Chcecie posłuchać opowieści o śmierci Orfeusza, najdziwniejszego z śpiewaków?ręcznie Jak długo szukałyśmy go ręcznie zarysowana zmiana szyku na „szukałyśmy go długo” my, menady, aby schwytać i zabić i jak pewnej nocy natrafiwszy na ślad czekałyśmy wiedząc, że przyjdzie. I zdarzyło się, że gdy jedne leżały u brzegu strumienia, a niektóre tańczyły
Chwileczkę, szlachetne panie. Tak, to mój kres. Nie ma wątpliwości. Miałeś nosa ręcznie, Orfeuszu, żeś wyszedł tej nocy na przechadzkę, zamiast spać, jak inni porządni ludzie. Upolowałeś piękną niespodziankę – śmierć. I nie bylejaką – z ręki bachantek. Owych bajecznych bachantek, o których pełno niestworzonych plotek i gadania w każdej wiosce greckiej, w każdej gospodzie. Niechże wam się przypatrzę zbliska, znakomite istoty. Ha ha! Jaki tłok. ( Ciekawość, widzę, wzajemna. Jedna przez drugą pcha się, by zobaczyć Orfeusza, by posłuchać jego głosu, prawda? Tego głosu, co kołysał fale i zwierzęta)
ręcznie dodany nawias i przekreślenie zaznaczonego fragmentu ołówkiem
.
Ile oczu! Oczy chmurne, zniecierpliwione, złośliwe, naiwne – oczy bezwstydne, żarliwe, roztargnione. Bogowie! ani jednej pary oczu spokojnych.
Nieuprzejmy jesteś, Orfeuszu.
Ja? Och, to bardzo bolesny zarzut, nadobna istoto. Zawsze byłem galantem wobec dam, wielbicielem pięknej płci, moje panie, a przytem dworak – nadworny śpiewak bogów – ha, ha!
Jak ty się śmiejesz.
Poprostu.
Czy tak samo uciszałeś wzburzone bałwany? Poprostu?
Menady Jak zwie się naprawdę?
Wy, menady, kochacie imiona, jak wszystkie istoty, które pragną gwałtownie.
Imię – to niby zaczarowane rękawiczki. Można przez nie ująć rzeczy nieuchwytne.
Chcecie ujmować rzeczy nieuchwytne.
Imię to niby sieć. Można w nie złowić na chwilę różne rzeczy. Bogów i zwierzęta, czasem trwogę, czasem szczęście. Ale ta sieć ma zbyt wielkie oka. Za szybko
za duży patos melodyjny
nadpisane ręcznie nad linijką [komentarz autorki?]
wycieka z niej wszystko. Zaklęcia słowa są za słabe.
Dlatego zaklinamy także gestami.
Zaklinacie także zabijając.
Zaklinamy zabijając.
Dziwnie tak podkr. ręczne rozmawiać siedząc wśród was. Oczy wasze migocą, patrzycie niemal pokornie.
To śpiew | ręcznie bachantek.
Cichy niby do snu.
Nie zasypiamy nigdy, dlatego śpiewamy kołysanki.
Szukałyście mnie oddawna.
Oddawna, jak się szuka skarbu. Jak się szuka źródła. Jak się szuka oszałamiającego bogactwa. Ludziom wystarczy słuchać twego głosu, lwom lizać twój ślad, kobietom – płakać. Menady pragną cię zabić.
Bo potokiem jest Orfeusz,
a my wypijamy potoki.
Powietrzem jest Orfeusz,
a my wypijamy powietrze.
Płomieniem jest Orfeusz –
O, duszyczki wzruszające! O, duszyczki łakome! Czy potraficie wypić płomień?
Patrzysz na nas z uśmiechem. Kto cię nauczył kochać menady? Trudno je pokochać.
Jesteście tak blisko, że słyszę jak biją wasze serca. Pochylacie czoła ruchem zwierząt. Płonicie się. Jakież to (potężne )zamyślenie okuwa wasze członki? Oczy zmącone, gęby powoli żują ciemną trawę. Pewno gorzka, bo kąciki ust wyginają się, cieknie z nich ślina.
ręcznie dodany nawias i przekreślenie zaznaczonego fragmentu ołówkiem
Doprawdy, ogarnia mnie wzruszenie. Chciałbym pogłaskać którą z tych głów. Włos na nich nigdy nieczesany wyrasta jak nieujarzmiona roślinność, wije się według wdzięcznych i osobnych zwyczajów, przyrodzonych roślinności.
