X., a nawet ze trzech komisarzy z administracji
dóbr hrabiny. W bawialnym pokoju gwarzyły matrony, które przyjechały same jedne, bez córek i kuzynek, a w sali do tańca, najrzęsiściej oświetlonej i najobficiej ubranej w zielone rośliny, migotały powiewne i różnobarwne suknie panien, a za nimi, niby rój motylów za kwiatami, uganiało się kilkunastu młodych ludzi. Matki i ciotki zasiadły pod ścianami, ścigając wzrokiem panny, gwarząc, śmiejąc się i obmawiając, jak to zwykle bywa między wiejskimi sąsiadkami.
Pod grupą zieleni, utworzoną z mirtów i róż kwitnących, siedziała
Wincunia pośród kilku towarzyszek. Skromne, lecz gustowne ubranie, blask sztucznego światła i wrażenie, jakie sprawił na nią
gwar i tłum ludzi, niezmiernie podnosiły wrodzone jej wdzięki. Policzki jej kwitły delikatnym rumieńcem, oczy powlokły się
połyskliwym, wilgotnym blaskiem, zza przezroczystej sukni, lubo uszytej pod szyję, ukazywały się śnieżne i kształtne ramiona. Jedynym kosztownym klejnotem jej toalety był sznur drobnych pereł, pamiątka po matce, który po kilka razy otaczał jej szyję i zsuwał się za krepę sukni.
Za krzesłem
Wincuni stał
Aleksander z rozpromienioną twarzą i ze znaczącym uśmiechem przemawiał do niej co chwila
półgłosem.
Lokaje roznosili herbatę, muzyka nie odezwała się jeszcze, bo z rozpoczęciem tańców oczekiwano na
panią Karliczową, która jeszcze nie przybyła.
Nareszcie pod oknami zaturkotały koła karety, jedynej karety, jaka dnia tego, mimo licznego zebrania, zajeżdżała
przed
ganek adampolski, i po pokojach rozszedł się głuchy szmer powtarzających z ust do ust: „
Pani Karliczowa przyjechała!”.
Jako jedynej
bogatej obywatelki i światowej kobiety, jaka miała się znaleźć w obecnym zebraniu, przybycie jej było uważane prawie ogólnie za największy honor dla domu i najwspanialszy splendor zabawy.
Aleksander ruszył się ze swego stanowiska, lubo, jak się zdawało, niechętnie, i spotkał
świetną panią u drzwi sali. Ubrana była bogato, w czarny aksamit i koronki, suknia jej wlokła się za nią wspaniale i szeleściała miękkim dotknięciem aksamitu do posadzki, czarne włosy ustroiła koralami, a czoło przysłoniła drobnymi loczkami niby mgłą ruchomych chmurek lub wężyków. Za nią postępowały dwie pysznie też ustrojone młode panny, bawiące nieustannie przy niej dla towarzystwa.
Światowa pani, powitana naprzód głuchym szmerem poprzedzającym jej kroki, a potem ogólnym milczeniem, wyrażającym ciekawość i admiracją,
stanęła na progu sali, ognistymi swymi oczyma szybko orzuciła
całe zebranie, a szyderski, bardzo prędko powściągnięty uśmieszek przebiegł jej pąsowe i kształtne, ale kapryśnie zagięte usta.
Aleksander podawał jej rękę na powitanie i z pełnym galanterii ukłonem wymawiał późne przybycie.
Pani Karliczowa zaśmiała się głośno i odpowiedziała pół żartem, pół serio:
–
Vous savez, monsieur Oleś, que les grands seigneurs sont toujours tardifs. Rozumiesz pan to przysłowie, nieprawdaż? bom ci je kiedyś tłumaczyła.
– Wszystko, co wychodzi z ust pani, pozostaje na wieki wyryte w mojej pamięci! – wyrzekł półgłosem
młodzieniec, prowadząc
panią Karliczową do krzesła, ale wzrok jego co chwila
biegał ku
Wincuni i spotykał się z jej wzrokiem.
Piękna wdowa zabrała miejsce między żonami dzierżawców i drobnych właścicieli, które przypatrywały się jej z ciekawością, złączoną ze zmieszaniem
.
Zabrzmiała muzyka i tańce zaczęły się od poloneza, który trwał krótko, a po nim rozbrzmiał po całym domu huczny, dziarski i zamaszysty mazur.
Kilkanaście par utworzyło wielkie koło, które kilka razy obiegłszy salę, rozprzęgło się i rozwiało, a spomiędzy niego wyskoczyła jedna tylko, piękna i dobrana para i pomknęła po sali śród zwróconej na nią uwagi ogólnej.
Aleksander rozpoczynał mazura z
Wincunią, ku wielkiemu zdziwieniu towarzystwa, spodziewającego się ujrzeć w pierwszej parze największy splendor zabawy,
panią Karliczową, ku wielkiemu też zdziwieniu samej tancerki, która przez to ujrzała siebie wystawioną na powszechną uwagę, obdarzoną pierwszeństwem przed tylu innymi kobietami, pasowaną niejako na królową
balu.
