O, daj nam, Panie, natchnienie do wiary,
Albowiem wiara jest trudną twórczością,
Która wymaga czujności sumienia,
Ognia, pokory i woli, bez której
Nie ma modlitwy ani nie ma skruchy
I świadomości popełnionych grzechów.
Bo wiara w ciebie winna być tworzywem,
W którym się człowiek cały wypowiada
Jak malarz w barwie, jak poeta w słowie,
Jak kompozytor w układaniu dźwięków.
Każdy z nas musi tę wiarę kształtować
Według wymogów swojej twórczej woli,
Według potrzeby swej osobowości.
I ten wysiłek nawet nie wystarczy,
Bo chcąc naprawdę wierzyć w Ciebie, Boże,
Musimy zostać artystami wiary
I nieustannie tę wiarę zdobywać,
I wciąż od nowa zdobywać jej głębię,
Jak zdobywamy nowe słowo w wierszu,
Jak zdobywamy nowy dźwięk w muzyce
I nowe barwy na płótnie obrazu.
Każda rutyna i każda maniera
Są śmiercią wiary i śmiercią sumienia.
O, daj nam, Panie, natchnienie do wiary!
Już minął czas naznaczony.
Mijają minuty.
Czekamy.
Za chwilę usłyszymy kroki na schodach.
Za chwilę otworzą się drzwi.
Już minął czas naznaczony.
Jeszcze chwila.
Jeszcze drobna chwila.
I usłyszymy kroki na schodach.
I otworzą się drzwi.
Już minął czas naznaczony.
Czekamy.
Kto powiedział, że czekanie jest piekłem?
Kto powiedział, że czekanie jest cierpieniem?
Czekanie jest aniołem.
Czekanie jest radością.
Czekanie jest gołębią przypowieścią.
Już minął czas naznaczony.
Minęła granica czasu,
Którą nam wyznaczyłeś,
Należymy do ciebie.
Możesz z nami uczynić, cokolwiek zechcesz.
Marzysz o męczeństwie?
Nie jestem godzien łaski męczeństwa. Gdybym
O nim marzył, dopuściłbym się grzechu pychy.
Bronię się przed pokusą cierpienia,
Która jest równie silna jak pokusa grzechu.
Ale jeżeli ktokolwiek zażąda ode mnie,
Abym się zaparł ksiąg ewangelicznych,
Pójdę naprzeciw każdemu męczeństwu
I nałożę na siebie płaszcz krwi.
Ale kim jestem, abym miał odwagę z własnej woli
Wspiąć się na wzgórze Trupiej Czaszki?
Kim jestem, abym marzył o psalmicznych schodach,
Które prowadzą na szczyty wieczności?
Błagam Boga, aby oddalił ode mnie
Kielich krwi, gdyż jestem człowiekiem,
Który w swej słabości może zbłądzić i upaść.
Kto zna swoje siły? Kto zna wytrzymałość
Swojego ciała i swojej woli?
Kto z nas wie, czy nie stchórzy
W ostatniej godzinie,
I nie cofnie się spod podnóża Kalwarii,
I nie będzie błagał sądu o litość,
I nie odwoła u progu świątyni
Swoich słów, które głosił
Przeciw ludzkiej zatwardziałości.
Więc jakże mogę marzyć o męczeństwie?
Słusznie mówisz. Nie bój się. Nie doznasz męczeństwa.
Pamiętaj, że masz we mnie zawsze przyjaciela,
Który chętnie ci służy pomocą i radą.
O, nie zezwolę na to, abyś miał się ugiąć
Pod ciężarem próby! Dam ci Szymona z Cyreny,
Który nie tylko za ciebie poniesie krzyż,
Ale również za ciebie na tym krzyżu zginie.
Za chwilę zrobimy rewizję w klasztorze,
Otworzymy podziemia, piwnice i lochy,
Kufry, szafy, skarbiec i stare grobowce,
A gdy znajdziemy Żyda, ów skarb bezcenny,
Z twojej głowy nawet włos nie spadnie.
Będziesz dalej wiódł życie spokojne klasztorze,
Rano wstaniesz, odmówisz modlitwy,
Zjesz śniadanie, potem obiad, a potem wieczerzę,
A potem położysz się do łóżka
I będziesz medytował nad dobrocią Boga,
Który cię wyzwolił od pokusy męczeństwa
Dzięki mądrości twego przyjaciela, Borna.
Nie ty poniesiesz karę za ukrywanie Żyda!
Wiesz, kto ją poniesie!?
Ojcowie! Chór ją poniesie!
Ten milczący chór głupich Szymonów z Cyreny!
Na twoich oczach każę ich rozstrzelać!
Tam na dziedzińcu! Pod klasztornym murem!
I cóż, mój drogi? Łatwo jest być świętym
Za cenę życia tych ojców i braci,
Za cenę cudzej ofiary i cudzego grobu!?
Słodki jest chleb męczeńskiej śmierci,
Ale słodszy jest spokojny żywot
W klasztornej celi! Co!?
A gdy pewnego dnia wstąpisz w swoje niebiosa,
One będą dla ciebie wygodnym salonem,
Gdzie wśród palm, fikusów i parawanów
Zdrzemniesz się na pluszowej kanapie
Po życiu, jak po sutym obiedzie!
Więc teraz powiedz, gdzie ukryłeś Żyda,
Aby chór ocalić od śmierci!
Zapewne nie ma we nieprawdziwej pokory
Ani prawdziwej miłości,
Ani prawdziwej dobroci.
Zapewne nie jestem źródłem
Niebieskich ptaków
Ani białą laską ślepców,
Przechodzących przez ulicę,
Chociaż zawsze chciałem być
Dobrocią i źródłem, i łaską.
