O, daj nam, Panie, natchnienie do wiary,
Albowiem wiara jest trudną twórczością,
Która wymaga czujności sumienia,
Ognia, pokory i woli, bez której
Nie ma modlitwy ani nie ma skruchy
I świadomości popełnionych grzechów.
Bo wiara w ciebie winna być tworzywem,
W którym się człowiek cały wypowiada
Jak malarz w barwie, jak poeta w słowie,
Jak kompozytor w układaniu dźwięków.
Każdy z nas musi tę wiarę kształtować
Według wymogów swojej twórczej woli,
Według potrzeby swej osobowości.
I ten wysiłek nawet nie wystarczy,
Bo chcąc naprawdę wierzyć w Ciebie, Boże,
Musimy zostać artystami wiary
I nieustannie tę wiarę zdobywać,
I wciąż od nowa zdobywać jej głębię,
Jak zdobywamy nowe słowo w wierszu,
Jak zdobywamy nowy dźwięk w muzyce
I nowe barwy na płótnie obrazu.
Każda rutyna i każda maniera
Są śmiercią wiary i śmiercią sumienia.
O, daj nam, Panie, natchnienie do wiary!
Już minął czas naznaczony.
Mijają minuty.
Czekamy.
Za chwilę usłyszymy kroki na schodach.
Za chwilę otworzą się drzwi.
Już minął czas naznaczony.
Jeszcze chwila.
Jeszcze drobna chwila.
I usłyszymy kroki na schodach.
I otworzą się drzwi.
Już minął czas naznaczony.
Czekamy.
Kto powiedział, że czekanie jest piekłem?
Kto powiedział, że czekanie jest cierpieniem?
Czekanie jest aniołem.
Czekanie jest radością.
Czekanie jest gołębią przypowieścią.
Już minął czas naznaczony.
Minęła granica czasu,
Którą nam wyznaczyłeś,
Należymy do ciebie.
Możesz z nami uczynić, cokolwiek zechcesz.
Marzysz o męczeństwie?
Nie jestem godzien łaski męczeństwa. Gdybym
O nim marzył, dopuściłbym się grzechu pychy.
Bronię się przed pokusą cierpienia,
Która jest równie silna jak pokusa grzechu.
Ale jeżeli ktokolwiek zażąda ode mnie,
Abym się zaparł ksiąg ewangelicznych,
Pójdę naprzeciw każdemu męczeństwu
I nałożę na siebie płaszcz krwi.
Ale kim jestem, abym miał odwagę z własnej woli
Wspiąć się na wzgórze Trupiej Czaszki?
Kim jestem, abym marzył o psalmicznych schodach,
Które prowadzą na szczyty wieczności?
Błagam Boga, aby oddalił ode mnie
Kielich krwi, gdyż jestem człowiekiem,
Który w swej słabości może zbłądzić i upaść.
Kto zna swoje siły? Kto zna wytrzymałość
Swojego ciała i swojej woli?
Kto z nas wie, czy nie stchórzy
W ostatniej godzinie,
I nie cofnie się spod podnóża Kalwarii,
I nie będzie błagał sądu o litość,
I nie odwoła u progu świątyni
Swoich słów, które głosił
Przeciw ludzkiej zatwardziałości.
Więc jakże mogę marzyć o męczeństwie?
Słusznie mówisz. Nie bój się. Nie doznasz męczeństwa.
Pamiętaj, że masz we mnie zawsze przyjaciela,
Który chętnie ci służy pomocą i radą.
O, nie zezwolę na to, abyś miał się ugiąć
Pod ciężarem próby! Dam ci Szymona z Cyreny,
Który nie tylko za ciebie poniesie krzyż,
Ale również za ciebie na tym krzyżu zginie.
Za chwilę zrobimy rewizję w klasztorze,
Otworzymy podziemia, piwnice i lochy,
Kufry, szafy, skarbiec i stare grobowce,
A gdy znajdziemy Żyda, ów skarb bezcenny,
Z twojej głowy nawet włos nie spadnie.
Będziesz dalej wiódł życie spokojne klasztorze,
Rano wstaniesz, odmówisz modlitwy,
Zjesz śniadanie, potem obiad, a potem wieczerzę,
A potem położysz się do łóżka
I będziesz medytował nad dobrocią Boga,
Który cię wyzwolił od pokusy męczeństwa
Dzięki mądrości twego przyjaciela, Borna.
Nie ty poniesiesz karę za ukrywanie Żyda!
Wiesz, kto ją poniesie!?
Ojcowie! Chór ją poniesie!
Ten milczący chór głupich Szymonów z Cyreny!
Na twoich oczach każę ich rozstrzelać!
Tam na dziedzińcu! Pod klasztornym murem!
I cóż, mój drogi? Łatwo jest być świętym
Za cenę życia tych ojców i braci,
Za cenę cudzej ofiary i cudzego grobu!?
Słodki jest chleb męczeńskiej śmierci,
Ale słodszy jest spokojny żywot
W klasztornej celi! Co!?
A gdy pewnego dnia wstąpisz w swoje niebiosa,
One będą dla ciebie wygodnym salonem,
Gdzie wśród palm, fikusów i parawanów
Zdrzemniesz się na pluszowej kanapie
Po życiu, jak po sutym obiedzie!
Więc teraz powiedz, gdzie ukryłeś Żyda,
Aby chór ocalić od śmierci!
Zapewne nie ma we nieprawdziwej pokory
Ani prawdziwej miłości,
Ani prawdziwej dobroci.
Zapewne nie jestem źródłem
Niebieskich ptaków
Ani białą laską ślepców,
Przechodzących przez ulicę,
Chociaż zawsze chciałem być
Dobrocią i źródłem, i łaską.