A ślicznież im tak było obojgu, lecącym niby w powietrzu, śród rzęsistego światła, z twarzami zwróconymi ku sobie i oblanymi rumieńcem! Przezroczysta suknia
dzieweczki unosiła się na niej jak śnieżysta chmurka, wianek z drobnych róż drżał na warkoczu, oczy spuszczały się ku ziemi, a zza wiśniowych ust ukazywały się białe ząbki, niby rodzone siostry pereł, które drgały na szyi.
Aleksander był młody, zgrabny, pełen życia, pięknie więc tańczył mazura;
Wincunia była także młoda, zgrabna, pełna życia, pięknie więc też tańczyła.
W tej samej chwili, gdy piękna i pięknie tańcząca para pomknęła na salę, we drzwiach stanął
Bolesław, wywołany z dalszych pokojów mazurową nutą, a może nawet chęcią ujrzenia
Wincuni. Spojrzał na salę i ścigał wzrokiem snującą się po niej białą suknią dziewczyny
.
Ta wesoła tancerka, płynąca w potoku światła, to dziewczę rozbawione, ręka w rękę biegnące w poskokach z obcym mężczyzną, byłażby to jego
Wincunia, to ciche dziecię słomianej strzechy, z białego fartuszka karmiące gołębie, jak fiołek pędzące życie w ustroni?
Bolesław ścigał ją oczyma
i twarz jego bladła. Zdało mu się, że to nie ona, że jego ukochane dziewczę rozwiało się i umknęło gdzieś daleko, a na jej miejscu zjawił się ktoś inny
, z jej tylko twarzą i postacią.
On tak przywykł widzieć ją śród ciszy domowej, latem między zielenią murawy i drzew, zimą przy blaskach kominkowego ognia lub bladym świetle lampy, że teraz, gdy ujrzał
ją w gwarze, w podskokach, śród spływających na nią spojrzeń mnóstwa, pod płonącym wzrokiem obcego mężczyzny, serce ścisnęło mu się niewytłumaczonym
bólem, tęsknotą za tamtą, za inną
Wincunią, za jego czystą, cichą, słodką narzeczoną.
Patrzył jeszcze, patrzył ciągle i zdało mu się, że mglista zasłona, utkana z gwaru, muzyki, twarzy ludzkich i łez, spuszcza się między nim a tańczącą parą; pomiędzy kłębami tej mgły, która mu wzrok zasłaniała, szukał jeszcze
Wincuni i nie mógł jej dojrzeć… widział tylko białą suknią
, jasny warkocz, a na nim różowy wianek, ale jej samej… nie było…
Po chwili wydało mu się, że ta opona mglista wstępuje w niego samego i czucie jego, myśli, całe życie jego rozdziela na dwie połowy: przeszłość i przyszłość…
Przez jednę
sekundę miał objawienie, przeczucia zastukały do jego serca, widmo nieszczęścia zajrzało w oczy… poczuł taki ból, jakby ta opona, która miała rozdzielić życie jego na dwie połowy, zimną i ostrą sztabą żelaza wsuwała się w jego piersi.
Stał we drzwiach z pochylonym czołem i zamglonymi oczyma
i nagle ujrzał naprzeciw siebie
Wincunię stojącą obok
Aleksandra. Z drugiej strony
młodzieńca stała czarnooka i wspaniała
pani Karliczowa. Tańczono w mazurze
krakowską figurę.
Po skończeniu figury
Aleksander mazurowym taktem podbiegł do
Bolesława z dwiema kobietami
i wyrzekł:
– Płomień i zefir! – Były to nazwania, wybrane wedle prawideł tańca przez dwie kobiety.
– Nie tańczę – odrzekł
Bolesław.
– Pan nie tańczy! – zawołał
Aleksander z ironicznym podziwieniem i politowaniem w głosie; zwrócił się do tuż obok stojącego mężczyzny:
– Płomień i zefir – powtórzył.
– Płomień – wyrzekł młody człowiek – a
Aleksander , z ukłonem oddawszy mu rękę
pani Karliczowej, puścił się w dalszy taniec z
Wincunią.
Ona to więc wybrała sobie nazwę zefira.
Bolesław zamyślił się smutnie. Tak, w istocie, ona była przez lat tyle wiośnianym powiewem, który ochładzał jego zmordowane czoło, gdy strudzony pracą przychodził pod jej cichą strzechę; ona była mu tym łagodnym szelestem wiosennego ranka, zwiastującym pogodny wschód słońca, a po nim rozkoszne, pełne
żaru i życia południe.