Zapewne czynię dobro
Dla pożądliwości ciała,
Zapewne chcę pomnożyć
Moją majętność przed obliczem ludzi
I przed obliczem materii.
Dlatego Bóg nie umocnił nade mną
Spojrzenia swoich oczu
I unosi się nade mną
Jak nad zatrutą wodą.
Cóż może rzec woda zatruta?
Cóż może rzec woda spleśniała?
Cóż może rzec woda zmącona?
Czy mam zatem spytać ojców?
Spytaj. Niech ci chór odpowie.
Żyda nie ma w klasztorze.
Tutaj jestem.
Nazywam się Emanuel Blatt.
Ukryłem się w klasztorze.
Ojcowie nie są winni.
Cóż winne może być otwarte okno
Albo cóż winne mogą być otwarte drzwi,
Jeżeli przez nie wpada do pokoju
Jesienny liść.
Okno nie jest winne.
Drzwi nie są winne.
Wiatr jest winien.
Wielki wiatr zerwał się na dworze,
Wielki wiatr.
Niech pan oficer każe mnie zastrzelić.
Jezus Maryja!
Stać, klechy! Stać, klechy, w miejscu!
Czy słyszałeś? Ruszaj!
Co chcesz uczynić?
Zobaczysz.
Błagam cię, zostaw w spokoju tego człowieka.
Jesteś nudny. Raczej pomyśl o twoich ojcach,
Których każę rozstrzelać. Mieszkańców miasteczka
Spędzę na klasztorny dziedziniec,
Aby zobaczyli, jak umierają kłamcy i buntownicy.
Ciebie też będą oglądać, jak asystujesz przy egzekucji.
I znów pomyślą, że Łaska Pańska w postaci Borna
Czuwa nad świątobliwym przeorem, który
Roztoczył nad nim swoje opiekuńcze skrzydła.
Wszyscy będą cię chwalić i błogosławić
Za hart ducha i nieskazitelny charakter
I tak się zacznie proces twej beatyfikacji!
(
Tu masz pejcz! Trzymaj! To będzie twe berło!
Patrzcie! Ubiczowany, w szkarłatnym płaszczu,
W ciernistej koronie! W królewskiej koronie!
Na co czekacie! Piejcie psalmy!
Na kolana!
Uklęknijmy.
Śpiewajcie!
Jesteś, o Panie, moim światłem i zbawieniem — —
Jesteś, o Panie, moim światłem i zbawieniem,
Więc kogo mam się lękać?
Jesteś moją obroną,
Pasterska wieczności,
Więc przed kim mam się trwożyć?
Choćby nawet stanęły przeciw mnie
Wszystkie wojska Baalfagora,
Nie zadrży moje serce,
Bo umocniłeś swój wzrok nade mną,
Święty rozdawco miłości.
Słuchaj, o Panie, głosu mojego, gdy wołam —
Słuchaj, o Panie, głosu mojego, gdy wołam.
Zmiłuj się nade mną i racz mnie wysłuchać,
Powstali bowiem przeciw mnie kłamliwi świadkowie
I napinają cięciwę przeciw moim modlitwom.
Ale Ty, Panie, przeprowadzisz mnie
Przez płonące wiatry
I chwiejne góry,
I legowiska lampartów
Ku Twoim wiecznie kwitnącym księgom.
Cokolwiek uczynisz ze mną, o Panie — —
Cokolwiek uczynisz ze mną, o Panie,
Uczyń mnie dnem słowa, gdy przemówisz,
Uczyń mnie dnem łaski, gdy mnie zbawisz,
Uczyń mnie dnem hańby, gdy mnie potępisz,
Uczyń mnie dnem harfy, gdy na niej zagrasz,
Uczyń mnie dnem klęski, gdy mnie dotkniesz,
Uczyń mnie dnem nędzy, gdy mnie doświadczysz,
Uczyń mnie dnem morza, gdy zarzucisz kotwicę,
Uczyń mnie dnem głębokości, gdy będę wołał,
Uczyń mnie dnem życia, gdy mnie zachowasz,
Uczyń mnie dnem śmierci, gdy umrę.
Odejdźcie.
(
Odejdź!
Po co to uczyniłeś?
Z nienawiści.
Do kogo?
Do ciebie.
Dlaczego mnie nienawidzisz?
Nienawidzę twojego Boga, którego nie mogłem ci wyrwać
Nawet za cenę życia, za marny ochłap życia.
Jesteś nędznikiem!
Na pewno tak wyglądał! Był przecież człowiekiem!
I tak samo stał na lithostrotos,
Ubiczowany i oplwany, i milczał?
Na pewno tak samo!
To dziwne — —
Czułem to — —
Ubiczowałeś Boga, zbrodniarzu!
Ukoronowałeś Boga cierniową koroną!
Wiem o tym — —
Biada ci! Biada ci! Biada, bogobójco!
Zostań!
Rób z nami, co zechcesz!
Każ nas rozstrzelać!
Ale teraz chcę być sam!
Byłem szczęśliwy. O, jakże byłem szczęśliwy.
Zdawało mi się, że pogrzebałem na zawsze
Moją dawną przeszłość. Jesteś jednak w błędzie,
Jeżeli sądzisz, że żałuję mojej rzymskiej decyzji.
O, nie! Wierz mi, że gdybym miał znowu powtórzyć
Minione życie, obrałbym tę samą drogę,
Która mnie tutaj zawiodła. Nawet gdybym wówczas
Miał po raz drugi przeżyć to spotkanie z tobą,
Które jest dla mnie bolesna przygodą.