Zapewne czynię dobro
Dla pożądliwości ciała,
Zapewne chcę pomnożyć
Moją majętność przed obliczem ludzi
I przed obliczem materii.
Dlatego Bóg nie umocnił nade mną
Spojrzenia swoich oczu
I unosi się nade mną
Jak nad zatrutą wodą.
Cóż może rzec woda zatruta?
Cóż może rzec woda spleśniała?
Cóż może rzec woda zmącona?
Czy mam zatem spytać ojców?
Spytaj. Niech ci chór odpowie.
Żyda nie ma w klasztorze.
Tutaj jestem.
Nazywam się Emanuel Blatt.
Ukryłem się w klasztorze.
Ojcowie nie są winni.
Cóż winne może być otwarte okno
Albo cóż winne mogą być otwarte drzwi,
Jeżeli przez nie wpada do pokoju
Jesienny liść.
Okno nie jest winne.
Drzwi nie są winne.
Wiatr jest winien.
Wielki wiatr zerwał się na dworze,
Wielki wiatr.
Niech pan oficer każe mnie zastrzelić.
Jezus Maryja!
Stać, klechy! Stać, klechy, w miejscu!
Czy słyszałeś? Ruszaj!
Co chcesz uczynić?
Zobaczysz.
Błagam cię, zostaw w spokoju tego człowieka.
Jesteś nudny. Raczej pomyśl o twoich ojcach,
Których każę rozstrzelać. Mieszkańców miasteczka
Spędzę na klasztorny dziedziniec,
Aby zobaczyli, jak umierają kłamcy i buntownicy.
Ciebie też będą oglądać, jak asystujesz przy egzekucji.
I znów pomyślą, że Łaska Pańska w postaci Borna
Czuwa nad świątobliwym przeorem, który
Roztoczył nad nim swoje opiekuńcze skrzydła.
Wszyscy będą cię chwalić i błogosławić
Za hart ducha i nieskazitelny charakter
I tak się zacznie proces twej beatyfikacji!
(
Tu masz pejcz! Trzymaj! To będzie twe berło!
Patrzcie! Ubiczowany, w szkarłatnym płaszczu,
W ciernistej koronie! W królewskiej koronie!
Na co czekacie! Piejcie psalmy!
Na kolana!
Uklęknijmy.
Śpiewajcie!
Jesteś, o Panie, moim światłem i zbawieniem — —
Jesteś, o Panie, moim światłem i zbawieniem,
Więc kogo mam się lękać?
Jesteś moją obroną,
Pasterska wieczności,
Więc przed kim mam się trwożyć?
Choćby nawet stanęły przeciw mnie
Wszystkie wojska Baalfagora,
Nie zadrży moje serce,
Bo umocniłeś swój wzrok nade mną,
Święty rozdawco miłości.
Słuchaj, o Panie, głosu mojego, gdy wołam —
Słuchaj, o Panie, głosu mojego, gdy wołam.
Zmiłuj się nade mną i racz mnie wysłuchać,
Powstali bowiem przeciw mnie kłamliwi świadkowie
I napinają cięciwę przeciw moim modlitwom.
Ale Ty, Panie, przeprowadzisz mnie
Przez płonące wiatry
I chwiejne góry,
I legowiska lampartów
Ku Twoim wiecznie kwitnącym księgom.
Cokolwiek uczynisz ze mną, o Panie — —
Cokolwiek uczynisz ze mną, o Panie,
Uczyń mnie dnem słowa, gdy przemówisz,
Uczyń mnie dnem łaski, gdy mnie zbawisz,
Uczyń mnie dnem hańby, gdy mnie potępisz,
Uczyń mnie dnem harfy, gdy na niej zagrasz,
Uczyń mnie dnem klęski, gdy mnie dotkniesz,
Uczyń mnie dnem nędzy, gdy mnie doświadczysz,
Uczyń mnie dnem morza, gdy zarzucisz kotwicę,
Uczyń mnie dnem głębokości, gdy będę wołał,
Uczyń mnie dnem życia, gdy mnie zachowasz,
Uczyń mnie dnem śmierci, gdy umrę.
Odejdźcie.
(
Odejdź!
Po co to uczyniłeś?
Z nienawiści.
Do kogo?
Do ciebie.
Dlaczego mnie nienawidzisz?
Nienawidzę twojego Boga, którego nie mogłem ci wyrwać
Nawet za cenę życia, za marny ochłap życia.
Jesteś nędznikiem!
Na pewno tak wyglądał! Był przecież człowiekiem!
I tak samo stał na lithostrotos,
Ubiczowany i oplwany, i milczał?
Na pewno tak samo!
To dziwne — —
Czułem to — —
Ubiczowałeś Boga, zbrodniarzu!
Ukoronowałeś Boga cierniową koroną!
Wiem o tym — —
Biada ci! Biada ci! Biada, bogobójco!
Zostań!
Rób z nami, co zechcesz!
Każ nas rozstrzelać!
Ale teraz chcę być sam!
Byłem szczęśliwy. O, jakże byłem szczęśliwy.
Zdawało mi się, że pogrzebałem na zawsze
Moją dawną przeszłość. Jesteś jednak w błędzie,
Jeżeli sądzisz, że żałuję mojej rzymskiej decyzji.
O, nie! Wierz mi, że gdybym miał znowu powtórzyć
Minione życie, obrałbym tę samą drogę,
Która mnie tutaj zawiodła. Nawet gdybym wówczas
Miał po raz drugi przeżyć to spotkanie z tobą,
Które jest dla mnie bolesna przygodą.
Przyszedłem do ciebie jako zwycięzca.
