Bo jeśli ja z jego ręki
Poniosłem smierć sprawiedliwą
To niech mi ojczyznę zywą
ją obudzi
Pokaże...?... Niech
mi pokaze
Niech mi ją z serca wyrzuci
Niech odda — to się pociesze
zycie wróci
Albo niech
mi odda
Tamten wiek i tam
Odda tam
Odda tamten wiek — i ludzi
moją — to
I głowę
to ja ją wskrzeszę
Chocby jej nie było u Boga
Kanclerz
Mości Panowie — to jest bardzo sroga
Suplika na mnie — kto mię tu oskarza
Jakiś buntownik... ktoremu leb zdjęto
A to was wszystkich jak widzę przeraza
J czyni bladych — Więc zaduszne święto
mieli wichrzyciele
Będzie tryumfem
tego wichrzyciela
W domu mię porwał...
Samuel
Ale w cudzym ciele
Jako złodzieja...
Kanclerz
W najwyzszym na ziemi
Więc przyszedł do mnie z ogniami złotemi
Przeraził strachem... strzaskał krzyz w kaplicy
Buchnął płomieniem — porwał w błyskawicy
J tu postawił — skarzy — o! co skarzy?
Wszak byłem wtenczas jak bocian na strazy
grozny
W moim narodzie pierwszy — czujny
wielki
Kanclerz pokoju — a hetman oboźny
Stroż krwi i prawa... Niechby się mogiła
W polu ze Szwedzkich kości usypana
Tu na mnie usty setnemi skarzyła
Ze z mego pola i z mojego dzbana
Tę smierć karmiłem, ktora na mym żołdzie
Zyjąc... broniła panstwa swoją kosą
Więc niechaj wszystkie tu sztandary zniosą
Ktore ojczyzna ma odemnie w holdzie
A przed człowiekiem co łeb krwawy niesie
Pojdę... i skryję się jak w czarnym lesie
W tym lesie chwały... A to jest męczarnią
Niezasłużoną że mię z tą latarnią
Ten szlachcić goni.... Wszakzem go ostrzegał
Ale mi jak gwozdź... on wszędzie dolegał
Ale mi jak kot wszędy skakał w oczy
Ale mi ten leb co się teraz broczy
J juz się karku tlustego nie trzyma
A wtenczas zywy był... z tymi oczyma
Ciągle jak słonce stawiał przed oczyma
zaporoską
J piekł mię, jakąś
dziwną sławo...
Więc raz mi zabiegł w ulicę jaskrawą
Ogniem... a pełną krakowskich rzezników
Proszę was — jeśli ktory z nieboszczyków
Był tam — niech swiadczy... drogę mi zajech[ał]
Proszę go giestem zjedz... a on do g[óry]
Laską, na ktorej diabeł się uśmiechał
Wielki łeb — koral — ognistej purp[ury]