Przyszedłem do ciebie jako zwycięzca.
Podbiłem twój naród, a ciebie uczyniłem
Moim niewolnikiem, którego mogę,
Jeśli tylko zechcę, zamknąć w więzieniu,
Posłać do obozu albo rozstrzelać.
Jestem twoim prawem. Taka jest moja władza
Nad podbitym narodem i podbitą ziemią,
I nad wszystkim, co ta ziemia rodzi,
I na sobie dźwiga. Nad każdym owocem.
Lecz nagle zrozumiałem, że dzięki twej wierze
W Boga, któremu jesteś bez reszty oddany,
Potrafisz nawet w klęsce zachować swą godność
Człowieczą i siłę ducha. Zamknąłem oczy
I ujrzałem siebie w środku zagłady i upokorzenia,
W strzępach munduru wśród śnieżnej pustyni,
Na dnie klęski, zgiętego pod ciężarem trupa,
Którego z trudem dźwigałem na plecach.
Dźwigałem zwęglonego boga, który zginął
W płonącym bunkrze! Pozostałem sam,
Odarty z wszelkich wartości. Znak nieokreślony.
O jak straszny jest los, który, zmuszając człowieka
Do wygrywania wszystkich bitew i odnoszenia
Samych tryumfów, daje mu poczucie mocy
I własnej godności tylko w godzinę zwycięstwa,
Obalanych słupów granicznych,
Kapitulacji wroga i dyktowanych warunków,
Ale nie zostawia mu żadnych wartości
Na godzinę smutku, żałoby i klęski.
Czy człowiek może budować swe życie
Ze samych zwycięstwa, defilad i oklasków?
Z radosnych marszów i samochwalczych przemówień?
Z koszarowych pieśni o pięknej przyszłości?
Z władzy, która upaja jak dym kadzidlany?
Wiem, kim jestem w godzinę zwycięstwa,
Ale nie wiem, kim jestem w godzinę klęski.
A tymczasem twój Bóg rozdaje łaskę, która
W porę twojego tryumfu i w porę twojej zagłady
Pozwala ci zachować z równym spokojem
To samo oblicze i tę samą godność,
I ten sam sens istnienia.
Jak beznadziejne jest życie człowieka,
Któremu nigdy nie wolno ponieść żadnej klęski.
Czy nie ma w tobie ani cienia żalu
Po minionej przeszłości? Czy nie ma w tobie
Ani jednego śladu po dawnych modlitwach?
Przebywałeś kiedyś na wysokich górach.
Po co zeszedłeś z tych gór? Po co?
Czy po to, by ludziom zadawać cierpienie?
Nie porównuj mnie z tym, kim ongi byłem.
Jest mi on tak samo obcy jak przechodzień,
Którego obojętnie mijam na ulicy,
Lub jak postać ze snu, która podszywa się
Pod moje pragnienia i niepokoje.
Nie znam tamtego. Nie wiem, kim on jest.
Nie mów więc do mnie w imię owych cieni,
Które nie mają imion.
Więc może jest w tobie choć jedno westchnienie,
Które mógłbym przywołać z twej dawnej pamięci
I odnaleźć w nim bicie serca, wzruszenie lub łzę.
Przecież płacz i modlitwa nie mogły tak wyschnąć
By nie został po nich choć znikomy ślad.
Czy nie ma w tobie ani ziarnka wiary?
W Boga?
Tak.
Nie. Ani ziarnka.
A może jest w tobie choć echo sumienia?
Echo sumienia? Dlaczego? Czy to, co czynię,
Jest przeciw mojemu sumieniu?
Ach, mój drogi, Erynie,
Które gnieżdżą się we mnie,
Jak w ruinach starej, pogańskiej świątyni,
Już nie są drapieżnymi ptakami,
Pijącymi krew z otwartych żył.
To są kolorowe papugi, które wrzaskiem
Przytakują wszystkim moim uczynkom i myślom.
Czy tobie się zdaje, że sumienia
Nie można oswoić i nauczyć go tych słów,
Które są nam potrzebne do życia,
Gdy rano budzimy się ze snu
Jak z krwawej kąpieli?
Oswojone Erynie są tylko halucynacją
Twych pragnień. Tych ptaków nie można oswoić.
Można je tylko uśpić. Ale kto uśpił
Erynie, każdym swym czynem sam siebie zabija.
Taka jest zemsta śpiących ptaków,
Które we śnie się duszą,
Albowiem celem ich istnienia
Jest nocny lot w człowieku
Jak w burzliwym żywiole.
Biada tym, którzy nie słyszą w sobie
Krzyku uskrzydlonej krwi.
Ojcze przeorze, jakaś kobieta
Pragnie wejść do refektarza.
Niech wejdzie.
Po co tu przyszłaś?
Jak to, po co? Od pół godziny siedzę
W twoim samochodzie i nudzę się jak mops.
Miałeś mnie zawołać. Czekam i czekam.
Więc przyszłam — —
Nie jesteś teraz potrzebna.
Wróć do samochodu.
Daj mi perły.
Wyjdź!
Perły mi daj!
Wyjdź!
Perły od nich dostałeś!
Nie dostałem żadnych pereł!
Nie dostałeś? Więc kto je dostał?
Przecież nie ma ich na ołtarzu!
Skąd mogę wiedzieć, co się z perłami stało?
Spytaj o to przeora! Spytaj o to ojców!
A kto ma wiedzieć, jeżeli nie ty!?
Jeśli pereł nie wziąłeś, to mi pokaż Żyda!
Gdzie jest Żyd?
Nie twoja sprawa.
Gdzie jest Żyd?
Milcz!