Ulecz nas.
Uleczyć was? A cóż posiadacie prócz swej choroby? Cóż posiadają ludzie prócz swych nieszczęść? Zbyt są biedni, by je bogowie mieli im odbierać.
Nie uleczysz nas?
Mogę zabawić. Aglae, siądź bliżej. Nie wiem czemu twoje cierpienie szczególnie mnie wzrusza. Jesteś dzika. Nie umiesz się nawet dziwić, jak nie dziwią się zwierzęta. Jesteś, niby dziecko, bez winy. Ty – ręcznie rzucisz się na mnie pierwsza, żeby zabić. Gdybym miał przed sobą dzień życia…
Gdybyś miał przed sobą dzień życia…
Tobie powierzyłbym moją mądrość, moją sławę, moją nieśmiertelność.
Co to jest nieśmiertelność ręcznie ? Po co mi? Czy to
Nowy wróg, Aglae, którego nie zwyciężysz.
Nie rozumiem. Jestem znużona.
Wszystkie jesteście znużone. Powiem wam lepiej bajkę.
Wesołą?
Ha ha, wesołą i troszkę podstępną. Bajkę o piekle
Byłeś u Persefony? podkr. ołówkiem, przerywane
Rozumie się. U Persefony, królowej piekieł. Gdy ujrzałem ją, wydawała się roztargniona. Czesała włosy i namaszczała je tłuszczem. Powiedziała:
Wiesz, mam żal do mojej matki. Nie umiem rozpaczać. Nie powinno się wydawać za mąż córek, które nie umieją rozpaczać.
Ależ Persefono ręcznie – czy nie pamiętasz, że zostałaś podstępem porwana przez Plutona? Matka… jej wielkie zmartwienie… o tym wszyscy wiedzą.
Tak, to jeszcze nie było najgorsze. Pamiętam tę łąkę, jasną jak lusterko, to niebo rozpędzone. I cień własnego ciała koło nóg, gdy schyliłam się, by zerwać kwiat
Przywykniesz, przywykniesz dziecino…
Ach, był zawsze podrażniony. Zrywał się – taki miał nerwowy krok – odchodził do miejsca najstraszniejszych kar. Z brwią nawisłą palił tam grzeszników na wolnym ogniu. Słyszałam jęki. On śmiał się czasami, zrzucał z siebie szaty. Piekło było mu za małe.
Piekło jest dla mnie za małe, Persefono. Duszę się. Oh, gołąbko, nic na to nie poradzisz, to są sprawy zawiłe. Klimat, widzisz, nie służy
od wina a przecież nie piję. Ogień mnie upija – haha
mi, duszno, niby w łaźni i pochmurno. Uf, jestem spocony! Czerwony jak
nadpisane nad linijką i wstawione tu
ogień, w którym duszyczki skwierczą. Oh, ciężkie życie.
Patrzałam z odrazą. Schylał szpetne czoło, śmiał się znowu. Taką twarz ma może Nemezis. Potem, gdy byliśmy sami, ocierałam mu z czoła pot i łzy. Gardziłam sobą. Ach, jak mnie wzruszała taka łza, znaleziona w kącie jego krwawego oka. Wybiegałam w gaje cyprysowe, darłam szaty wśród trzody głupich duchów, apatycznych jak obrazki. Uspokojona, długo jeszcze przeklinałam Ananke, co każe grzeszyć i cierpieć.
Tu Persefona umilkła. Światło podniecenia znikło z jej twarzy. Po chwili rzekła smutno:
Orfeuszu, nie mów nikomu. To najstraszniejszy grzech. Przyzwyczaiłam się do piekła. Zaczynam tyć. Ciało moje robi się tłuste, świeci. Pluton mówi, że jestem coraz piękniejsza.
Rozkwitasz, moja żono. Te bransolety – jak one błyszczą na twych pociemniałych rękach. Piekielnicy wodzą za tobą ślepiami. He he, ładna jesteś.
Zakopcone ogniem piekielnym bransolety przystrajają mnie, niby niewinne kwiaty z ziemskich łąk. Posiadłam przeciągły wdzięk, jaki mają kobiety, lubiące patrzeć w lustro.
W istocie – dosyć oryginalne.