A teraz ten powiew wiośniany, ten zefir słodki ulatuje od niego i owiewa rozkosznie czoło innego mężczyzny, który ściska dłoń jej w swej ręce
i w oczach jej tonie spojrzeniem…
Po raz drugi, ale silniej i groźniej, przeczucie zastukało do jego serca i poznał ból nieopisany, tym silniejszy, że powodów jego dobrze nie rozumiał. Zdawało mu się tylko, że widział, jasno
widział, jak mglista opona roztaczała się między przeszłością jego i przyszłością coraz szerzej… coraz głębiej…
Wtem uczuł czyjąś rękę na swoim ramieniu i usłyszał mówiący za sobą głos:
– Panie
Topolski dobrodzieju! a co tam słychać w gazetach? Pan je czytasz, to i mnie powiedz, bo ja za gospodarstwem o Bożym świecie nie wiem.
Obejrzał się i zobaczył rumianego i przysadzistego dziedzica sąsiedniej wiosczyny, który stał przed nim, gładząc dłonią potężną łysinę.
Opuścił salę tańca, rozmawiając z sąsiadem o polityce. Wkoło nich zebrało się po chwili kilku poważnych ludzi, podeszło nawet parę niemłodych kobiet, zasiedli wszyscy w bawialnym pokoju i gawędzili długo przy odgłosach muzyki i gwaru, dochodzących z sali tańca.
Kiedy
Bolesław, upatrzywszy chwilę stosowną do opuszczenia towarzystwa, które się około niego ugrupowało, stanął znowu na progu sali, wrzał w niej jeszcze w całej sile dwugodzinny mazur.
Wincunia stała na środku sali otoczona młodymi ludźmi, którzy wszyscy trzymali oczy utkwione w nią jak w tęczę. Wspięła się na palce, z figlarnym uśmiechem spojrzała wkoło, podniosła rękę, a potrzymawszy ją tak parę sekund, podrzuciła chusteczkę. Zabrzmiał okrzyk kilkunastu głosów i cała młodzież rzuciła się ku szmatce białego batystu, ale
Aleksander poskoczył najpierwej
i najzgrabniej pochwycił chusteczkę, a gdy wszyscy rozstąpili się, z uśmiechem radości ujął podaną sobie rękę
Wincuni i znów z nią pomknął po sali. Wkrótce jednak stanęli oboje pośrodku, trzymając się za ręce.
Wincunia mu coś powiedziała, a on zawołał:
– Wszystkie pary!
Miało to oznaczać zbliżanie się mazura ku końcowi. W mgnieniu oka sformowało się wielkie koło.
–
Chaîne des dames! – zawołał donośnie
Aleksander , który przez cały czas dyrygował mazurem.
Pomknęły różnobarwne suknie i przez chwilę widać było tylko białe ramiona kobiet, wyciągające się ku coraz innemu mężczyznie
.
–
Contre-chaîne! – zabrzmiał znowu dźwięczny a donośny głos
Aleksandra.
Ktoś pomylił się, zrobiło się komiczne zamieszanie
, nikt już nie wiedział, gdzie ma iść i co robić, tancerze szukali swoich tancerek, tancerki
tancerzy.
Wincunia zaśmiała się głośno z tej plątaniny, która ją bynajmniej nie kłopotała, bo
Aleksander w mgnieniu oka odnalazł ją i był już przy niej, trzymając ją za rękę. Śmiech
dziewczyny jak odgłos srebrnego dzwoneczka wyróżnił się śród gwaru innych śmiechów i przypłynął do ucha
Bolesława wraz z głosem
Aleksandra, który, z dziarskim hołupcem puszczając się w taniec
, wołał na inne pary:
–
Mazur!Wykursywienie wyrazu może świadczyć o pretensjonalnej, „francuskiej” i grasejującej wymowie Aleksandra.
Jak ona się bawi! – myślał
Bolesław, gdy przed nim kilkanaście par szalało w podskokach
i hołupcach; – czemuż i ja nie jestem tak wesoły jak ona? – I pierwszy raz poczuł głęboki rozdźwięk między jej duchem a swoim, pierwszy raz ujrzał się wobec niej za poważnym i niewyraźny głos jakiś szepnął mu do ucha: „Tyś człowiek, a ona dziecko!”. – Ale dziecko ukochane, dziecko, na którym budowałem tak długo światy mojej przyszłości! – zawołał w sobie z boleścią i usłyszał głos
Aleksandra, wołający:
–
Promenade!
Podniósł głowę i spojrzał: wszystkie pary sunęły po sali poważnie, jedna za drugą, z szelestem sukien kobiecych i szmerem rozmów prowadzonych półgłosem.
Wincunia szła zwieszona na ramieniu
Aleksandra, suknia jej musnęła
Bolesława w przechodzie, ale jej twarz zwrócona była ku
młodzieńcowi, który ją prowadził, mówił do niej z cicha i patrzył w jej oczy tak głęboko… tak płomieniście…
– Na kolana! każdy z panów przed swoją damą! – zadyrygował po raz ostatni
Aleksander ; wszystkie pary stanęły i wszyscy mężczyzni zgięli kolana.