Ja chcę wiedzieć, co się stało z Żydem?
Oszukałeś mnie! Chcesz przede mną zataić,
Że zostawiłeś im Żyda, a w zamian dostałeś
Sznur pereł, który do mnie powinien należeć.
Zabieraj się stąd!
Namówiłeś mnie, łotrze, abym wytropiła
Żydowskiego pudla i pod pozorem miłosierdzia
Wskazała mu drogę do tego klasztoru,
Gdyż chciałeś dla jakichś swych wariackich celów
Bawić się z przeorem jak kot ze zdechłą myszą!
A potem mi kazałeś szantażować klechę!
Czy po to wszystkie twe prośby posłusznie spełniłam,
Byś mnie teraz wyrzucał bez żadnej nagrody?
Pereł nie ma w ołtarzu! Ukradłeś je, łotrze!
Zapłacisz mi za to!
Jezusie Nazaretański!
O, Matko Przenajświętsza!
Chryste!
(
Pójdę.
(
Posłuchaj. Miałem wczoraj taki sen.
Jest noc. Jest noc jesienna.
Mały pokorny kleryk w czerwonej sutannie
Fruwam nad miastem, pod niebem zmurszałym
Od modlitw i płaczu, i widzę siebie w dole,
Idącego środkiem ulicy. Wzrokiem sieję śmierć.
Przechodnie pod moim spojrzeniem
Zamieniają się w białe kościotrupy
I ciągną za mną powoli długim kluczem
Ku czarnym wrotom, gdzie urzędnik,
Wyciągając przed siebie dłonie
O palcach z płonących liczb,
Wręcza im zwolnienie od życia.
Piekielny wrzask się podnosi.
Krzyczą, że chcą żyć,
Że nie spełnili do końca swych ziemskich przeznaczeń,
Że chcą wracać do swoich rozkładających się ciał,
Do gnijących pokrowców! Spojrzałem w niebo.
Znowu ujrzałem tam siebie, pokornego kleryka
W czerwonej sutannie, fruwającego nad miastem
I wołającego do mnie donośnym głosem:
Niech będą przeklęte upiory, studnie zagłady!
Niech będą przeklęte demony, jadowite węże!
Niech będą przeklęte skorpiony, uszykowane do boju!
Oddaj szkieletom ciało!
Oddaj kościom ich mięso i ścięgna!
Oddaj czaszkom ich usta i oczy, i uszy!
Tak wołał mały, pokorny kleryk w czerwonej sutannie
Do człowieka w czarnym mundurze,
Który podniósłszy pięści ku niebu
Milczał, bo nie wiedział, jak dosięgnąć
Swojego zmarłego sobowtóra,
Płynącego nad miastem kości.
Już go dosięgnąłeś.
Jesteś tego pewien?
Tak.
Nie wiem.
Krew u stóp krzyża.
Posadzka we krwi.
Krew trysnęła na ściany.
Chrystus na to wszystko patrzał.
Chrystus to wszystko widział.
Widział ubiczowanie.
Widział ukoronowanie.
Widział śmierć Judasza.
Widział moje tchórzostwo.
I widział moją trwogę.
I widział znowu całą nędzę człowieka.
Myślałem, że to jest moje Gethsemani.
Moja wina, moja wina,
Moja największa wina.
A to był tylko dziedziniec
W domu arcykapłana, oblężony
Przez piejące koguty.
Moja wina, moja wina,
Moja największa wina.
O, krwawiące czoła czterech Ewangelii!
O, pochylone plecy czterech Ewangelii!
O, płaczące oczy czterech Ewangelii!
Słyszę rżenie upadłych aniołów
Na pustych polach. Popioły szumią
Głośniej od dziejów.
Słyszę monolog krwi,
Słyszę pomruk rozsypanych kości,
Słyszę czołganie się zbiorowych mogił.
Gdzie są usta popiołów?
Gdzie są oczy popiołów?
Gdzie są bramy popiołów?
Niech będą otwarte!
Niech będą otwarte!
Niech będą otwarte!
Wołajcie, synowie ziemi.
Wołajcie, pobojowiska.
Wołajcie, ogrody krwi
I ślepe katakumby!
Wołajcie, ruiny i szubienice.
Wołajcie, dymiące krematoria
I kości!
Wołajcie Pana!
Wołajcie Pana!
Przyzywajcie Pana!
Błagajcie Pana,
Harfę siedmiostruną,
Kroczącą po liściach palmowych,
Króla sprawiedliwego
I Syna Dawidowego,
Aby zeszedł ze stoków Góry Oliwnej.
Spośród gajów Bethfage,
I wstąpił w bramę płaczących popiołów
Jak do wnętrza wieczornej godziny,
I wyprowadził człowieka
Z labiryntu dziejów
Ku dalekim rzekom oczyszczenia,
Ku sakralnym wodom.
(
Poszedł.
Kiedy znowu wróci?
Born już nigdy ciebie nie skrzywdzi,
Bracie Emanuelu. Jesteś bezpieczny.
Gdy włożył mi na głowę ten kolczasty drut,
Boleść poczułem w sobie. Ale to nie była boleść,
Która każe krzyczeć zmęczonym ustom.
To była dobra boleść, która weszła we mnie
Jak spokój, jak trzej aniołowie
Pod namiot Abrahama, ocieniony
Dębami w Mamre.
Ty lepiej wiesz niż my, bracie Emanuelu,
Albowiem nie w nas, lecz w tobie
Bóg powtórzył misterium swoich cierni.
Boże Abrahama, Izaaka i Jakuba,
Boże Izraela,
Chrystusie,
Jesteś, który jesteś.
