O, daj nam, Panie, natchnienie do wiary,
Albowiem wiara jest trudną twórczością,
Która wymaga czujności sumienia,
Ognia, pokory i woli, bez której
Nie ma modlitwy ani nie ma skruchy
I świadomości popełnionych grzechów.
Bo wiara w ciebie winna być tworzywem,
W którym się człowiek cały wypowiada
Jak malarz w barwie, jak poeta w słowie,
Jak kompozytor w układaniu dźwięków.
Każdy z nas musi tę wiarę kształtować
Według wymogów swojej twórczej woli,
Według potrzeby swej osobowości.
I ten wysiłek nawet nie wystarczy,
Bo chcąc naprawdę wierzyć w Ciebie, Boże,
Musimy zostać artystami wiary
I nieustannie tę wiarę zdobywać,
I wciąż od nowa zdobywać jej głębię,
Jak zdobywamy nowe słowo w wierszu,
Jak zdobywamy nowy dźwięk w muzyce
I nowe barwy na płótnie obrazu.
Każda rutyna i każda maniera
Są śmiercią wiary i śmiercią sumienia.
O, daj nam, Panie, natchnienie do wiary!
Już minął czas naznaczony.
Mijają minuty.
Czekamy.
Za chwilę usłyszymy kroki na schodach.
Za chwilę otworzą się drzwi.
Już minął czas naznaczony.
Jeszcze chwila.
Jeszcze drobna chwila.
I usłyszymy kroki na schodach.
I otworzą się drzwi.
Już minął czas naznaczony.
Czekamy.
Kto powiedział, że czekanie jest piekłem?
Kto powiedział, że czekanie jest cierpieniem?
Czekanie jest aniołem.
Czekanie jest radością.
Czekanie jest gołębią przypowieścią.
Już minął czas naznaczony.
Minęła granica czasu,
Którą nam wyznaczyłeś,
Należymy do ciebie.
Możesz z nami uczynić, cokolwiek zechcesz.
Marzysz o męczeństwie?
Nie jestem godzien łaski męczeństwa. Gdybym
O nim marzył, dopuściłbym się grzechu pychy.
Bronię się przed pokusą cierpienia,
Która jest równie silna jak pokusa grzechu.
Ale jeżeli ktokolwiek zażąda ode mnie,
Abym się zaparł ksiąg ewangelicznych,
Pójdę naprzeciw każdemu męczeństwu
I nałożę na siebie płaszcz krwi.
Ale kim jestem, abym miał odwagę z własnej woli
Wspiąć się na wzgórze Trupiej Czaszki?
Kim jestem, abym marzył o psalmicznych schodach,
Które prowadzą na szczyty wieczności?
Błagam Boga, aby oddalił ode mnie
Kielich krwi, gdyż jestem człowiekiem,
Który w swej słabości może zbłądzić i upaść.
Kto zna swoje siły? Kto zna wytrzymałość
Swojego ciała i swojej woli?
Kto z nas wie, czy nie stchórzy
W ostatniej godzinie,
I nie cofnie się spod podnóża Kalwarii,
I nie będzie błagał sądu o litość,
I nie odwoła u progu świątyni
Swoich słów, które głosił
Przeciw ludzkiej zatwardziałości.
Więc jakże mogę marzyć o męczeństwie?
Słusznie mówisz. Nie bój się. Nie doznasz męczeństwa.
Pamiętaj, że masz we mnie zawsze przyjaciela,
Który chętnie ci służy pomocą i radą.
O, nie zezwolę na to, abyś miał się ugiąć
Pod ciężarem próby! Dam ci Szymona z Cyreny,
Który nie tylko za ciebie poniesie krzyż,
Ale również za ciebie na tym krzyżu zginie.
Za chwilę zrobimy rewizję w klasztorze,
Otworzymy podziemia, piwnice i lochy,
Kufry, szafy, skarbiec i stare grobowce,
A gdy znajdziemy Żyda, ów skarb bezcenny,
Z twojej głowy nawet włos nie spadnie.