A naprzeciw drzwi, w których stał
Bolesław,
Aleksander przykląkł przed
Wincunią; usta jego długim pocałunkiem przylgnęły do jej ręki, a ze spuszczonych na jego schyloną głowę oczu
dziewczyny trysnęły dwie błyskawice i zniknęły wnet za wilgotną mgłą wzruszenia.
Cała krew
Bolesława zawrzała na ten widok, twarz jego zapałała rumieńcem, potem zbladła bardzo. Uczynił taki ruch, jakby chciał poskoczyć ku
narzeczonej, ale powstrzymał się i oparł plecami o ścianę, jakby trudno mu było ustać o własnej sile. W tej chwili cóś go z lekka trąciło.
Obejrzał się i zobaczył lokaja roznoszącego na tacy limoniadę. Pochwycił szklankę z zimnym napojem, wychylił ją do dna i, przebiegłszy parę pokojów, znalazł się w pustej prawie sali jadalnej, w której właśnie nakrywano do wieczerzy. Po kilku minutach samotność i chłodniejsza temperatura pokoju ochłodziły nieco wewnętrzne wzburzenie, jakiego doświadczał, uśmiechnął się nawet i spytał siebie: jaką
doń miał przyczynę? Już też
Wincunia, raz przyjechawszy na zabawę, musiała tańczyć; a cóż było dziwnego w tym, że siedmnastoletnie
dziewczę ochotnie oddało się tańcowi i z przyjemnością tańczyło z najzręczniejszym młodzieńcem, jaki był w zebraniu.
Bolesław zawstydził się własnych poczuć. Miałżebym być zazdrośnym i podejrzeniami męczyć ją i siebie? – pomyślał. – Nie, byłoby
to niezgodne z wielką i poważną miłością moją dla niej, z wiarą w jej przywiązanie do mnie, ze spokojem, jaki każdy człowiek myślący powinien zachowywać w uczuciach
i postępkach swoich! – Tak rozmyślał i coraz spokojniejszym się stawał, a jednak czuł, że nie było mu dobrze. Natura jego, głęboka i marząca, nie mogła pogodzić się z takim hulaszczym rozgłośnym tłumem, w jakim znajdował się
obecnie. Nie lubiła ona wprawdzie zatapiać się w samolubnym spokoju i otaczać zupełną samotnością, oddzielającą człowieka od reszty świata. Przeciwnie
,
Bolesław czuł się związanym z ludźmi wielką miłością, którą miał dla kraju i ludzkości, rad by więc był zapewne gwarowi i tłumom, ale jakim? Z dumą i radością stanąłby on może w kole radzącym o sprawach ogólnych i podniósłby śmiały głos w obronie tego, co za dobro lub prawdę uważał. Może by nawet nie raził go dźwięk broni i huk kopyt końskich; ale tańce, szmer słów pustych jak bańki, a lekkich jak motyle, ale cały ten chaos rozmarzenia, próżności, miłostek i obmów nie był dla niego.
On od dzieciństwa skąpał się w głębokiej ciszy pól, owiał go i na wskróś przeniknął uroczysty szmer gaju, który w długie zimowe noce szumiał nad jego słomianą strzechą i jęczał po załomach domu; surowa
i mozolna praca zahartowała mu serce, a myśli szerokie i miłość szeroka, jakimi okrywał piękny świat Boży i drogi kraj rodzinny, wlały w jego ducha powagę i tę spokojną tęsknicę, co dziwnym wyrazem przeglądała w jego spojrzeniu. Wszelkie radości jego życia były tak głębokie jak dno morza i tak ciche jak ono.
Wznosiły się one w jego duchu kryształowymi pałacami marzeń, płonęły purpurą korali, ale nie lubiły wychodzić na jaw i nie umiały wybuchać rozhukanymi falami głośnego wesela.
Źle więc mu było i duszno na adampolskiej zabawie, a niewyraźne przeczucia kołatały mu wciąż do serca. Daremnie je odpędzał; przed
wzrokiem jego, jak zaklęta, stała wciąż
Wincunia z błyskawicami w oczach, z ręką miłośnie opuszczoną ku młodzieńcowi, który ją namiętnie do ust przyciskał.
Po skończonym mazurze muzyka milczała kilka minut, a po domu rozlewał się tylko to stłumiony, to głośniej wybuchający szmer rozmawiających głosów. Szmer ten dochodził do uszu
Bolesława niby szum kilku wodospadów, to łagodnie spływających na miękką murawę, to z hukiem rozbijających się o skały. Strojenie instrumentów przeszywało ten odgłos ostrymi dźwiękami, jakby żałośliwie odzywającym się niekiedy jękiem śród wesela.