Jesteś, który jesteś
Na drogach karawanowych,
Prowadzących z miasta
Ur Chaldejczyków.
Jesteś, który jesteś
W namiotach Abrahama,
W niewidzących oczach Izaaka,
Na szczeblach Jakubowej drabiny,
I na szczycie Synaju,
I na szczycie Morii,
I na szczycie Góry Błogosławieństw,
I na szczycie Góry Przemienienia,
I na szczycie Golgoty.
Jesteś, który jesteś
W jaskini Dawida,
W jaskini Daniela
I w jaskini Bethlehem,
I w jaskini Zmartwychwstania.
Przyszedłeś i przychodzisz co chwila
W kole służebnych aniołów,
Albowiem każda chwila
Jest ostatecznością
I jest czasem Twojego gniewu,
I jest czasem Twojego miłosierdzia,
Chrystusie.
Ojczyzna nasza była urodzajną winnicą
Do czasu,
Gdy napadły na nią
I szarańcza Rahaba.
Plemiona Mosocha i plemiona Cedru,
Nasza ziemia jest gorzka od krwi.
Wprawdzie nie wiemy,
Dlaczego Bóg
Upodobał sobie te wzgórza i niziny
Na miejsce goryczy i na miejsce krwi,
Ale wierzymy,
Że skoro Jego wybór
Padł na naszą ziemię,
Spełni ona
W niezbadanych zamysłach Bożych
Mądre i głębokie przeznaczenie.
Niech będzie błogosławiona
Cierpiąca ziemia
W swoim czasie.
Jest czas rozpaczy, szubienic
I czół pokrytych bluźnierczymi napisami.
Życie ludzkie znaczy mniej
Od złamanej gałęzi
I od kamyka potrąconego nogą,
I od garnka wyrzuconego na śmietnik.
Wprawdzie nie wiemy,
Dlaczego Bóg
Upodobał sobie nasz czas
Dla swojej zapalczywości,
Ale wierzymy,
Że skoro Jego wybór
Padł na naszą epokę,
Spełni ona
W niezbadanych zamysłach Bożych
Mądre i głębokie przeznaczenie.
Niech będzie błogosławiony
Czas zapalczywości Pana.
Ten gotycki refektarz w klasztorze
Jest metaforą czasu.
W tej metaforze człowiek
Określany jest za pomocą Boga,
A Bóg za pomocą człowieka.
Posypaliśmy głowy pokutnymi psalmami
Jak popiołami spalonych ludzi.
Nie wiemy,
Dlaczego Bóg
Upodobał sobie naszą drogę
Dla swojego gniewu,
Ale wierzymy,
Że skoro Jego wybór
Padł na naszą drogę,
Spełni ona
W niezbadanych zamysłach Bożych
Mądre i głębokie przeznaczenie.
Niech będą błogosławione
Wszystkie zamysły Pana.
Nasz klasztor wznosi się na wzgórzu.
Z okien klasztoru widać drogę
Prowadzącą do miasta.
I pochmurny dzień prowadzący
W głąb sierocego horyzontu.
I ludzi prowadzących
W głąb piekieł.
Niechaj błogosławieństwo Pana
Zawsze czuwa nad naszym klasztorem.
Po co patrzymy w stronę miasta?
Po co patrzymy w głąb horyzontu?
Po co patrzymy w głąb piekieł?
Nie patrzmy! Nie patrzmy!
Zamknijmy oczy!
Z zamkniętymi oczami módlmy się do Boga!
(
Czy wolno nam modlić się do Boga
Z zamkniętymi oczami,
Gdy ziemia nie może udźwignąć
Nadmiaru krwi!
Gdy ziemia nie może udźwignąć
Nadmiaru ognia!
Gdy na ulicach i placach
Walają się trupy
Dzieci, starców, kobiet i mężczyzn!
A obok leżą zabite psy i koty…
Na dowód,
Że los ludzki
Przypadł również zwierzętom!
Gdy dogasają ostatnie pożary w getcie…
I nikt już nie umie odróżnić
Spalonej belki
Od spalonego człowieka.
Nie zamykajmy oczu!
Z otwartymi oczami módlmy się do Boga!
Patrzmy w głąb piekieł!
Patrzmy! Patrzmy! Patrzmy!
Born kieruje rzezią.
Born własnoręcznie zabija ludzi.
Born…
Born…
Born…
(
Już od kilku dni nie było go w klasztorze.
Przyjdzie.
Na pewno przyjdzie.
(
(
Biedny przeor.
Bardzo się postarzał.
Osiwiał.
Codziennie przed poranną mszą
Siada w konfesjonale i czeka na wiernych,
Którzy pragną Bogu spowiadać swe grzechy.
Na próżno czeka, bo nikt kolan nie zgina
Przed jego obliczem. Odchodzi smutny, zamyślony…
Człowiek zwykł często sądzić po pozorach,
Bowiem pozory ułatwiają sąd
Tym, którzy lubią rzecz z wierzchu oceniać,
Zwłaszcza że ludzka natura, skażona
Trucizną grzechu, chętnie odnajduje
W winie bliźniego własne oczyszczenie.
Wierzę w uczciwość przeora.
Nie mogę zrozumieć…
(
Te odwiedziny sieją niepokój
W mieszkańcach miasteczka
I są przyczyną plotek i potwarzy.
Wydaje mi się, że nastała pora,
Byśmy z przeorem szczerze pomówili.
Mówić nie będę. Nie widzę powodu.
Mam do przeora ślepe zaufanie.
Niech mnie Bóg broni przed podejrzeniami.
Ja także w pełni ufam przeorowi.
(
Mieszkańcy miasta zowią nas zdrajcami.