Będziesz dalej wiódł życie spokojne klasztorze,
Rano wstaniesz, odmówisz modlitwy,
Zjesz śniadanie, potem obiad, a potem wieczerzę,
A potem położysz się do łóżka
I będziesz medytował nad dobrocią Boga,
Który cię wyzwolił od pokusy męczeństwa
Dzięki mądrości twego przyjaciela, Borna.
Nie ty poniesiesz karę za ukrywanie Żyda!
Wiesz, kto ją poniesie!?
Ojcowie! Chór ją poniesie!
Ten milczący chór głupich Szymonów z Cyreny!
Na twoich oczach każę ich rozstrzelać!
Tam na dziedzińcu! Pod klasztornym murem!
I cóż, mój drogi? Łatwo jest być świętym
Za cenę życia tych ojców i braci,
Za cenę cudzej ofiary i cudzego grobu!?
Słodki jest chleb męczeńskiej śmierci,
Ale słodszy jest spokojny żywot
W klasztornej celi! Co!?
A gdy pewnego dnia wstąpisz w swoje niebiosa,
One będą dla ciebie wygodnym salonem,
Gdzie wśród palm, fikusów i parawanów
Zdrzemniesz się na pluszowej kanapie
Po życiu, jak po sutym obiedzie!
Więc teraz powiedz, gdzie ukryłeś Żyda,
Aby chór ocalić od śmierci!
Zapewne nie ma we nieprawdziwej pokory
Ani prawdziwej miłości,
Ani prawdziwej dobroci.
Zapewne nie jestem źródłem
Niebieskich ptaków
Ani białą laską ślepców,
Przechodzących przez ulicę,
Chociaż zawsze chciałem być
Dobrocią i źródłem, i łaską.
Zapewne czynię dobro
Dla pożądliwości ciała,
Zapewne chcę pomnożyć
Moją majętność przed obliczem ludzi
I przed obliczem materii.
Dlatego Bóg nie umocnił nade mną
Spojrzenia swoich oczu
I unosi się nade mną
Jak nad zatrutą wodą.
Cóż może rzec woda zatruta?
Cóż może rzec woda spleśniała?
Cóż może rzec woda zmącona?
Czy mam zatem spytać ojców?
Spytaj. Niech ci chór odpowie.
Żyda nie ma w klasztorze.
Tutaj jestem.
Nazywam się Emanuel Blatt.
Ukryłem się w klasztorze.
Ojcowie nie są winni.
Cóż winne może być otwarte okno
Albo cóż winne mogą być otwarte drzwi,
Jeżeli przez nie wpada do pokoju
Jesienny liść.
Okno nie jest winne.
Drzwi nie są winne.
Wiatr jest winien.
Wielki wiatr zerwał się na dworze,
Wielki wiatr.
Niech pan oficer każe mnie zastrzelić.
Jezus Maryja!
Stać, klechy! Stać, klechy, w miejscu!
Czy słyszałeś? Ruszaj!
Co chcesz uczynić?
Zobaczysz.
Błagam cię, zostaw w spokoju tego człowieka.
Jesteś nudny. Raczej pomyśl o twoich ojcach,
Których każę rozstrzelać. Mieszkańców miasteczka
Spędzę na klasztorny dziedziniec,
Aby zobaczyli, jak umierają kłamcy i buntownicy.
Ciebie też będą oglądać, jak asystujesz przy egzekucji.
I znów pomyślą, że Łaska Pańska w postaci Borna
Czuwa nad świątobliwym przeorem, który
Roztoczył nad nim swoje opiekuńcze skrzydła.
Wszyscy będą cię chwalić i błogosławić
Za hart ducha i nieskazitelny charakter
I tak się zacznie proces twej beatyfikacji!
(
Tu masz pejcz! Trzymaj! To będzie twe berło!