Popatrz na to lusterko. Świeci, prawda? Wypolerował je dla mnie Charon. niższy głos dopisane na marginesie Jęczy po nocach koło swojej łodzi nad rzeką. Obrzydliwy potwór. Pluton nie każe mu dawać nigdy dużo jeść, żeby warczał na cienie, rozumiesz, żeby się bały. Warczy z głodu jak pies. Tylko do mnie łasi się ta poczwara.
Piękne zwierciadełko.
Widzisz, rękojeść rzeźbiona w dwa smoki. Gryzą się delikatnie jakby igrały. I patrzą na siebie ślepia w ślepia. Czego to może być symbolem? Mniejsza z tym. Aż dziw, że ten potwór umie zrobić takie rzeczy.
Może dlatego, że nigdy nie daje mu się do syta jeść.
Czemu płaczesz
Jaki wstyd. I gdzie jest kara? Kto wymierzy mi sprawiedliwość? To jedno mogłoby ocalić duszę moją, grzeszniejszą od duszy Syzyfa i duszy Tantala i tych biednych królewien Danaid, które sama skazałam…
Nie byłem zdolny jej pocieszyć. Splotła dłonie na karku, patrzała wyzywająco i chmurnie. Maleńki, pękaty piesek, maleńki szafranowy potworek przypełzł i lizał jej nogę. Siarka ciekła mu z opasłego pyska. Leżała długo gryząc figę, wyciągnięta wśród swych strojów jak odaliska. Wtedy powiedziałem:
Persefono… Jakoś inaczej niż dotąd zabrzmiało moje imię w twych ustach.
Mówię głosem człowieka, który prosi o łaskę.
O łaskę królowej zmarłych…
Czy wiesz, po co przyszedłem?
Wiem. Każde dziecko greckie zna tę bajkę. (z lekkim przekąsem, niby opowiadając) ręcznie dopisane, przekreślone Sławny poeta Orfeusz tak kochał żonę swą, Eurydykę, że nie uląkł się Cerbera i jedyny z żyjących zstąpił do Hadesu. Kiedy stanął w obliczu królowej Tartaru, zamiótł ziemię połą fałdzistego płaszcza, jaki noszą Trakowie…
Nie mam płaszcza.
Nic nie szkodzi. Zamiótł ziemię połą płaszcza i zawołał głosem, który uśmierzał lwy –
Cóż zawołał?
Persefono, królowo za siedmiorgiem zielonych drzwi,
Persefono, królowo za siedmiorgiem zielonych pieczęci,
Persefono, królowo za siedmiorgiem zielonych świec.
Tedy królowa rzekła: – Czego żądasz, Orfeuszu?
Żony mojej, Eurydyki – powiedział Orfeusz. A królowa zaśmiała się.
Czemu śmiejesz się, królowo?
To uśmiech podstępny, poeto. W zły czas przyszedłeś. Pani piekieł nudzi się.
Śmiertelni ją nudzą?
Nie.
Nieśmiertelni?
Nie.
Nudzi się sama sobą.
Nie jesteś uprzejmy.
Nie jestem uprzejmy. Uprzejmi ludzie nie składają za życia wizyt w Hadesie. Skończ, królowo, bajkę dla greckich dzieci.
(szorstko) dopisane pod spodemO! skończy ją kto inny. Ja odegram tylko swoją rolę i powiem: – Orfeuszu, królowa zmarłych, wzruszona twą wielką miłością, oddaje ci małżonkę…
Tak tedy poszedłem na łąkę anemonów, gdzie siedziała Eurydyka w towarzystwie Alkmeny i dwu sióstr Orestesa. Ach, jak była zmieniona! Ruchy miała podobne do łez płynących, lica nieopisane. W ręku trzymała kądziel. Gdy ją ujrzałem, trochę dąsała się, targała paluszkami w złości żółtawe nitki. Wyznała mi w tajemnicy:
One są okropne. Niedawno tu przyszły i tak mocno poruszają się, cierpią, śmieją. O, widzisz tam tę rozrosłą brunatną dziewczynę? To Elektra – kiwa się po całych dniach w rosochatym wieńcu na głowie, dumna ze swojej boleści jak z kosza dobrze wypranej bielizny. A Alkmena ciągle śpiewa.
Nie myśl o nich, moja słodka żono . Zabiorę cię stąd. Uśmiechnij się. Pomówimy o innych sprawach. Pamiętasz dom rodziców, kiedy byłaś jeszcze mała?