Gdy naszych ojców spotykają w mieście,
Oczy zwracają w przeciwnym kierunku.
Albo pospiesznie przechodzą na drugą
Stronę ulicy, jakby usłyszeli
Klekot kołatki w trędowatej dłoni.
Niech Bóg z nas zdejmie ten ciężar doświadczeń.
(
(
(
Benedicite…
Benedicite.
Oculi omnium…
In te sperant, Domine, et tu das illis escam in tempore opportuno. Aperis tu manum tuam, et imples omne animal in benedictione.
Gloria Patri, et Filio, et Spiritui Sancto...
Sicut erat in principio et nunc et semper et in saecula saeulorum. Amen.
Kyrie eleison…
Christe eleison, Kyrie eleison.
Amen.
Amen.
(
(
(
Przepraszam…
Żyd! Żyd! Żyd!
(
Skąd pan tutaj się wziął? Jezus Maryja! Co pan tu robi!?
(
Skąd pan jest?
Z miasta. Stamtąd, z dołu.
Pan uciekł?
Tak. Kto tu jest przeorem?
Ja jestem przeorem.
Nic od dwóch dni nie jadłem.
Jestem bardzo głodny.
Bałem się iść między ludzi…
Dajcie mu jeść.
(
Niech pan usiądzie. Proszę się posilić.
(
(
(
(
(
P (
Czy… Nu, to ja już pójdę.
(
(
Czy ja mam odejść?
(
(
Czy ja mam odejść? Gdy jestem ogolony,
Nie wyglądam na Żyda. Nie bójcie się.
Gdy się ogolę…
(
(
Mój nos nie jest garbaty, a moje wargi
Nie są grube. Moje oczy są niebieskie.
Spójrzcie, niebieskie, o, niebieskie, niebieskie...
(
Jesteśmy tylko ludźmi.
Biednymi ludźmi.
Takimi jak pan.
Dlaczego człowiek jest zawsze nieprzygotowany
Na przyjście swojej ostatniej godziny?
I Bóg przeżywał trwogę
W ogrodach Gethsemani.
Czoło Jego było pokryte potem.
Nigdy nie wiadomo, kiedy otwierają się
Przed człowiekiem ogrody Gethsemani.
Jesteśmy tylko ludźmi.
Biednymi ludźmi.
Takimi jak pan.
Niech Bóg pomoże ludziom,
Którzy czekają w ogrodach Getshemani,
Jak wśród płonących snów.
O, ileż razy patrzyłem w oczy człowieka
I widziałem w jego oczach własny grób
Lub w najlepszym razie miłosierdzie.
Kupione za ostatni grosz.
Gdy uciekałem z płonącego getta,
Jakaś kobieta wskazała mi ten klasztor
I szepnęła, że tutaj mieszkają dobrzy ojcowie,
Którzy Żydowi nie odmówią pomocy.
Przyszedłem więc do was, do tego klasztoru,
Bo mnie się zdawało, że to był głos anioła.
Ale Pan może nie wysyła już więcej aniołów.
(
Niech pan nie odchodzi!
Niech pan zaczeka!
Co robić?
Co robić?
Niech pan zaczeka!
Niech pan zaczeka!
Po co?
Boże, nachyl ucho
Na głos naszych modlitw.
Boże, uczyń, abyśmy nie upadli
Na tej trudnej drodze.
I nie oddali cesarzowi tego,
Co jest Boskie.
Niech nam Chrystus przebaczy
Tę chwilę słabości.
Niech nam Chrystus przebaczy
Tę chwilę trwogi.
Niech nam Chrystus przebaczy
Zapatrzenie w siebie.
Niech nam Chrystus przebaczy
Oziębienie serca.
Dajcie mu habit. Niech będzie jednym z nas.
(
(
(
Przyjechał!
Znów przyjechał!
(
P (
(
(
Dzień dobry.
Dzień dobry.
Przejeżdżając obok klasztoru, pomyślałem:
Wstąpię do mego kochanego ojca.
Kazałem szoferowi zatrzymać samochód.
Cóż dobrego u ciebie. Jak się masz? Jak zdrowie?
Dziękuję.
Zaraz dalej pojadę. Mam wiele roboty.
Ale wieczorem wracając do miasta,
Wstąpię do ciebie na rozmowę. Dobrze?
(
Jak tu u was jest zimno! Nie palicie w piecach?
A może nie macie opału na zimę?
Nie mamy.
Dlaczego nic mi o tym dotychczas nie mówiłeś?
Jutro każę ci przysłać kilka wozów z węglem.
Dziękuję. Nie przysyłaj. Węgla nie przyjmiemy.
Dlaczego?
Nam węgiel nie jest potrzebny.
Wolicie marznąć?
Tak.
Dlaczego?
Modlitwy łatwiej dochodzą do nieba,
Gdy się je zmawia w nieogrzanych ścianach.
Tak sądzisz?
Jestem tego pewien.
Ale ja wolę rozmawiać z tobą w ciepłym refektarzu.
Jutro całe miasto wylegnie na ulicę,
By podziwiać węgiel zwożony do klasztoru.
Wszyscy powiedzą, że dobrzy ojcowie korzystają
Z poparcia Borna, które sobie wyprosili
U Boga żarliwą modlitwą i pobożnym życiem.
To wielka propaganda dla waszego Boga
I po trochę też dla mnie, bo przecież
Przyjemnie być narzędziem w rękach Opatrzności.
(
Nie jestem twoim wrogiem.
Nie udawaj baranka.
Jestem wrogiem zła…
…które jest we mnie. To chciałeś powiedzieć.