Podbiłem twój naród, a ciebie uczyniłem
Moim niewolnikiem, którego mogę,
Jeśli tylko zechcę, zamknąć w więzieniu,
Posłać do obozu albo rozstrzelać.
Jestem twoim prawem. Taka jest moja władza
Nad podbitym narodem i podbitą ziemią,
I nad wszystkim, co ta ziemia rodzi,
I na sobie dźwiga. Nad każdym owocem.
Lecz nagle zrozumiałem, że dzięki twej wierze
W Boga, któremu jesteś bez reszty oddany,
Potrafisz nawet w klęsce zachować swą godność
Człowieczą i siłę ducha. Zamknąłem oczy
I ujrzałem siebie w środku zagłady i upokorzenia,
W strzępach munduru wśród śnieżnej pustyni,
Na dnie klęski, zgiętego pod ciężarem trupa,
Którego z trudem dźwigałem na plecach.
Dźwigałem zwęglonego boga, który zginął
W płonącym bunkrze! Pozostałem sam,
Odarty z wszelkich wartości. Znak nieokreślony.
O jak straszny jest los, który, zmuszając człowieka
Do wygrywania wszystkich bitew i odnoszenia
Samych tryumfów, daje mu poczucie mocy
I własnej godności tylko w godzinę zwycięstwa,
Obalanych słupów granicznych,
Kapitulacji wroga i dyktowanych warunków,
Ale nie zostawia mu żadnych wartości
Na godzinę smutku, żałoby i klęski.
Czy człowiek może budować swe życie
Ze samych zwycięstwa, defilad i oklasków?
Z radosnych marszów i samochwalczych przemówień?
Z koszarowych pieśni o pięknej przyszłości?
Z władzy, która upaja jak dym kadzidlany?
Wiem, kim jestem w godzinę zwycięstwa,
Ale nie wiem, kim jestem w godzinę klęski.
A tymczasem twój Bóg rozdaje łaskę, która
W porę twojego tryumfu i w porę twojej zagłady
Pozwala ci zachować z równym spokojem
To samo oblicze i tę samą godność,
I ten sam sens istnienia.
Jak beznadziejne jest życie człowieka,
Któremu nigdy nie wolno ponieść żadnej klęski.
Czy nie ma w tobie ani cienia żalu
Po minionej przeszłości? Czy nie ma w tobie
Ani jednego śladu po dawnych modlitwach?
Przebywałeś kiedyś na wysokich górach.
Po co zeszedłeś z tych gór? Po co?
Czy po to, by ludziom zadawać cierpienie?
Nie porównuj mnie z tym, kim ongi byłem.
Jest mi on tak samo obcy jak przechodzień,
Którego obojętnie mijam na ulicy,
Lub jak postać ze snu, która podszywa się
Pod moje pragnienia i niepokoje.
Nie znam tamtego. Nie wiem, kim on jest.
Nie mów więc do mnie w imię owych cieni,
Które nie mają imion.
Więc może jest w tobie choć jedno westchnienie,
Które mógłbym przywołać z twej dawnej pamięci
I odnaleźć w nim bicie serca, wzruszenie lub łzę.
Przecież płacz i modlitwa nie mogły tak wyschnąć
By nie został po nich choć znikomy ślad.
Czy nie ma w tobie ani ziarnka wiary?
W Boga?
Tak.
Nie. Ani ziarnka.
A może jest w tobie choć echo sumienia?
Echo sumienia? Dlaczego? Czy to, co czynię,
Jest przeciw mojemu sumieniu?
Ach, mój drogi, Erynie,
Które gnieżdżą się we mnie,
Jak w ruinach starej, pogańskiej świątyni,
Już nie są drapieżnymi ptakami,
Pijącymi krew z otwartych żył.
To są kolorowe papugi, które wrzaskiem
Przytakują wszystkim moim uczynkom i myślom.
Czy tobie się zdaje, że sumienia
Nie można oswoić i nauczyć go tych słów,
Które są nam potrzebne do życia,
Gdy rano budzimy się ze snu
Jak z krwawej kąpieli?
Oswojone Erynie są tylko halucynacją
Twych pragnień. Tych ptaków nie można oswoić.
Można je tylko uśpić. Ale kto uśpił
Erynie, każdym swym czynem sam siebie zabija.
Taka jest zemsta śpiących ptaków,
Które we śnie się duszą,
Albowiem celem ich istnienia
Jest nocny lot w człowieku
Jak w burzliwym żywiole.
Biada tym, którzy nie słyszą w sobie
Krzyku uskrzydlonej krwi.
Ojcze przeorze, jakaś kobieta
Pragnie wejść do refektarza.
Niech wejdzie.
Po co tu przyszłaś?
Jak to, po co? Od pół godziny siedzę
W twoim samochodzie i nudzę się jak mops.
Miałeś mnie zawołać. Czekam i czekam.
Więc przyszłam — —
Nie jesteś teraz potrzebna.
Wróć do samochodu.
Daj mi perły.
Wyjdź!
Perły mi daj!
Wyjdź!
Perły od nich dostałeś!
Nie dostałem żadnych pereł!
Nie dostałeś? Więc kto je dostał?
Przecież nie ma ich na ołtarzu!
Skąd mogę wiedzieć, co się z perłami stało?
Spytaj o to przeora! Spytaj o to ojców!
A kto ma wiedzieć, jeżeli nie ty!?
Jeśli pereł nie wziąłeś, to mi pokaż Żyda!
Gdzie jest Żyd?
Nie twoja sprawa.
Gdzie jest Żyd?
Milcz!
Ja chcę wiedzieć, co się stało z Żydem?
Oszukałeś mnie! Chcesz przede mną zataić,
Że zostawiłeś im Żyda, a w zamian dostałeś
Sznur pereł, który do mnie powinien należeć.