Nagle po całym domu rozbrzmiał wpół wesoły, wpół tęskny, szybki, szalony walc. Dźwięk klarynetu panował nad innymi instrumentami, donośny a smętny, przeciągał tęskne nuty i zdawał się śpiewać o miłości, jej rozkoszach, szałach
jej i cierpieniach.
Dziwnie to namiętny taniec ten walc! Trudno pojąć,
jak zimna Germania mogła być ojczyzną jegoOjczyzną walca były południowe Niemcy i Austria, raczej niekojarzone z germańską Północą. Nieufność do namiętnego walca była typowa dla pisarzy reprezentujących racjonalistyczny (klasycyzujący) etos kulturowy; w latach czterdziestych XIX stulecia podobną ocenę jak Orzeszkowa wyrażał prozaik austriackiego biedermeieru Adalbert Stifter (1805–1868).. Wsłuchaj się dobrze w jego tony, a usłyszysz w nich całą historią
ziemskich, ale tylko ziemskich rozkoszy. Innego śpiewu w nim nie szukaj. Walc to przeciwstawienie mazura. W ostatnim tkwi uczucie hulaszcze, szerokie, ale tak otwarte jak pól rozłogi… tak naiwne jak serce dziewicze, tak tęskne jak dusza śniąca wciąż o utraconym raju… W walcu szaleje bezpamiętny, ale ciasny popęd zmysłów, namiętność cielesna z dziką swoją harmonią; w mazurze – młoda
para, z podniesionymi czołami, dłoń w dłoni lecąca powietrznym krokiem, zda się, tuż-tuż uleci znad ziemi w niebiosa; w walcu dwoje ludzi, spojonych ścisłym objęciem, z głowami pochylonymi ku sobie, kręcących się w szalonym wirze, zda się, że za mgnienie oka ze zmęczenia padnie
na ziemię… w pył ziemski… Mazur idealizuje kobietę, czyniąc z niej napowietrznego anioła, muskającego ludzi w przelocie przezroczą szatą niby miękkim skrzydłem, rozpościerającego ramiona niby anielskie skrzydła do lotu. Walc uziemszcza najczystszą, przerzuca ją z objęć w objęcia ludzi różnych, nieznanych, rzuca w jej pierś tony namiętne, jak ziarna burz, które z nich zrodzić się mają.
Bolesław, przechadzając się po osamotnionej sali jadalnej, słuchał dolatujących
doń rozgłośnie taktów walcowych.
Jakkolwiek wysilał się na spokój i wzywał na pomoc trzeźwą rozwagę, przykre, dotkliwe wrażenie ogarniało go coraz bardziej. Stanął i rzekł do siebie:
– Co to jest? czuję, że tracę samego siebie i nie wiem, co się ze mną dzieje! Jakieś przeczucia stukają do serca, jakieś mary plączą się po głowie, jakbym legł w gorączce. To źle; poddawać
się stanowi takiemu nie należy; ucieknę z tego gwaru, a odzyskam wnet spokój!
W kwadrans potem bryczka odjeżdżającego
Bolesława turkotała na
adampolskim dziedzińcu, a w tej samej chwili
Wincunia, wsparta na ramieniu
Aleksandra, rozmarzona, obiegała z nim salę w szybkim walcu.
Młodzieniec drżącym ramieniem silnie obejmował jej kibić i z upojeniem w twarz jej patrzył, ona spuściła zrumienione czoło, a wkoło nich szeptano:
– Piękna para! dobrana para! jakby dla siebie stworzeni!
W istocie, było to połączenie młodości z młodością, wesela z weselem, marzenia z marzeniem. A śród tańca na sali balowej łącznia taka zawsze czarowną, zachwycającą bywa. Czy w życiu codziennym, rzeczywistym, poważnym, a nieraz smutnym i twardym, ta młodość, to wesele i to marzenie wystarczą za wszystko inne i zastąpią to, czego mimo nich w głowach i sercach ludzkich brakuje?
Na pytanie to odpowiadają istnienia, w których młodość zbyt prędko mija, wesele w łzach tonie, a marzenia ulatują bez śladu, zostawiając za sobą twardą, nieubłaganą rzeczywistość. Niestety, arena, śród której roztacza się życie człowieka, to nie sala balowa; nie
ten w niej odniesie zwycięstwo, kto najzgrabniej tańczy, ale ten, kto, najmężniejszy, zdoła pochwycić za barki potwory przeciwności, które mu w oczy zajrzą. Drogi
życia to nie woskowane do tańca posadzki; nie ten po nich zajdzie najdalej, kto z wdziękiem stąpać umie, ale ten, czyj krok śmiały i kto wie, gdzie dąży. Lecz któż o tym wszystkim myśli śród wiru walca?
Ani
Aleksander, ani
Wincunia nie myśleli o tym; byli młodzi, weseli, rozmarzeni i po walcu usiedli obok siebie, upojeni tańcem i sobą.