Patrzcie! Ubiczowany, w szkarłatnym płaszczu,
W ciernistej koronie! W królewskiej koronie!
Na co czekacie! Piejcie psalmy!
Na kolana!
Uklęknijmy.
Śpiewajcie!
Jesteś, o Panie, moim światłem i zbawieniem — —
Jesteś, o Panie, moim światłem i zbawieniem,
Więc kogo mam się lękać?
Jesteś moją obroną,
Pasterska wieczności,
Więc przed kim mam się trwożyć?
Choćby nawet stanęły przeciw mnie
Wszystkie wojska Baalfagora,
Nie zadrży moje serce,
Bo umocniłeś swój wzrok nade mną,
Święty rozdawco miłości.
Słuchaj, o Panie, głosu mojego, gdy wołam —
Słuchaj, o Panie, głosu mojego, gdy wołam.
Zmiłuj się nade mną i racz mnie wysłuchać,
Powstali bowiem przeciw mnie kłamliwi świadkowie
I napinają cięciwę przeciw moim modlitwom.
Ale Ty, Panie, przeprowadzisz mnie
Przez płonące wiatry
I chwiejne góry,
I legowiska lampartów
Ku Twoim wiecznie kwitnącym księgom.
Cokolwiek uczynisz ze mną, o Panie — —
Cokolwiek uczynisz ze mną, o Panie,
Uczyń mnie dnem słowa, gdy przemówisz,
Uczyń mnie dnem łaski, gdy mnie zbawisz,
Uczyń mnie dnem hańby, gdy mnie potępisz,
Uczyń mnie dnem harfy, gdy na niej zagrasz,
Uczyń mnie dnem klęski, gdy mnie dotkniesz,
Uczyń mnie dnem nędzy, gdy mnie doświadczysz,
Uczyń mnie dnem morza, gdy zarzucisz kotwicę,
Uczyń mnie dnem głębokości, gdy będę wołał,
Uczyń mnie dnem życia, gdy mnie zachowasz,
Uczyń mnie dnem śmierci, gdy umrę.
Odejdźcie.
(
Odejdź!
Po co to uczyniłeś?
Z nienawiści.
Do kogo?
Do ciebie.
Dlaczego mnie nienawidzisz?
Nienawidzę twojego Boga, którego nie mogłem ci wyrwać
Nawet za cenę życia, za marny ochłap życia.
Jesteś nędznikiem!
Na pewno tak wyglądał! Był przecież człowiekiem!
I tak samo stał na lithostrotos,
Ubiczowany i oplwany, i milczał?
Na pewno tak samo!
To dziwne — —
Czułem to — —
Ubiczowałeś Boga, zbrodniarzu!
Ukoronowałeś Boga cierniową koroną!
Wiem o tym — —
Biada ci! Biada ci! Biada, bogobójco!
Zostań!
Rób z nami, co zechcesz!
Każ nas rozstrzelać!
Ale teraz chcę być sam!
Byłem szczęśliwy. O, jakże byłem szczęśliwy.
Zdawało mi się, że pogrzebałem na zawsze
Moją dawną przeszłość. Jesteś jednak w błędzie,
Jeżeli sądzisz, że żałuję mojej rzymskiej decyzji.
O, nie! Wierz mi, że gdybym miał znowu powtórzyć
Minione życie, obrałbym tę samą drogę,
Która mnie tutaj zawiodła. Nawet gdybym wówczas
Miał po raz drugi przeżyć to spotkanie z tobą,
Które jest dla mnie bolesna przygodą.
Przyszedłem do ciebie jako zwycięzca.
Podbiłem twój naród, a ciebie uczyniłem
Moim niewolnikiem, którego mogę,
Jeśli tylko zechcę, zamknąć w więzieniu,
Posłać do obozu albo rozstrzelać.
Jestem twoim prawem. Taka jest moja władza
Nad podbitym narodem i podbitą ziemią,
I nad wszystkim, co ta ziemia rodzi,
I na sobie dźwiga. Nad każdym owocem.