Zabieraj się stąd!
Namówiłeś mnie, łotrze, abym wytropiła
Żydowskiego pudla i pod pozorem miłosierdzia
Wskazała mu drogę do tego klasztoru,
Gdyż chciałeś dla jakichś swych wariackich celów
Bawić się z przeorem jak kot ze zdechłą myszą!
A potem mi kazałeś szantażować klechę!
Czy po to wszystkie twe prośby posłusznie spełniłam,
Byś mnie teraz wyrzucał bez żadnej nagrody?
Pereł nie ma w ołtarzu! Ukradłeś je, łotrze!
Zapłacisz mi za to!
Jezusie Nazaretański!
O, Matko Przenajświętsza!
Chryste!
(
Pójdę.
(
Posłuchaj. Miałem wczoraj taki sen.
Jest noc. Jest noc jesienna.
Mały pokorny kleryk w czerwonej sutannie
Fruwam nad miastem, pod niebem zmurszałym
Od modlitw i płaczu, i widzę siebie w dole,
Idącego środkiem ulicy. Wzrokiem sieję śmierć.
Przechodnie pod moim spojrzeniem
Zamieniają się w białe kościotrupy
I ciągną za mną powoli długim kluczem
Ku czarnym wrotom, gdzie urzędnik,
Wyciągając przed siebie dłonie
O palcach z płonących liczb,
Wręcza im zwolnienie od życia.
Piekielny wrzask się podnosi.
Krzyczą, że chcą żyć,
Że nie spełnili do końca swych ziemskich przeznaczeń,
Że chcą wracać do swoich rozkładających się ciał,
Do gnijących pokrowców! Spojrzałem w niebo.
Znowu ujrzałem tam siebie, pokornego kleryka
W czerwonej sutannie, fruwającego nad miastem
I wołającego do mnie donośnym głosem:
Niech będą przeklęte upiory, studnie zagłady!
Niech będą przeklęte demony, jadowite węże!
Niech będą przeklęte skorpiony, uszykowane do boju!
Oddaj szkieletom ciało!
Oddaj kościom ich mięso i ścięgna!
Oddaj czaszkom ich usta i oczy, i uszy!
Tak wołał mały, pokorny kleryk w czerwonej sutannie
Do człowieka w czarnym mundurze,
Który podniósłszy pięści ku niebu
Milczał, bo nie wiedział, jak dosięgnąć
Swojego zmarłego sobowtóra,
Płynącego nad miastem kości.
Już go dosięgnąłeś.
Jesteś tego pewien?
Tak.
Nie wiem.
Krew u stóp krzyża.
Posadzka we krwi.
Krew trysnęła na ściany.
Chrystus na to wszystko patrzał.
Chrystus to wszystko widział.
Widział ubiczowanie.
Widział ukoronowanie.
Widział śmierć Judasza.
Widział moje tchórzostwo.
I widział moją trwogę.
I widział znowu całą nędzę człowieka.
Myślałem, że to jest moje Gethsemani.
Moja wina, moja wina,
Moja największa wina.
A to był tylko dziedziniec
W domu arcykapłana, oblężony
Przez piejące koguty.
Moja wina, moja wina,
Moja największa wina.
O, krwawiące czoła czterech Ewangelii!
O, pochylone plecy czterech Ewangelii!
O, płaczące oczy czterech Ewangelii!
Słyszę rżenie upadłych aniołów
Na pustych polach. Popioły szumią
Głośniej od dziejów.
Słyszę monolog krwi,
Słyszę pomruk rozsypanych kości,
Słyszę czołganie się zbiorowych mogił.
Gdzie są usta popiołów?
Gdzie są oczy popiołów?
Gdzie są bramy popiołów?
Niech będą otwarte!
Niech będą otwarte!
Niech będą otwarte!
Wołajcie, synowie ziemi.
Wołajcie, pobojowiska.
Wołajcie, ogrody krwi
I ślepe katakumby!
Wołajcie, ruiny i szubienice.
Wołajcie, dymiące krematoria
I kości!
Wołajcie Pana!
Wołajcie Pana!
Przyzywajcie Pana!
Błagajcie Pana,
Harfę siedmiostruną,
Kroczącą po liściach palmowych,
Króla sprawiedliwego
I Syna Dawidowego,
Aby zeszedł ze stoków Góry Oliwnej.
Spośród gajów Bethfage,
I wstąpił w bramę płaczących popiołów
Jak do wnętrza wieczornej godziny,
I wyprowadził człowieka
Z labiryntu dziejów
Ku dalekim rzekom oczyszczenia,
Ku sakralnym wodom.
(
Poszedł.
Kiedy znowu wróci?
Born już nigdy ciebie nie skrzywdzi,
Bracie Emanuelu. Jesteś bezpieczny.
Gdy włożył mi na głowę ten kolczasty drut,
Boleść poczułem w sobie. Ale to nie była boleść,
Która każe krzyczeć zmęczonym ustom.
To była dobra boleść, która weszła we mnie
Jak spokój, jak trzej aniołowie
Pod namiot Abrahama, ocieniony
Dębami w Mamre.
Ty lepiej wiesz niż my, bracie Emanuelu,
Albowiem nie w nas, lecz w tobie
Bóg powtórzył misterium swoich cierni.
Boże Abrahama, Izaaka i Jakuba,
Boże Izraela,
Chrystusie,
Jesteś, który jesteś.
Jesteś, który jesteś
Na drogach karawanowych,
Prowadzących z miasta
Ur Chaldejczyków.