Aleksander spojrzał w twarz dziewczyny i rzekł z cicha:
– O, jakże byłbym szczęśliwy, gdyby mi wolno było mówić do pani zawsze, jak
pan Topolski mówił, żegnając panią przed chwilą: do jutra!
Wincunia machinalnie poniosła rękę do silnie bijącego serca, ale wysiliła się na żart i uśmiech.
– Cóż panu przeszkadza – rzekła żartobliwie – przyjechać jutro do
Niemenki?
W takim razie mógłbyś pan dziś powiedzieć: do jutra!
– Pani żartujesz! – stłumionym głosem wyrzekł
Aleksander i dodał po chwili milczenia – mój Boże! a ja
panią kocham…
Wincunia siliła się pokryć wzruszenie, które nią całą wstrząsało.
Aleksander mówił dalej:
– Nie powinienem zapewne mówić pani o tym, bo wiem, żeś już zaręczona… ale milczeć jest nad moje siły. Wyjadę stąd… ucieknę… zostanę żołnierzem i będę szukał śmierci na pierwszej wojnie… ale chcę, abyś pani wiedziała…
– Nie jedź pan, ja nie chcę tego, ja bym tego nie przeżyła! – zawołała
Wincunia prawie nieprzytomnie i łza zawisła na jej rzęsach.
Aleksander zadrżał, widocznie z radości, i twarz jego
zapałała.
– A więc… – rzekł i nie dokończył; muzyka zdwoiła zapał w tej chwili, brzmiała, szalała, huczała głębokimi tonami basetli, a dźwięki klarynetu tęskno a namiętnie unosiły się w powietrzu.
Aleksander zerwał się z krzesła i rzekł do
Wincuni:
– Tańczmy!
– Prędzej! jak najprędzej! – krzyknął na muzykę, a walc tak szybko rozszalał, że wszystkie pary, niemogące wydołać przyśpieszonemu tempu, rozprzęgły się i ustąpiły, a śród nich wypłynęła jedna tylko i okoliła salę z takim pędem i taką lekkością, że zdawała się być unoszona jakąś czarodziejską mocą.
Czarem tym i tą mocą, która ją unosiła, było namiętne upojenie.
– Jak oni mogą tak prędko tańczyć? – z podziwieniem wołano z kilku stron.
– Prześlicznie tańczą!
– Oto para, jakby para!
Pani Karliczowa lornetowała tańczących, a na twarzy jej malował się wyraz kapryśnego niezadowolenia.
Wincunia i
Aleksander usiedli znowu obok siebie, odurzeni zawrotem głowy.
Młodzieniec pochylił się nad
dziewczyną i szeptał jej prawie do ucha:
–
Panno Wincento, jam wieśniak i nie poeta, długo i pięknie mówić nie umiem, powiem ci tylko jedno słowo: bez ciebie żyć mi nie sposób, albo będziesz moją, albo umrę…
W głosie jego dźwięczała prawda, był upojony, rozkochany, wierzył w to, co mówił.
– Czy pani sądzisz, że jestem rzeczywiście taki wesoły, jakim się być zdaję? Nie, pani! byłem
takim niedawno jeszcze, to prawda, ale od czasu, gdy cię pokochałem,
ciągła mię dręczy tęsknota za tobą. Jedyną pociechą moją bywa myśl, że cię mogę widywać choć rzadko, ale gdy… gdy zostaniesz pani żoną innego, wtedy
po cóż mi będzie życie? Nie zadam sobie zapewne śmierci z własnej ręki, bo żal mi
rodziców, ale powiedziałem już pani… zostanę żołnierzem i zginę na pierwszej wojnie…
Na twarzy
Wincuni była gra najrozmaitszych uczuć: szczęścia i boleści, zachwycenia i trwogi, dziewiczego wstydu i namiętnego rozmarzenia.
– Boże mój! – szepnęła, pochylając głowę, aby ukryć dwie łzy, które jej drgały na rzęsach – Boże mój! cóż mam uczynić?
Schylony nad nią
Aleksander posłyszał szept ten i rzekł z zapałem, pełnym gorącej prośby:
– Powiedz pani jedno słowo, to jedno czarowne słowo, które uniesie mię w niebo szczęścia i zachwytu, powiedz mi pani: będę twoją!
Wincunia zadrżała, spojrzała na młodzieńca, którego oczy ćmiły się łzą błagania, i wzniosła spojrzenie w górę, jakby szukała tam swego anioła stróża i błagała go o natchnienie. Po chwili spuściła głowę i rzekła cichutko:
– Panie! ja mam
narzeczonego!
–
Narzeczonego! – zawołał
Aleksander z goryczą. – Cóż stąd? dlaczegoż ten właśnie człowiek ma być szczęśliwym? Alboż on więcej kocha panią ode mnie? O, nie! przysięgam
pani, że to niepodobna! On, taki zimny, poważny, cały zatopiony w prozie życia…
Wincunia energicznie podniosła głowę.