Dom rodziców...
Tak. To okno od wschodu, zawsze na nim stały doniczki z kwiatami, a pod oknem ławeczka, pamiętasz?
Ławeczka! A tak, tak!
Kłóciłyście się z siostrą, kto na niej usiądzie. A ty byłaś straszna złośnica, kopałaś i drapałaś, a potem buch! I już jej nie ma. Uciekła do pastucha, do bydła. Raz wtedy spotkałem cię na łące jak strzygli owce i mówię: wstyd, taka duża panna zamorusana i obdarta jak znajda. A ty – ha! ha! – odpowiedziałaś mi bardzo nieuprzejmie. Coś takiego, aż wstyd powtarzać...
Więc po co powtarzasz? To już tak dawno.
Nie, bo byłaś taka śmieszna. Ja nawet nie wiem jak w domu ci pozwalali. Potem dopiero zmieniłaś się, wydoroślałaś. Zrobiła się taka strojnisia – ha, ha...
O kim mówisz?
Przecież o tobie.
Nie pamiętam.
A pamiętasz morze? Niedaleko domu. Żeglarze czasem śpiewali mijając brzegi. Różni żeglarze. Często śpiewali w obcym języku – jacyś barbarzyńcy. Wrócimy tam, chcesz?
Dokąd?
Na ziemię, moja słodka Eurydyko.
To długa droga...
Darujcie, menady, że skrócę opowieść, choć to przybliża mi zgon. Była ciągle senna, gdy wiodłem ją drążonymi korytarzami ku światłu słońca, gdy stąpaliśmy powoli, a jaskinie piekielne migotały, a diabły piekelne jęczały. Ach, cóż więcej mam mówić. U wejścia stał Cerber, pies trzygłowy. Pytał o imię. Ale ona milczała. Kiedy nalegałem, skrzywiła usteczka:
Nie mogę powiedzieć dokładnie. To wszystko jedno. Nie męcz mnie.
A kiedy groziłem, jak się grozi niedobremu dziecku, zaśmiała się z przekorą.
Ja się niczego nie boję. Przecież już nie umrę.
Ach, czemu powiedziała takie słowo . To był wyrok. Zaraz podszedł do niej Hermes. Nie zdziwiła się wcale, kiedy dotknął jej ręki na znak, że zostaje w Hadesie. Nie spłoszyła się, zbyt łagodny miał uśmiech. Odeszli razem. Próbowała tańczyć po drodze. Podnosiła ręce bardzo powoli. To było smutne. Kiedy zawołałem ją po imieniu, jak się woła gołębicę, odwróciła się i powiedziała:
Bądź zdrów.
Zdawało mi się, że nie rozumiała tego wszystkiego, nie widziała mej boleści. Była jakby za szybą. Umarli są tacy delikatni, lżejsi od nas. Odeszła uśmiechając się. Oto moja opowieść, menady.
Menady usnęły.
Śpią jak dzieci. Dopiero teraz widać, jak są jednak podobne do zwykłych kobiet. Teraz, gdy oczy mają zamknięte. Gdyby nie kozia skóra na prawej piersi, gdyby nie wieniec z bluszczu na splątanych kudłach… Ciekaw jestem snów menad.
Nie mamy snów. Nie zasypiamy nigdy. To pierwszy raz. To ty jedynie zdołałeś je uśpić, pogromco panter.
Ciebie nie uśpiłem.
Mnie | nie. ołówkiem podkreślenie
Czemu?
Jak one mocno śpią. Możnaby przejść wśród tych ciał, jak przez pobojowisko, nie zbudziwszy nikogo. Krok – i byłbyś wolny. Czuję twoją wolność w powietrzu. Powietrze płonie od jej zapachu. To noc pokoju.
ciszej
ołówkiem nad linijką
Czy słyszysz, jak gadają strumienie? Niby dzieci w kolebkach. Cała natura oddycha dobrocią. Nie wierzę w wyroki Ananke. Żadna zła rzecz nie stanie się tej nocy. Pojednanie… oswobodzenie… Coś osobliwie łagodnego zniża się od gwiazd.
W istocie. Coś najbardziej łagodnego. [???]
Niby ogień przezroczysty, będący zarazem muzyką, żywioł czuły i cenny jak serce w piersiach, radość nieśmiertelna.
Ha, ha, Aglae, Aglae!