Jesteś, który jesteś
W namiotach Abrahama,
W niewidzących oczach Izaaka,
Na szczeblach Jakubowej drabiny,
I na szczycie Synaju,
I na szczycie Morii,
I na szczycie Góry Błogosławieństw,
I na szczycie Góry Przemienienia,
I na szczycie Golgoty.
Jesteś, który jesteś
W jaskini Dawida,
W jaskini Daniela
I w jaskini Bethlehem,
I w jaskini Zmartwychwstania.
Przyszedłeś i przychodzisz co chwila
W kole służebnych aniołów,
Albowiem każda chwila
Jest ostatecznością
I jest czasem Twojego gniewu,
I jest czasem Twojego miłosierdzia,
Chrystusie.
Chwała Chrystusowym ranom,
Źródłom objawionym,
Z których płynie krew Boga.
Ta krew jest strumieniem róż i balsamu,
Rzeką słodkiego miodu,
A bezcenna jest jak indyjski kamień.
Chwała Chrystusowym ranom,
Które są kluczem życia.
I kluczem śmierci.
I kluczem naszej wiedzy.
I kluczem naszej nadziei.
I kluczem przepaści.
I kluczem Dawidów.
Chwała Chrystusowym ranom,
Które są gniazdem aniołów.
I ulem serafinów.
I gołębnikiem cherubinów.
I aleją w rajskich ogrodach.
I ścieżką owiec.
Pan uczyni swoje otwarte rany korytarzem,
Przez który wyjdziemy z labiryntu
Krzywych, splątanych i głuchych ulic
Na pola skrzypcowe,
Na wyżyny harfiane,
Na góry muzyczne,
Gdzie odziani w Jego krew
Jak w godową szatę,
Śpiewać będziemy w chórze
Złotostrunych ksiąg.
Wracajmy do ran Chrystusowych
Jak jelenie do wiecznych źródeł.
Klęknijmy nad ich brzegiem
I pochylmy nisko nasze głowy
Nad ciernistą głębokością krwi.
Chwała Chrystusowi,
Cierpiącej kiści winogron,
Ściśniętej w tłoczni wina,
Z której spłynęła
Do naszych ubogich ust
Niepokalana krew.
(
Czy przeor wie, że pan przyszedł?
Tak, wie.
(
(
(
(
Już bardzo długo pan mnie nie odwiedzał.
A szkoda… szkoda… Chciałem z panem mówić…
Chciałem zasięgnąć porady… niestety…
Lecz nie wiedziałem, gdzie mam pana szukać.
Dlaczego nagle przestał pan przychodzić?
Pan także stracił do mnie zaufanie?
Pan także o mnie zwątpił?
Na temat przeora były długie dyskusje
W podziemiu. Nie mogliśmy zrozumieć,
Co łączy przeora z niemieckim oprawcą.
Moi towarzysze twierdzili, że częste
Odwiedziny Borna rzucają cień na klasztor
I dlatego należy zachować ostrożność
W stosunkach z ojcem. Musiałem przyznać im słuszność.
Chyba ojca nie zdziwi nasza podejrzliwość?
Zaczęliśmy wówczas obserwować klasztor.
(
Ten, że dzisiaj przyszedłem do ojca przeora.
Pragnąłbym wiedzieć, komu zawdzięczam
Żydowi.
(
Gdyby nie ów zbieg żydowski, któremu
Przeor udzielił w klasztorze schronienia,
Nie przyszedłbym dzisiaj na rozmowę z ojcem.
(
(
Tu była Julia Chomin.
Śledziła Żyda…
Czego żądała?
Pereł z ołtarza Matki Boskiej.
Co jej przeor powiedział?
Wyrzuciłem ją.
(
(
Jeżeli ta dziewka doniesie Bornowi,
Przeor i ojcowie będą rozstrzelani.
(
Born, wracając z obławy, wstąpi do klasztoru.
Skąd pan o tym wie?
(
Tak, będzie tutaj.
Nam potrzebna jest pomoc…
Czyja?
Ojca przeora.
Niech pan mówi.
(
Nie mogę spełnić pańskiego żądania.
Dlaczego?
Jestem kapłanem.
Czy to jest przeszkodą…
(
Czy przeor sądzi, że do takiej skruchy
Zdolny jest zbrodniarz, który własną ręką
Setki niewinnych ludzi zamordował?
Jestem kapłanem i pragnę odnaleźć
Nawet w najgorszym zbrodniarzu, na przekór
Jego przestępstwom i okrutnym zbrodniom,
Choć najwątlejszy… nikły cień sumienia…
Śmierć tego zbira z wyroku narodu
Jest słuszną karą za potworne zbrodnie,
A dla przeora może nawet będzie
Ostatnią szansą ratunku. Niech przeor
Nie zapomina, że Born już na pewno
Ma wiadomości od swojej kochanki
O Żydzie, który przebywa w klasztorze.
Tę jego dziewkę też zlikwidujemy.
Śmierć owej pary uratuje ojców…
(
Ojcze, szaleńcy w krainie Gerazy
Wyszli z grobowców, palą i mordują
Niewinnych ludzi. Demon ich opętał!
Trwa nieustanna wędrówka demonów.
Wygnane z ludzi i wcielone w wieprze,
Znów powracają do człowieczych dusz,
Lecz pomnożone o szaleństwo wieprzów!
Przeor chce w Bornie odnaleźć człowieka?
Mym obowiązkiem jest szukać człowieka
Nawet w demonach. Kapłan Chrystusowy
Nigdy człowieka nie zabija, ale
zawsze ratuje… Tak… zawsze ratuje
Nawet takiego, który zło popełnił
Przed Bogiem, ludźmi, niebiosami i ziemią,
Bo zawsze wierzy, że największy zbrodniarz
O niewiadomej nikomu godzinie
Może dostąpić łaski nawrócenia.