Nadałbym ci chętnie tytuł niebieskiego
Doktora za tę genialną zdolność,
Za pomocą której nawet nienawiść
Oblekasz w piękny kształt miłości.
Zawsze podziwiałem w tobie umiejętność
Sprytnego maga, który umie
Nagłym ruchem ręki wyjmować króliki
I ptaki z kieszeni.
(
Ale mimo to byłem w owych czasach
Mniej wnikliwy od ciebie. Nie umiałem
Przewidzieć, że pod czerwoną sutanną
Mego przyjaciela, pokornego kleryka
Z Collegium Germanicum, bije serce
Przyszłego komendanta…
(
Nie umiałeś wierzyć.
Moje zwątpienie było mym zwycięstwem.
Nad kim?
Nad tobą.
Czy warto było tracić wiarę w Boga,
Aby odnieść zwycięstwo nad takim robakiem
Jak ja?
Bóg, który zeszedł do mnie z biblijnych wersetów,
Zagrodził mi drogę do mojego narodu.
Jego niebo legło w poprzek mojej historii.
Spaliłem niebo jak suknię zadżumionych,
Zamknąłem me modlitwy jak oczy umarłych
Przed pustynnym Bogiem, który, powiewając
Liturgicznymi chustami, chciał skruszyć
I rzucić na kolana mą godność człowieczą!
Bóg obrzezany! Wrzaskliwy psalmista!
Zwątpiłem o Nim, by uwierzyć w Niemcy!
Uwierzyłeś w kraczące szubienice…
(
Do czego zmierzasz?
Cóż za dziwne pytanie? Śmieszna dociekliwość.
Lubię z tobą rozmawiać, lubię dyskutować,
Lubię przebywać w twoim towarzystwie,
Chociaż niechętnie wracam pamięcią do czasów
Naszej młodości.
Pamięci nie zabijesz.
Ilekroć stoję nad zbiorowym grobem
I strzałami z browninga dobijam Żydów,
Każdy z nich ma twarz rzymskiego kleryka,
Szeleszczącego czerwoną sutanną
Wśród ukrzyżowanych mitów.
(
Jesteś bardzo rzeczowy.
Zajęty.
Czym?
Klasztorem i modlitwami.
Za kogo się modlisz?
Za ciebie.
O nawrócenie?
Tak. I za tych, którzy giną tam, na dole.
Za Żydów.
Tego prawa nie możesz mi odebrać.
Rzeczywiście, przyznaję, masz wiele roboty.
Ale i ty chyba przyznasz, że staram się o to,
Aby ci nie zabrakło tematów do modlitw.
Czujesz swąd spalenizny? Ten swąd jak chmura
Zawisł w powietrzu i swoim mdłym zapachem
Przyprawia mnie o nieustanne mdłości.
Ukończyliśmy w mieście akcję przeciw Żydom.
Miasto jest czyste i białe. Ponad śnieg bielsze.
Znasz przecież tę piękną metaforę. Nieprawdaż?
Chciałem cię ostrzec.
Przed czym?
Banda Żydów wymknęła się z miasta
I zbiegła w okoliczne lasy i pola.
Uprzedzam cię, mój drogi, byś się nie dał skusić
Uczuciu litości i nie udzielił zbiegom
Schronienia, gdyż nie miałbym wówczas żadnych
Możliwości, aby ratować ciebie i klasztor.
Musiałbym postąpić ściśle według rozkazów,
Które otrzymałem od moich dowódców.
Czy przemawia przez ciebie troska o klasztor?
Tę sprawę omówimy wieczorem, gdy wrócę
Z obławy na Żydów. Przyjdę tu do ciebie
Na krótką pogawędkę, chociaż wiem, mój drogi,
Że moje odwiedziny przysparzają ci wiele
Utrapień, trosk i niepokojów i… wstydu.
Mimo to nie mogę wyrzec się tych spotkań,
Które są dla mnie źródłem wielu wzruszeń.
Cóż za rozkosz móc z tobą wymieniać
Poglądy na mądry i pobożny temat!
Bądź zdrów! Do widzenia wieczorem.
(
(
(
(
Eee, dajmy spokój tym głupim przesądom!
Jestem i koniec.
Jak pani tutaj weszła? Kto panią tu wpuścił?
Nikt mnie nie wpuścił. Czy można usiąść?
(
(
Co mi się ojciec przygląda? Pończochy? Jedwabne.
(
(
Dzisiaj zachciało mi się modlić.
To dobrze, że pani czuje potrzebę modlitwy.
Uklękłam przed figurą Matki Boskiej, która
Stoi w bocznej nawie waszego kościoła.
Matka Boska już wielu nawróciła.
Niełatwo jest się modlić…
(
…przed waszą Madonną.
Dlaczego?
(
(
Czy przeor kiedykolwiek w swym życiu głodował?
Przeor zna Boga, ale nie zna życia.
Te klejnoty powinny powrócić do ludzi,
Bo biedakom są bardziej potrzebne niż wam...
To są wota dziękczynne, to znak wyrzeczenia
Bogu ofiarowany…
(
To jest bluźnierstwo…
Bluźnierstwo… bluźnierstwo… gdy coś wam nie dogadza,
Straszycie nas piekłem, jak strachem na wróble.
Te perły są piękne, chociaż straciły swój blask…
Skończmy z tymi perłami. Po co pani przyszła?
(
Co?
Ten dar będzie dla mnie zasłużoną zapłatą
Za wszystkie brzydkie słowa, które przed laty
Przeor wygłaszał przeciw mnie z ambony.
Ja? Przeciw pani?
To było przed wojną. Przeor nie pamięta?
(
Przeor niemal mnie wyklął
Ja? Panią?