Lecz nagle zrozumiałem, że dzięki twej wierze
W Boga, któremu jesteś bez reszty oddany,
Potrafisz nawet w klęsce zachować swą godność
Człowieczą i siłę ducha. Zamknąłem oczy
I ujrzałem siebie w środku zagłady i upokorzenia,
W strzępach munduru wśród śnieżnej pustyni,
Na dnie klęski, zgiętego pod ciężarem trupa,
Którego z trudem dźwigałem na plecach.
Dźwigałem zwęglonego boga, który zginął
W płonącym bunkrze! Pozostałem sam,
Odarty z wszelkich wartości. Znak nieokreślony.
O jak straszny jest los, który, zmuszając człowieka
Do wygrywania wszystkich bitew i odnoszenia
Samych tryumfów, daje mu poczucie mocy
I własnej godności tylko w godzinę zwycięstwa,
Obalanych słupów granicznych,
Kapitulacji wroga i dyktowanych warunków,
Ale nie zostawia mu żadnych wartości
Na godzinę smutku, żałoby i klęski.
Czy człowiek może budować swe życie
Ze samych zwycięstwa, defilad i oklasków?
Z radosnych marszów i samochwalczych przemówień?
Z koszarowych pieśni o pięknej przyszłości?
Z władzy, która upaja jak dym kadzidlany?
Wiem, kim jestem w godzinę zwycięstwa,
Ale nie wiem, kim jestem w godzinę klęski.
A tymczasem twój Bóg rozdaje łaskę, która
W porę twojego tryumfu i w porę twojej zagłady
Pozwala ci zachować z równym spokojem
To samo oblicze i tę samą godność,
I ten sam sens istnienia.
Jak beznadziejne jest życie człowieka,
Któremu nigdy nie wolno ponieść żadnej klęski.
Czy nie ma w tobie ani cienia żalu
Po minionej przeszłości? Czy nie ma w tobie
Ani jednego śladu po dawnych modlitwach?
Przebywałeś kiedyś na wysokich górach.
Po co zeszedłeś z tych gór? Po co?
Czy po to, by ludziom zadawać cierpienie?
Nie porównuj mnie z tym, kim ongi byłem.
Jest mi on tak samo obcy jak przechodzień,
Którego obojętnie mijam na ulicy,
Lub jak postać ze snu, która podszywa się
Pod moje pragnienia i niepokoje.
Nie znam tamtego. Nie wiem, kim on jest.
Nie mów więc do mnie w imię owych cieni,
Które nie mają imion.
Więc może jest w tobie choć jedno westchnienie,
Które mógłbym przywołać z twej dawnej pamięci
I odnaleźć w nim bicie serca, wzruszenie lub łzę.
Przecież płacz i modlitwa nie mogły tak wyschnąć
By nie został po nich choć znikomy ślad.
Czy nie ma w tobie ani ziarnka wiary?
W Boga?
Tak.
Nie. Ani ziarnka.
A może jest w tobie choć echo sumienia?
Echo sumienia? Dlaczego? Czy to, co czynię,
Jest przeciw mojemu sumieniu?
Ach, mój drogi, Erynie,
Które gnieżdżą się we mnie,
Jak w ruinach starej, pogańskiej świątyni,
Już nie są drapieżnymi ptakami,
Pijącymi krew z otwartych żył.
To są kolorowe papugi, które wrzaskiem
Przytakują wszystkim moim uczynkom i myślom.
Czy tobie się zdaje, że sumienia
Nie można oswoić i nauczyć go tych słów,
Które są nam potrzebne do życia,
Gdy rano budzimy się ze snu
Jak z krwawej kąpieli?
Oswojone Erynie są tylko halucynacją
Twych pragnień. Tych ptaków nie można oswoić.
Można je tylko uśpić. Ale kto uśpił
Erynie, każdym swym czynem sam siebie zabija.