Jeśli podziemie tę odmowę ojca
Uzna za wykręt i zdradę… co wówczas…
(
Niech Bóg prowadzi pana i ma w swej opiece.
(
Przeorze! Czekam…
Nie, mój synu…
Niech przeor wszystko jeszcze raz rozważy,
A może wówczas zmieni swoje zdanie
(
(
(
Tonącą arką, którą burza pędzi.
Czy to nie jest obojętne,
Dokąd burza zapędzi wierzących ludzi?
Wiara to jest mądra rzecz.
Zawsze wyrzuca rozbitka
Na szczęśliwą ziemię.
A pan nie wierzy?
W cóż ja mogę wierzyć? W żydowski los?
Jeżeli Żyd ma umrzeć ze zimna,
To go nawet na pustyni dopędzi mróz,
A jeżeli Żyd ma umrzeć od upału,
To go nawet na biegunie dopędzi
Pustynne słońce. W rękach Żyda każda deska,
Której się chwyta na burzliwej wodzie,
Zamienia się w kamień, który go ciągnie na dno.
Żyd zawsze przewiduje nieszczęście
I zawsze wychodzi mu naprzeciw.
Ten naród ma pecha. I ten pech
Nasi mędrcy nazwali wybraństwem.
(
Jest tylko jedna ucieczka.
Dokąd?
Do Chrystusa.
On nie jest mym Bogiem. On jest waszym Bogiem.
Mój Bóg o mnie zapomniał lub Go w ogóle nie ma.
Mój Bóg?
Jest takie żydowskie przysłowie,
Które mówi, że ślepiec, im dłużej żyje,
Tym więcej widzi. To jest mądre przysłowie.
Ja jego mądrość odczułem na własnej skórze.
Ach, co ja widziałem! Co ja już widziałem!
Ja widziałem Żydów, którzy wydawali swych braci
W ręce siepaczy, i żydowskiego mędrca,
Który pisał donosy na własnych rodaków,
I żydowskich młodzieńców, którzy za życie,
Przedłużone o trzy jałowe dni,
Jak psy służyli swym przyszłym mordercom.
I widziałem także żydowską matkę,
Która własne niemowlę zadusiła w bunkrze,
Aby kwileniem nie zwabiło Niemców,
Czyhających za ścianą. Wszystko to widziałem.
A wasz Bóg?
(
To jest jeden i ten sam Bóg, mój synu.
Nie ma o co się sprzeczać.
Jest źle, gdy Boga nie ma,
Ale jest jeszcze gorzej, gdy jest,
Bo wtedy już nic nie rozumiemy.
I wszystko jest bez sensu.
I świat, i człowiek, i życie.
Jest tylko przypadek. Jak ten klasztor,
Który dał mi schronienie. To jest dobry klasztor.
(
Tak nie jest, synu. Rozpacz ci dyktuje
Te gorzkie słowa o życiu i Bogu.
Ty bardzo cierpisz, lecz cierpieć nie umiesz.
Chcąc umieć cierpieć, trzeba poznać dzieje
Bożego krzyża i uwierzyć w krzyż,
Który owoce boleści przemienia
W owoc miłości.
Przeor wybaczy, ale ja już dość
Zaznałem cierpień od waszego krzyża.
Od swego Boga. W księgach twych praojców
Bóg przepowiedział swe przyjście na świat.
Codziennie rano modlę się żarliwie
O spokój duszy mordowanych Żydów.
Codziennie rano modlę się żarliwie
O świętą zgodę między Izraelem
A jego Bogiem, zmarłym na Golgocie.
Codziennie rano modlę się żarliwie
O spokój wszystkich popalonych bożnic,
I wszystkich domów Starego Zakonu,
Zwęglonych zwojów Bożych Pięcioksięgów,
Zmienionych w popiół liturgicznych chust,
Stopionych w ogniu bożniczych świeczników,
Srebrnych kielichów i koron zdobiących
Czoła rodałów. Albowiem w tych zwojach,
Chustach, koronach, świecznikach, kielichach,
We wszystkich przedmiotach liturgicznej służby
Są zapowiedzi i święte proroctwo
O Chrystusowym przyjściu na ten świat.
(
Tragedia Boga jest tragedią Żydów,
Cierpienie Żydów jest cierpieniem Boga.
Gdy Bóg zapragnął wyjść z Jerozolimy,
Aby objawić wszystkim ludom ziemi
Swoje istnienie, miał On tylko jedną
Bramę, przez którą prowadziła droga
W kraje pogańskie. Krzyż był ową bramą.
Naród wybrany, zazdrosny o Boga,
Podniósł swe pięści przeciw swemu Bogu,
Krzycząc, że raczej na krzyż Go przybije,
A nie zezwoli, aby On miał zrównać
Czas Izraela z czasem innych ludów.
Bóg nie chcąc dłużej być więźniem narodu,
Który Go pragnął zachować na własność,
Wybrał ciernistą, trudną drogę krzyża.
Tam, na Golgocie dokonał się dramat,
Podwójny dramat Boga i narodu.
Izrael swego ukrzyżował Boga,
Nie wiedząc o tym, że z tą samą chwilą
Pan Bóg na długie wieki ukrzyżował
Swój lud wybrany.
Nie umiem tego zrozumieć, przeorze.
Wiem, że to trudno zrozumieć, mój synu,
Bo w tym jest wielka tajemnica Boga.
Wasz Bóg jest dla mnie obcy i daleki.
We mnie jest pustka, którą świat wydrążył,
Świat chrześcijański.
Małe judejskie miasteczko Bethlehem
Jest dziwnym miastem. Jest w każdym człowieku,
Chociaż go wielu w sobie nie dostrzega
I nawet nie wie, że słyszy w swym sercu
Głos Ewangelii.