Przeor wtedy gadał… Ach, co przeor gadał!
Że jestem ladacznicą, zarazą i bagnem.
Już nawet nie potrafię powtórzyć tych słów,
Których przeor w gniewie przeciw mnie używał.
Dziś widzę panią po raz pierwszy w życiu.
Nie wiem, kim pani jest. Nie znam pani nazwiska…
(
(
(
(
A dzisiaj? Hm. Dzisiaj czasy się zmieniły,
Nie muszę się zadawać ze starszymi panami,
Mam tylko jednego i jestem bardzo szczęśliwa.
On jest Niemcem. I wśród Niemców są porządni ludzie.
Proszę sobie wyobrazić, że ten Niemiec,
Jest dla mnie tak dobry i miły, i czuły,
Jak żaden z mężczyzn, z którymi dotychczas żyłam.
To dobry człowiek. Dał mi śliczne mieszkanie.
Lisa i karakuły. Mówi do mnie delikatnie,
Zawsze używa pieszczotliwie słów.
A wieczorem gra stare walce na pianinie…
Siedzę przy kominku… i słucham… i słucham…
(
Mam mieszkanie, pianino i lisa, i futro,
Ale pragnę mieć jeszcze kolię pięknych pereł.
Właśnie te z ołtarza... W prezencie od ojca…
Pani jest chyba szalona.
Chodźmy do kościoła. Przeor zdejmie perły
Ze szyi Madonny, i uprzejmym gestem
Wręczy mi je w darze. Proszę. Chodźmy, przeorze.
Nie wiem, co mam bardziej podziwiać,
Pani tupet czy cynizm?
Tylko trwogę, ojcze, tylko trwogę.
Przed czym?
Niekiedy leżąc w łóżku, zamykam powieki
I wydaje mi się, że znów słyszę na schodach
Kroki gościa, który na palcach się skrada
Przez korytarz, a potem ostrożnie drzwi otwiera
I wchodzi do pokoju, i siada na łóżku,
I łapami poczyna błądzić po mym ciele…
Spoconymi łapami… po szyi… po piersiach…
(
O, te ciała cuchnące capim potem i upiorne oczy,
W których nie ma nic poza zimnym szaleństwem!
(
Ja muszę mieć pieniądze! Ja z tych pieniędzy
Muszę zbudować dla siebie bezpieczny dom
I mur, który mnie oddzieli od ludzkiej pogardy!
Droga, którą pani obrała, jest fałszywą drogą.
Może. Jednak bezbłędnie prowadzi do celu.
Czy mogę zapalić papierosa?
Proszę. Niech pani zapali.
(
Born mnie odwiedził…
Born?... A poza Bornem?...
Cóż to za śledztwo?
(
Dziwne.
Właściwe.
Czy nie zbyt zuchwałe?
Zuchwałość nie powinna zbyt dziwić przeora.
Zuchwałość i odwaga często idą w parze.
A przeor jest odważny… hm… bardzo odważny…
(
Żyd? W naszym klasztorze? Pani chyba bredzi!
A może byśmy poszli poszukać go? Dobrze?
Kogo mam szukać? Żyda? Gdzie mam szukać Żyda?
Żaden Żyd tu nie przyszedł. Nic nie wiem o Żydzie.
Czy przeor gestapowcom też prawdy nie powie?
Proszę wyjść! Proszę natychmiast wyjść!
Ale przeor jest wojowniczy.
Proszę natychmiast opuścić klasztor!
(
(
(
(
(
(
(
(
(
Już wkrótce zacznie się
Radosne owocowanie krzyża.
Będzie to wielka chwila w naszym życiu,
Może właśnie owa,
Na której przyjście
Czekaliśmy tak długo,
Może nawet po to urodziliśmy się,
By ją dzisiaj przeżyć,
Może właśnie ona jedna
Jest celem
Naszego istnienia na ziemi.
Cierpiąc za Chrystusa,
Codziennie tworzymy świat od nowa, Dlatego przygotujmy się na cierpienie,
Na niesprawiedliwość,
Na krzywdę,
Na szaleństwo mężów ciemności.
Jest jesień.
Z głębi ogrodów i sadów
Krzyczą psalmy Dawida
I płaczą usta Sybilli.
Już wkrótce z naszych modlitw
Poczną opadać pierwsze owoce
I rozpocznie się sąd
Nad chodzącymi drzewami.
Woda w stawach zmarszczy się
Pod powiewem przelatujących aniołów,
Którzy będą krążyć nad nami
W poszukiwaniu żeru.
Jesteśmy nadzy i bezimienni.
Dopiero śmierć nada naszemu życiu
Właściwe imię.
Wtedy będą nadane
Nowe i właściwe imiona
Wszystkim pojęciom i wartościom,
I tymi imionami będą wzywane
Wszystkie popioły
W dzień gniewu,
W dzień owocobrania.
Jesteśmy gotowi, ojcze przeorze,
Na dzień owocobrania.
Pamiętamy, że Chrystus po śmierci
Objawił się biednej kobiecie
W stroju sadownika,
Prawdopodobnie na dowód,
Że dzieje człowieka toczą się
Pomiędzy dwoma drzewami —
Poznania i krzyża.
Bóg jest dojrzałym owocem krzyża.
Bóg jest obfitym owocem krzyża.
Bóg jest błogosławionym owocem krzyża.
Zrywamy ten owoc w czas owocobrania
W krzyżowym sadzie.
Wierzymy,
Że mądrość człowieka
Mieści się
Na przecięciu ramion świętego krzyża,
Tam gdzie droga niebiosów
Mądrze przecina się z drogą ziemi.
Amen.