Co?
Przecież ty śpiewasz | ręcznie o śmierci.
Ja?
Gdybyś mogła słyszeć swój głos. Takim głosem mówi człowiek, który pragnie i czuje bliskie spełnienie pragnienia. Ty pragniesz zabić.
Pragnę zabić.
Ciebie jednej mój czar nie uśpił. Jakżebym mógł uciec. Ty przecież czuwasz. Nie darmo przez te kilka godzin pokochałem cię ponad wszystkie stworzenia. Ty jesteś najdziksza. Jedyna z ludzi i zwierząt, której nie zwyciężyłem.
Orfeuszu…
Niebo niedługo zblednie, Aglae. Obudź menady, już czas. Ananke rzekła, że
Orfeuszu…
Weź bęben, uderz w wielki bęben, zawołaj…
Zawołam.
Siostry moje, menady, siostry moje, menady, siostry moje, menady…
Otom przygnieciony przez największy ciężar świata – ja, wczoraj gorejący i lekki jak tancerz. Chwilami, zdaje mi się, że dzięki pomyłce bogów jestem Atlasem, co dźwiga sklep niebios. A to tylko ta rzecz lekka niewymownie: cień rzęsy na jedwabnym policzku Eurydyki. Gdy oddalała się od życia łatwo jak dźwięk oddala się od fletu… Byłem silny, a przyszło silniejsze, by mnie powalić. Byłem gwałtowny, a przyszło ciche, by mnie zwyciężyć. Oto wiosenna noc, noc nadmiaru i pełni. W taką noc najpotężniej krzyczy w człowieku szczęście, w taką noc najwspanialej rozkwita cierpienie. Eurydyko. Eurydyko. Nigdy nie będę trzymał w ramionach dziecięcia, któreby się ukształtowało pod twym sercem, w którym biłaby twa ciepła, czuła krew. Zamiast dziecka urodziła się z naszej miłości tęsknota i zostawiłaś mi ją odchodząc. I oto jest we mnie, płonie we mnie dzień i noc jak lampa bezsenna, straszliwa. Chodzi za mną jak bestia na aksamitnych łatach – olśniewająco drapieżna zawsze. I kocham ją i drżę – ja, pogromca oceanu i lwów przed tym zwierzęciem, które mam ujarzmić.
Kto mówi?
Zbłąkana.
Czego chcesz ode mnie?
Ach, łaskawy panie. Miałam dziecię, dzieciątko. Wilk je porwał.
Wilk?
Miałam dziecię, dzieciątko. Rzuciłam je ze skały.
Kobieto…
Proszę cię, jeśli masz serce litościwe, przystań na chwilę. Zaśpiewam ci kołysankę, którą nuciłam memu syneczkowi. Podróżni rzadko idą tą drogą, a jak kto się zjawi – ucieka prędko i nie chce posłuchać. Ulituj się, dobry człowieku.
Kto jesteś?
Aglae dzieciobójczyni. Miałam lat pietnaście gdy babka powiedziała: ty masz niedobre oczy, Aglae. To są oczy zbrodniarki. A ja miałam wtedy lat piętnaście i byłam nieświadoma zła
A one?
One… nie śpią nigdy.
Menady.
Menady, panie.
Więc to tak spotykamy się pierwszy raz. Oddawna się do was wybierałem. Kto wie – może od wielu lat.
A my czekałyśmy.
Wiem.
Nocami przychodziłyśmy pod dom, gdy wszyscy spali.
Wiem.
Jak biły nasze serca na deszczu w ciemności, gdy każde stworzenie ma schron, każdy, każdy ptak gniazdo, tylko złodzieje i menady przemykają po drodgch i czają się za węgłami wśród pustkowi.
Przykładałam głowę do ściany. O siostry, jaka ulga. Jaka pomoc. Tam za ścianą jest także bezdomny. Wiatr, co szarpie naszymi włosami i jego przenika zimnem. Czy słyszycie jak szepce: gdybym mógł je uleczyć, oddałbym za to wszystko. Wszystko – prócz…
Zamilcz. To było dawno. W czas wielkich Dionizji. Wybrałem się do was, lecz zawróciłem z drogi.
Ktoś zawołał w krzakach: Orfeuszu, Eurydyka jest śmiertelna.
W istocie ktoś tak zawołał.
Zawróciłeś. Ale było już za późno.
Tak.