– O, alem ja jemu tyle winna! on taki zacny, szlachetny, taki dobry!
Mówiła to z uczuciem i oczy jej znowu zaszły łzami.
– Cóżem ja winien, że nie znam pani
od tak dawna jak on? – z żalem rzekł
Aleksander . – Cóżem winien, że nie mogłem dotąd złożyć u stóp twych, pani, dowodów mojej miłości? Nie przeczę bynajmniej, że pan
Topolski jest bardzo zacnym człowiekiem, ale cóż za zasługa z jego strony, że poświęcał się dla takiego jak pani anioła? Poświęcenie! to śmieszne doprawdy, że ludzie nazywają poświęceniem to, co jest najwyższym szczęściem! Ja, pani, jestem bardzo młody, świat i życie uśmiechają się do mnie, a jednak składam u stóp twych całą przyszłość moję
i nie ma ofiary, której bym dla ciebie nie poniósł. Dlaczegoż
ktoś inny ma być szczęśliwym, a ja ofiarą? Jestże to sprawiedliwym? Jestże to słusznym? Nie, pani! snadź
serce twe odtrąca mię i zostaje mi tylko umrzeć…
Gdy mówił ostatnie słowa, spostrzegł, że na drugim końcu sali
pani Karliczowa powstała ze swymi towarzyszkami i gotowała się do odjazdu.
– Muszę panią opuścić, aby pożegnać i przeprowadzić do powozu
panią Karliczową, która snadź
chce odjeżdżać – rzekł
Aleksander do
Wincuni – ciężkie są nieraz obowiązki gospodarza domu, nawet
tylko
syna gospodarza – dodał z uśmiechem i, powstawszy, patrzył na
Wincunię, jakby żal mu było na krótki moment choćby z nią się rozstawać. Nagle myśl jakaś błysnęła mu w oczach, wyciągnął rękę i zerwał białą różę
W tej scenie znowu pojawia się konwencja mowy kwiatów (zob. przypis 63). Według Józefa Dunin-Borkowskiego „biała róża” mówiła: „Ku tobie się skłania serce moje, do ciebie dąży dusza moja” (Mowa kwiatów zawierająca we wstępie: dzieje skrócone roślin; znaczenia symboliczne kwiatów; zegar i kalendarz kwiatowy i zbiór stosownych poezji, s. 423), a według innego, anonimowego przewodnika: „Tyś wzgardziła moją miłością, teraz już moje życie nie ma wartości” ([b.a.], Rozmowa kwiatami…, s. 54). Natomiast anonimowa „zabawa towarzyska” instruowała, że w grze miłosnej biała róża ze strony mężczyzny wyraża obawę „miłości bez nadziei”, ze strony kobiety sugeruje zaś pocieszenie: „Zwróć ufne ku mnie spojrzenie, / Połóż rękę na mej dłoni; / Nie zaręczam, czy westchnienie / Odpowiedzi nie wydzwoni” ([b.a.], Mowa kwiatów…, s. 13–14)., kwitnącą w wazonie nad samą prawie głową
Wincuni. Podał kwiat zmieszanej
i wzruszonej uprzednią z nim rozmową
dziewczynie i rzekł:
– Weź pani tę różę i zawieź ją do
Niemenki, jutro powie mi ona za panią, tak albo nie…
Milczał przez chwilę, potem pochylił się niżej i dokończył cichym gorącym szeptem:
– Jutro przyjadę do
Niemenki; jeśli zobaczę tę różę we włosach pani, znaczyć
to będzie, że mówisz mi pani: tak! a jeśli serce twoje powie: nie! rzuć
biedny kwiat pod swoje stopy, a gdy zwiędnie, zdeptany przez ciebie, będziesz w nim miała mój obraz…
Rzekłszy to, odszedł, a
Wincunia przypięła różę do piersi.
Pani Karliczowa, naciągając białą rękawiczkę i owijając się w koronkowe
entrée au bal, mówiła do swej kompanionki:
–
Il paraît, que le jeune homme est amoureux fou de cette petite fille.
–
Est-ce que ça vous dérange? – spytała kompanionka, rzucając skrycie złośliwe spojrzenie na swą pryncypałkę.
–
Quelle idée! – zawołała czarnooka pani i zaśmiała się kapryśnym nerwowym śmiechem.
– Pani chce już odjeżdżać! – ozwał się za nią głos
Aleksandra, w który chciał on wlać ton wyrzutu. Ale nie udało mu się to: głos
jego był zimny i ton ściśle tylko grzeczny.
– Mam migrenę i odjeżdżam – odparła
pani Karliczowa, nie patrząc na niego, i odeszła.
Aleksander poszedł za nią, ale w milczeniu, ze schyloną głową, myślą widocznie będąc gdzie indziej.