Zatem dlaczego wielu spośród was
Zamiast Bethlehem dźwiga w sobie piekło,
A ci, co nawet są chrześcijanami
I prawdę w sobie noszą, nie umieją
Zabić w swym sercu zła i nienawiści?
Posłuchaj, synu! Ci, o których mówisz,
Są poganami. Ich bóg jest upiorem,
Który truciznę dźwiga w swym odwłoku
Jak żółty skorpion. Bóg dla nich jest mitem,
Zimnym posągiem lub sługą ich pragnień,
A jeśli nawet do niego się modlą,
Swoją modlitwą, gdyby nawet ona
Była płomienną, żarliwą modlitwą –
Przeczą istnieniu Jezusa Chrystusa,
Bo wszyscy przeczą istnieniu Chrystusa,
Którzy źle wierzą. Trzeba umieć wierzyć.
A czy to wszystko, co teraz się dzieje,
Nie jest dowodem, że ludzie przestali
Prawdziwie wierzyć? Zatem, gdzie jest Chrystus?
W tobie, mój synu, i w wszystkich cierpiących,
Jeśli potrafią w swej wielkiej boleści
Wybaczyć zbrodnię swym nieprzyjaciołom.
Ja mam wybaczyć? Co? Ja mam wybaczyć?
Śmierć moich braci? Rodziców i żony?
Przeor chce, żeby ofiara wybaczyła
Swoim prześladowcom? Żeby całowała rękę,
Która jej zadała cios w samo serce?
Żeby krew przebaczyła mordercom?
Żeby spalone włosy przebaczyły krematorium?
Żeby zatrute płuca przebaczyły komorom gazowym?
Żeby ciało przebaczyło grobom?
To przeor chce!?
Ja mam wybaczyć? Ja nie chcę wybaczyć!
Ani Niemcom, ani Żydom, ani sobie!
Ojcze, ja przecież siebie nienawidzę!
Jak nienawidzę! Proszę na mnie spojrzeć!
Ja nienawidzę siebie za ten nos,
I za te wargi, nawet za te oczy,
Które są może naprawdę niebieskie,
Lecz jest w nich taka jakaś ciemna chmura,
A po tej chmurze każdy Niemiec pozna,
Że jestem Żydem. Przecież przeor wie,
Żem was oszukał. Przecież przeor widzi,
Jak bardzo jestem podobny do Żyda!
Ja nienawidzę i siebie, i Boga
Za to przymierze, które On uczynił
Z żydowskim ludem! Kto to widział, żeby
Normalny człowiek nosił w spodniach śmierć,
Żeby w swych spodniach nosił przeznaczenie
Gorsze od śmierci, po którym go pozna
Każdy bandyta! Ja już nie chcę cierpieć!
Ja nie chcę cierpieć! Ja już chcę wypocząć
I żyć jak dawniej. Ja chcę, żeby znowu
W piątkowy wieczór moja biedna żona
Paliła świece w srebrnych szabasznikach
I, zasłaniając dłońmi swoje czarne oczy,
Chwaliła szabas. Gdzie są oczy mojej
Żałobnej żony? Zawlekli anioła
Na siny kirkut, gdzie ludzie konając
W strachu przedśmiertnym oddawali kał,
Ostatni dowód swego człowieczeństwa
Na Bożej ziemi! Adonaj! Adonaj!
Coś Ty uczynił!? Czemuś nas opuścił!?
Ja nienawidzę mój żydowski los,
Lecz chcę być Żydem! Żydem! Żydem! Żydem!
(
Wszystko rozumiem. Ale się zastanów,
Czy rzeczywiście jesteś pełnym Żydem,
A może tylko marnotrawnym synem,
Który porzucił dom swojego Ojca,
I poszedł w obcą, daleką krainę,
Aby roztrwonić całą swą majętność?
Żydem dopiero wówczas będziesz w pełni,
Gdy uznasz Boga w cierpiącym Chrystusie.
Ale to nie jest odejście od siebie,
To tylko powrót do swojego domu,
Do domu Ojca, który jest w niebiosach.
To tylko powrót do prawdziwych dziejów,
Nad święte brzegi Nowego Przymierza,
Które wypływa z świętych ksiąg żydowskich,
Jak rzeka z źródła. Wśród cyprysów bije
Źródło aniołów i wartkim strumieniem
Płynie przez ziemię Ur i przez wersety
Modlitw Mojżesza, przez krainę psalmów
I ksiąg proroków, które stromą ścianą
Nagle urwane jak wzniesione czoło –
Spiętrzają wodę. Płynie rzeka życia
Błękitnym nurtem. Ten, kto nienawidzi
Rzeki, ten także nienawidzi źródła.
Kto pluje w źródło, zanieczyszcza rzekę.
Z Bożego źródła Boża płynie rzeka.
Ludzie Hitlera? Gazowe komory?
I ty w nich widzisz odprysk owej chwili,
Gdy Bóg wygłaszał Kazanie na Górze?
I ty w nich widzisz ślady świętych stóp,
Kroczących ufnie po falach jeziora?
Posłuchaj synu, gdy człowiek upada,
Samego siebie nienawidzi w ludziach.
W piecach Daniela, na płonących rusztach
Ludzie Hitlera na popiół spalają
Własne jestestwo. To, że dalej żyją,
To tylko pozór. Żyją tylko bestie
Apokalipsy, udające ludzi.
Do owej bestii nie przykładaj miary
Boskiej i ludzkiej. Są tylko śmietnikiem.
Ale gdy śmietnik przyjdzie do spowiedzi
I żal wyjawi, ojciec mu wybaczy?