Dzisiaj i ty błądzisz po górach. Dziś w twojej krwi ten sam niepokój, co w naszej, ten sam mrok. I ty nie zasypiasz i nigdy już nie będziesz spał.
Odkąd to trudnicie się wróżbami rywalizując z wyrocznią delficką?
Sępy wietrzą ścierwo. My wietrzymy cierpienie. To nas nasyca, uspokaja, pokrzepia.
Czego chcecie?
Chodź z nami. Dla ciebie już tylko jedna droga. Zostaniesz szaleńcem jak my. Utracisz cnoty i winy. Będziesz grzeszyć, by potem rozpaczać w ekstazie dionizyjskiego płaczu. Będziesz rozpaczał, by potem grzeszyć w ekstazie dionizyjskiej radości. Chodź z nami.
I cóż mi dacie?
Oszołomienie. Potrójne oszołomienie. Tańca, wina i rozkosz.
Pod wodospadem zimnym jak lód o świcie menada ugryzie cię w usta i za włosy pociągnie do jaskini. Oszalejesz, a wtedy zapomnisz. Będziesz zwierzę jak my.
Skąd wiecie, że pragnę zapomnieć?
Orfeuszu, Orfeuszu…
Czemu się przybliżasz?
Chcę zobaczyć jak cierpisz.
Nie dojrzysz.
Przyniosę pochodnię – poświecę.
Ha, ham ha! Darujcie, moje śliczne. Sytuacja, można powiedzieć malownicza. Wieńce na włosach nigdy nie czesanych, skóra na barkach i te oczy… Kosmate kobiety, czy to o was mówiła wyrocznia, że mnie kiedyś rozszarpiecie? Owszem bardzo nastrojowo. Ale ja widzicie, diablo lubię psuć nastroje. Czy nie wiecie, że jestem kapłanem Apollina, boga dnia i dowcipu? Mam wrodzoną lekkomyślność i nieco zmysłu równowagi. A także humor, ślicznotki, dużo humoru. Pasjami lubię się śmiać – słyszałyście pewnie o tym osobliwym nałogu. A już przepadam za śmiechem niestosownym – jak w tej chwili.
Nigdy nie lubiłem ręcznie zbytnio tego waszego frygijskiego boga, po którym odziedziczyłyście płaskie twarzy i szerokie stopy barbarzyńców. Ruszamy się zbyt dziwacznie zredagowane , mówicie zbyt głośno zredagowane . Nie lubię, gdy się mówi tak [xxx] Jestem pod tym względem przesadnie wytworny – salonowiec, można powiedzieć.
Daruj nam, panie, Tyś wielki.
Jesteś bogacz, a my giniemy z głodu i pragnienia.
Czy można karać tego, kto grzeszy z głodu i pragnienia?
Można. Ludzie karzą takiego.
Ludzie?
I bogowie.
Więc ty jeden miej litość. Czy wiesz o tym, o czym nie mówimy nikomu…
… Jak po nocy ekstazy i pijaństwa dzień zastaje nas w barłogach z liści i cuchnących skór z twarzą szarą, z okiem tępym niby oko trupa. Wzdrygamy się patrząc wzajem na swe ciała zeszpecone brudem i chucią i otarłszy z was ciekącą ślinę zwijamy się w kłębek jak zwierzęta, by nie widzieć. Niektóre tylko, gnane rozdzierającą żądzą oczyszczenia czołgają się do potoku, ale w pół drogi sił im nie staje i przylegają na ziemi bez ruchu, nieuleczalnie bezsenne.
Tak, ja jeden mam litość, ale to mało. Ananke płonie na niebie – Ananke, wielka ogrodniczka, zasiewająca los w sercach śmiertelnych. Litość, widzicie, to luksus szczęśliwych. Co więcej – litość to nietakt wobec bogów, a olimijczycy potrafią dotkliwie karać takie nietakty. I mnie, widzicie, właśnie ukarali. Obecnie jestem w sytuacji człowieka, który próbował podźwignąć zbyt wielki kamień i kamień go przywalił. Nie, nie przywalił dotąd. I myślę że Zeus popełni lekkomyślność spodziewając się aby wcześnie nawrócenia winowajcy. Zatwardziały to grzesznik i nie tak łatwo zmienia skórę. Żegnajcie, miłe panie. życzę wam tego, czego i sobie, to jest pokoju.
Dokąd idziesz? Ręcznie