Wincunia posmutniała i dziwnie się zamyśliła, blada i zadumana usiadła przy
ciotce, a zapraszającym ją do tańca odpowiadała, że zmęczona jest bardzo, głowa ją boli i tańczyć więcej nie może. Co chwila
wzrok jej spuszczał się na białą różę, przypiętą u piersi, i walka sprzecznych uczuć i myśli widoczną była na jej twarzy.
Zresztą zabawa szła bardzo ochoczo i wesoło. Sam nawet
pan Jerzy , który tak rozpaczliwie opierał się był myśli wydania balu i tak gorzko żałował straconych nań pieniędzy i czasu, gdy zobaczył, że całe sąsiedztwo ochotnie i przyjacielsko zjechało się do jego domu, uczuł się wysoko zaszczyconym i poczczonym, wpadł w wyborny humor, a frasunek zniknął całkiem z jego oczu
. Kiedy dziarski mazur zawrzał był na sali, we wszystkich pokojach zrobiło się huczno, ludno i wesoło,
stary dzierżawca chodził od gościa do gościa, całował, ściskał, poił, częstował, przysiadał się do kobiet i nawet
pani Karliczowej, której serdecznie nie lubił, powiedział w rozochoceniu parę komplementów.
A gdy jeszcze przy końcu wieczerzy wszyscy mężczyzni powstali z miejsc z kielichami szampana w rękach, hurmem obstąpili
jego ukochaną
Anulkę i zawołali: „Zdrowie solenizantki!”,
pan Jerzy przypomniał sobie dzień swego wesela i ze łzami rozrzewnienia i radości w oczach wyściskał z kolei wszystkich mężczyzn i wszystkie kobiety pocałował w rękę.
Gdy wstawano od wieczerzy, wszystkie usta śmiały się, we wszystkich głowach szumiał szampan i węgrzyn, z sali tańca doszedł odgłos hucznych mazurowych taktów.
pan Jerzy podniósł głowę, jednę rękę oparł
na boku i zawołał:
– No, panowie! teraz my starzy do mazura! – Posunął ku
Wincuni i z poczciwym uśmiechem wyciągnął ku niej otwartą i ogorzałą rękę. Na tę oznakę widocznej życzliwości i pierwszeństwa, jaką oddawał jej
ojciec Aleksandra, dziewczyna rozjaśniła uśmiechem posmutniałe lice, położyła drobną rękę na grubej dłoni dzierżawcy i
pan Jerzy , tupiąc, podskakując i zdobywając się na ciężkie hołupce, wpadł z nią do sali tańca. Za nimi ruszyło się parami wszystko, co żyło. Dzierżawcy, właściciele, komisarze, urzędnicy, żony ich, siostry, córki i synowie, wszystko to razem puściło się w tany. Zrobił się gwar, tłok, huk nie do opisania. Podpojeni w czasie wieczerzy muzykanci rznęli
z całej mocy po strunach, basetla w zdwojonej gorliwości huczała, gdzie potrzeba i gdzie nie potrzeba, klarynet, tak pięknie popisujący się dotąd, zaczął z lekka fałszować, ale nic sobie z tego nie robiąc, krzyczał co siły stało, chłopiec kredensowy porwał wielki kocieł
blaszany i, stanąwszy za muzyką, począł z całej mocy uderzać po nim w takt pałką. Z janczarskimi odgłosami zaimprowizowanego bębna mieszało się
tupanie nóg, śmiechy starych głosów, chichot niewiast, hołupce i ochocze wykrzyki młodzieży. Starzy w pląsach prowadzili młodziuchne dziewczęta, młodzieńcy wiedli matrony w czepcach ze zwiędłymi, ale w tej chwili rozpromienionymi twarzami.
Hulaj dusza! serdeczny taniec objął wszystkich bez wyjątku swoim hulaszczo-tęsknym
tchnieniem i nie było już tam ani starości, ani troski, ani serc zmęczonych, ani serc złamanych, było tylko wesele porywające, pełne śmiechu i łez rozrzewnienia.
Pomiędzy tłumem hulaszczym przecisnęli się lokaje, niosąc po tanach kielichy z węgrzynem.
pan Jerzy podniósł kielich do góry i krzyknął:
– Panowie, kochajmy się!
Wszyscy rzucili się ku sobie, dźwięknęły kielichy, zabrzmiały pocałunki, wszystkie ramiona otwierały się, wszystkie twarze, zbliżone do siebie, pół śmiały się, pół płakały, lica dziewic kwitły rumieńcami jak róże pąsowe, a młodzieńcy zbliżali się do swych bohdanek i szeptali im do ucha ciche, gorące:
– Kochajmy się!
Aleksander podszedł do
Wincuni i, uderzając kieliszkiem o jej kieliszek, rzekł z głębokim wyrazem:
– Pamiętaj pani o mojej biednej róży!
Słońce wschodziło, a w
adampolskim domu tańczono jeszcze przy zamkniętych okienicach
.