Taka jest zemsta śpiących ptaków,
Które we śnie się duszą,
Albowiem celem ich istnienia
Jest nocny lot w człowieku
Jak w burzliwym żywiole.
Biada tym, którzy nie słyszą w sobie
Krzyku uskrzydlonej krwi.
Ojcze przeorze, jakaś kobieta
Pragnie wejść do refektarza.
Niech wejdzie.
Po co tu przyszłaś?
Jak to, po co? Od pół godziny siedzę
W twoim samochodzie i nudzę się jak mops.
Miałeś mnie zawołać. Czekam i czekam.
Więc przyszłam — —
Nie jesteś teraz potrzebna.
Wróć do samochodu.
Daj mi perły.
Wyjdź!
Perły mi daj!
Wyjdź!
Perły od nich dostałeś!
Nie dostałem żadnych pereł!
Nie dostałeś? Więc kto je dostał?
Przecież nie ma ich na ołtarzu!
Skąd mogę wiedzieć, co się z perłami stało?
Spytaj o to przeora! Spytaj o to ojców!
A kto ma wiedzieć, jeżeli nie ty!?
Jeśli pereł nie wziąłeś, to mi pokaż Żyda!
Gdzie jest Żyd?
Nie twoja sprawa.
Gdzie jest Żyd?
Milcz!
Ja chcę wiedzieć, co się stało z Żydem?
Oszukałeś mnie! Chcesz przede mną zataić,
Że zostawiłeś im Żyda, a w zamian dostałeś
Sznur pereł, który do mnie powinien należeć.
Zabieraj się stąd!
Namówiłeś mnie, łotrze, abym wytropiła
Żydowskiego pudla i pod pozorem miłosierdzia
Wskazała mu drogę do tego klasztoru,
Gdyż chciałeś dla jakichś swych wariackich celów
Bawić się z przeorem jak kot ze zdechłą myszą!
A potem mi kazałeś szantażować klechę!
Czy po to wszystkie twe prośby posłusznie spełniłam,
Byś mnie teraz wyrzucał bez żadnej nagrody?
Pereł nie ma w ołtarzu! Ukradłeś je, łotrze!
Zapłacisz mi za to!
Jezusie Nazaretański!
O, Matko Przenajświętsza!
Chryste!
(
Pójdę.
(
Posłuchaj. Miałem wczoraj taki sen.
Jest noc. Jest noc jesienna.
Mały pokorny kleryk w czerwonej sutannie
Fruwam nad miastem, pod niebem zmurszałym
Od modlitw i płaczu, i widzę siebie w dole,
Idącego środkiem ulicy. Wzrokiem sieję śmierć.
Przechodnie pod moim spojrzeniem
Zamieniają się w białe kościotrupy
I ciągną za mną powoli długim kluczem
Ku czarnym wrotom, gdzie urzędnik,
Wyciągając przed siebie dłonie
O palcach z płonących liczb,
Wręcza im zwolnienie od życia.
Piekielny wrzask się podnosi.
Krzyczą, że chcą żyć,
Że nie spełnili do końca swych ziemskich przeznaczeń,
Że chcą wracać do swoich rozkładających się ciał,
Do gnijących pokrowców! Spojrzałem w niebo.
Znowu ujrzałem tam siebie, pokornego kleryka
W czerwonej sutannie, fruwającego nad miastem
I wołającego do mnie donośnym głosem:
Niech będą przeklęte upiory, studnie zagłady!
Niech będą przeklęte demony, jadowite węże!
Niech będą przeklęte skorpiony, uszykowane do boju!
Oddaj szkieletom ciało!
Oddaj kościom ich mięso i ścięgna!
Oddaj czaszkom ich usta i oczy, i uszy!
Tak wołał mały, pokorny kleryk w czerwonej sutannie
Do człowieka w czarnym mundurze,
Który podniósłszy pięści ku niebu
Milczał, bo nie wiedział, jak dosięgnąć
Swojego zmarłego sobowtóra,
Płynącego nad miastem kości.