U progu skruchy zaczyna się Chrystus.
Wszystko wybaczę. Ale nie zapomnę,
Gdyż moja pamięć jest ścianą, pod którą
Umierał człowiek.
Ja w nic nie wierzę, ojcze.
(
Ojcze przeorze, esesmani otoczyli klasztor.
Born dowodzi oddziałem.
Born wysiadł z samochodu.
Wydał jakieś rozkazy…
Widzieliśmy go przez okno…
Ukryjmy brata Emanuela.
(
(
(
Nie jesteś ciekaw, jaki to jest prezent?
(
Przepiękny prezent.
(
Zwoje kolczastego drutu.
Po co jest mi potrzebny kolczasty drut?
Na pewno ci się przyda. Zamówisz robotnika,
Który umocuje drut na murze,
Aby nieproszeni goście nie mącili
Klasztornego spokoju, tak potrzebnego
Tobie i ojcom do kontemplacji
I skupionych modłów. Tym sposobem na pewno
Zaoszczędzę ci wiele zmartwień i kłopotów,
A przede wszystkim zapewnię bezpieczeństwo
Twemu domowi. Nieprawdaż, przyjacielu?
(
Tu nie ma żadnego Żyda.
Pytam, gdzie jest Żyd,
Którego ukryliście w klasztorze!
Nie ukryliśmy!
On tu jest!
Kłamiesz!
Przekradł się przez mur! Znalazł u was przytułek!
Wbrew rozkazom, że Żydów nie wolno ukrywać!
Czy mam znowu powtórzyć, co wam za to grozi!?
Czy mam was wszystkich pod ścianą postawić
I rozstrzelać jak psy!? Czy mam klasztor obrócić
W ruiny i gruzy, i zgasić na ołtarzach
Kaganki, które wprawdzie jeszcze dzisiaj płoną,
Lecz jutro będą martwym odłamkiem szkła!
Mówcie, gdzie jest Żyd?!
Gdzie jest Żyd, klechy piekielne!?
Czy mam wezwać świadka,
Aby powtórzył w waszej obecności,
Co widział w południe pod klasztornym murem?
(
Tutaj nie ma Żyda.
To źle, że jesteś uparty, przeorze,
Sobie i ojcom kopiesz grób, przeorze,
Posłuchaj, jeśli do dziesięciu minut
Wydasz w me ręce dobrowolnie Żyda,
Tobie i ojcom wybaczę przestępstwo.
Wszystko zapomnę. Nic wam się nie stanie.
Lecz jeśli nadal będziecie uparci,
Przeszukam klasztor od piwnic do strychu,
A ciebie i ojców postawię pod mur!
Więc albo – albo. Schodzę na dziedziniec.
A gdyby ktoś z was chciał uciec z klasztoru,
Niechaj pamięta, że cały budynek
Jest otoczony oddziałem żołnierzy.
Ktokolwiek będzie próbował ucieczki,
Dostanie kulą w łeb. Pamiętajcie, klechy!
Za dziesięć minut będę tu z powrotem.
Sądzę, że rozum przezwycięży upór.
(
(
(
Krzyż.
Wielbimy Twoje ciało, Panie…
Wielbimy Twoje Ciało, Panie,
Wielbimy Chleb ukrzyżowany,
Chleb przebity gwoźdźmi,
Chleb krwawiący,
Chleb psalmiczny,
Chleb umarły,
Chleb o otwartym boku,
Chleb złożony do grobu,
Chleb zmartwychwstały,
Chleb z Emaus,
Chleb apostołów,
Chleb Galilei,
Chleb wniebowzięty,
Chleb nieba i ziemi,
Chleb wieczności,
Chleb naszego zbawienia.
Wielbimy Twoją Krew, Panie…
Wielbimy Twoją Krew, Panie,
Wielbimy Wino Ewangelii,
Wino Twoich przypowieści,
Wino Galilejskich Godów,
Wino miłości,
Wino przebaczenia,
Wino niebiańskiej mądrości,
Wino poświęcenia,
Wino pojednania,
Wino Ostatniej Wieczerzy,
Wino śmierci,
Wino naszego zbawienia.
Słyszę chwile
Zstępujące ze wzgórz
Jak ofiarne owce.
Idą powoli ku dolinie,
Ku moim dłoniom,
A każda z nich
Jest tak piękna,
Jak Imię Pana.
Chociaż czyha na nas anioł ciemności
Za murami klasztoru,
Chociaż czyhają na nas oczy złoczyńców
Pod witrażami,
Czyhają ręce Bestii
Pod gotyckim sklepieniem.
A w ciemnościach nocnych
Rżą konie, na których cwałują
Przepaście –
Dziękujemy Panu,
Że postawił nas
Na ziemi kości,
Na ziemi mgły i jesieni,
I otworzył, i rozgrzał
Nasze serca,
I zburzył ścianę naszej celi,
Która nas oddzielała
Od nieszczęścia bliźniego,
I dał nam uczestnictwo
W losie pohańbionych,
Tak jak się daje chleb głodnemu
A wodę spragnionemu.
Pan kazał złu działać,
Aby umocniona była w ludziach dobroć,
Kazał działać nienawiści,
Aby umocniona była w ludziach miłość,
Kazałeś działać brzydocie,
Aby umocnione było w ludziach piękno.
O, Panie, idący do Themanu,
Od gór Paran!
Wszystko jest Twoją koniecznością,
Której nie chcę dociekać.
Koniecznością są aniołowie ciemności
I oczy złoczyńców,
I konie o kolorze ognia,
I ja,
Nędzny kamień,
Który pragnie być
Najniższym progiem
Tego psalmu.
O, Panie,
Przejdź przez próg
Tego psalmu.
Amen.