Już go dosięgnąłeś.
Jesteś tego pewien?
Tak.
Nie wiem.
Krew u stóp krzyża.
Posadzka we krwi.
Krew trysnęła na ściany.
Chrystus na to wszystko patrzał.
Chrystus to wszystko widział.
Widział ubiczowanie.
Widział ukoronowanie.
Widział śmierć Judasza.
Widział moje tchórzostwo.
I widział moją trwogę.
I widział znowu całą nędzę człowieka.
Myślałem, że to jest moje Gethsemani.
Moja wina, moja wina,
Moja największa wina.
A to był tylko dziedziniec
W domu arcykapłana, oblężony
Przez piejące koguty.
Moja wina, moja wina,
Moja największa wina.
O, krwawiące czoła czterech Ewangelii!
O, pochylone plecy czterech Ewangelii!
O, płaczące oczy czterech Ewangelii!
Słyszę rżenie upadłych aniołów
Na pustych polach. Popioły szumią
Głośniej od dziejów.
Słyszę monolog krwi,
Słyszę pomruk rozsypanych kości,
Słyszę czołganie się zbiorowych mogił.
Gdzie są usta popiołów?
Gdzie są oczy popiołów?
Gdzie są bramy popiołów?
Niech będą otwarte!
Niech będą otwarte!
Niech będą otwarte!
Wołajcie, synowie ziemi.
Wołajcie, pobojowiska.
Wołajcie, ogrody krwi
I ślepe katakumby!
Wołajcie, ruiny i szubienice.
Wołajcie, dymiące krematoria
I kości!
Wołajcie Pana!
Wołajcie Pana!
Przyzywajcie Pana!
Błagajcie Pana,
Harfę siedmiostruną,
Kroczącą po liściach palmowych,
Króla sprawiedliwego
I Syna Dawidowego,
Aby zeszedł ze stoków Góry Oliwnej.
Spośród gajów Bethfage,
I wstąpił w bramę płaczących popiołów
Jak do wnętrza wieczornej godziny,
I wyprowadził człowieka
Z labiryntu dziejów
Ku dalekim rzekom oczyszczenia,
Ku sakralnym wodom.
(
Poszedł.
Kiedy znowu wróci?
Born już nigdy ciebie nie skrzywdzi,
Bracie Emanuelu. Jesteś bezpieczny.
Gdy włożył mi na głowę ten kolczasty drut,
Boleść poczułem w sobie. Ale to nie była boleść,
Która każe krzyczeć zmęczonym ustom.
To była dobra boleść, która weszła we mnie
Jak spokój, jak trzej aniołowie
Pod namiot Abrahama, ocieniony
Dębami w Mamre.
Ty lepiej wiesz niż my, bracie Emanuelu,
Albowiem nie w nas, lecz w tobie
Bóg powtórzył misterium swoich cierni.
Boże Abrahama, Izaaka i Jakuba,
Boże Izraela,
Chrystusie,
Jesteś, który jesteś.
Jesteś, który jesteś
Na drogach karawanowych,
Prowadzących z miasta
Ur Chaldejczyków.
Jesteś, który jesteś
W namiotach Abrahama,
W niewidzących oczach Izaaka,
Na szczeblach Jakubowej drabiny,
I na szczycie Synaju,
I na szczycie Morii,
I na szczycie Góry Błogosławieństw,
I na szczycie Góry Przemienienia,
I na szczycie Golgoty.
Jesteś, który jesteś
W jaskini Dawida,
W jaskini Daniela
I w jaskini Bethlehem,
I w jaskini Zmartwychwstania.
Przyszedłeś i przychodzisz co chwila
W kole służebnych aniołów,
Albowiem każda chwila
Jest ostatecznością
I jest czasem Twojego gniewu,
I jest czasem Twojego miłosierdzia,
Chrystusie.