Ojczyzna nasza była urodzajną winnicą
Do czasu,
Gdy napadły na nią
Plemiona Mosocha i plemiona Cedru,
I szarańcza Rahab.
Nasza ziemia jest gorzka od krwi.
Wprawdzie nie wiemy, dlaczego Bóg
Upodobał sobie te wzgórza i niziny
Na miejsce goryczy i na miejsce krwi,
Ale wierzymy,
Że skoro Jego wybór
Padł na naszą ziemię,
Spełni ona
W niezbadanych zamysłach Bożych
Mądre i głębokie przeznaczenie.
Niech będzie błogosławiona
Cierpiąca ziemia
W swoim czasie.
Jest czas rozpaczy, szubienic
I czół pokrytych bluźnierczymi napisami.
Życie ludzkie znaczy mniej
Od złamanej gałęzi
I od kamyka potrąconego nogą,
I od garnka wyrzuconego na śmietnik.
Wprawdzie nie wiemy, dlaczego Bóg
Upodobał sobie nasz czas
Dla swojej zapalczywości,
Ale wierzymy, że skoro Jego wybór
Padł na naszą epokę,
Spełni ona
W niezbadanych zamysłach Bożych
Mądre i głębokie przeznaczenie.
Niech będzie błogosławiony
Czas zapalczywości Pana.
Ten gotycki refektarz w klasztorze
Jest metaforą czasu.
W tej metaforze człowiek
Określany jest za pomocą Boga,
A Bóg za pomocą człowieka.
Posypaliśmy głowy pokutnymi psalmami
Jak popiołami spalonych ludzi.
Nie wiemy, dlaczego Bóg
Upodobał sobie naszą drogę
Dla swojego gniewu,
Ale wierzymy, że skoro Jego wybór
Padł na naszą drogę,
Spełni ona
W niezbadanych zamysłach Bożych
Mądre i głębokie przeznaczenie.
Niech będą błogosławione
Wszystkie zamysły Pana.
Nasz klasztor wznosi się na wzgórzu.
Z okien klasztoru widać drogę
Prowadzącą do miasta.
I pochmurny dzień prowadzący
W głąb sierocego horyzontu.
I ludzi prowadzących
W głąb piekieł.
Od wielu, wielu dni
Trwa w mieście akcja przeciw Żydom.
Gestapowcy i esesmani
Gonią po mieście,
Tropią i wyszukują ofiary.
Rozbijają bramy i drzwi,
Wywalają okiennice,
A do piwnic i mieszkań
Wrzucają ręczne granaty.
Ziemia nie może udźwignąć nadmiaru krwi,
Ziemia nie może udźwignąć nadmiaru ognia.
Na ulicach i placach walają się trupy
Dzieci, starców, kobiet i mężczyzn,
A obok leżą zabite psy i kozy
Na dowód, że los ludzki
Przypadł również zwierzętom!
Dogasają ostatnie pożary w getcie.
Nikt nie odróżnić spalonej belki
Od spalonego człowieka.
Mówią, że Born kieruje akcją.
Mówią, że Born własnoręcznie zabija ludzi.
Już od kilku dni nie było go w klasztorze.
Przyjdzie.
Na pewno przyjdzie.
Żal mi przeora.
Bardzo się postarzał.
Osiwiał.
Przeor jak zwykle w każde rano siada
W konfesjonale i czeka na ludzi,
Pragnących Bogu spowiadać swe grzechy.
Lecz próżno czeka, bo nikt spośród wiernych
Kolan nie zgina przed jego obliczem.
Człowiek zwykł często sądzić po pozorach,
Bowiem pozory ułatwiają sąd
Tym, którzy lubią rzecz z wierzchu oceniać,
Zwłaszcza że ludzka natura, skażona
Trucizną grzechu, chętnie odnajduje
W winie bliźniego własne oczyszczenie.
Wierzę w uczciwość przeora i w czystość
Jego intencji, ale nie rozumiem,
Po co Born składa ojcu przeorowi
Częste wizyty, które – jak wiemy –
Sieją niepokój w mieszkańcach miasteczka
I są przyczyną plotek i potwarzy.
Wydaje mi się, że nastała pora,
Byśmy z przeorem szczerze pomówili.
Mówić nie będę. Nie widzę powodu.
Mam do przeora ślepe zaufanie.
Niech mnie Bóg broni przed podejrzeniami.
Ja także w pełni ufam przeorowi.
Ale nie o nas chodzi, lecz o imię
Klasztoru. Ludzie zowią nas zdrajcami.
Cóż robić, ojcze? I to znieść musimy.
Często się zdarza, że moi znajomi,
Gdy ich przypadkiem spotykam na mieście,
Krok przyspieszają lub szybko przechodzą
Na drugą stronę ulicy, i czynią
To z taką trwogą, jakby usłyszeli
Klekot kołatki w trędowatej dłoni.
Zdejm z nas, o Boże, ten ciężar doświadczeń.
Benedicite – –
Benedicite.
Oculi omnium – –
In te sperant, Domine, et tu das illis escam in tempore opportuno.
Aperis tu manum tuam et imples omne animal in benedictione.
Gloria Patri, et Filio, et Spiritui Sancto – –
Sicut erat in principio et nunc et semper et in saecula saeulorum. Amen.
Kyrie eleison – –
Christe eleison, Kyrie eleison.
Amen.
Amen.
(
Przepraszam…
Żyd! Żyd!
Tak. Żyd.
Skąd się pan tutaj wziął? Jezus Maryja! Co pan tu robi!?
Przeskoczyłem przez mur w ogrodzie.
Wszedłem do klasztoru bocznymi drzwiami.
One były otwarte.
Skąd pan jest?
Z miasta. Stamtąd, z dołu.
Pan uciekł?
Tak. Kto tu jest przeorem?
Ja jestem przeorem.
Nic od dwóch dni nie jadłem.
Jestem bardzo głodny.
Bałem się iść między ludzi…
Dajcie mu jeść.
Niech pan usiądzie. Proszę się posilić.
Czy – – No, to ja już pójdę.
Czy ja mam odejść?
Czy ja mam odejść? Gdy jestem ogolony,
Nie wyglądam na Żyda. Nie bójcie się.
Gdy się ogolę – –
Mój nos nie jest garbaty, a moje wargi
Nie są grube. Moje oczy są niebieskie.
Spójrzcie, niebieskie, o, niebieskie
Jesteśmy tylko ludźmi.
Biednymi ludźmi.
Takimi jak pan.
Dlaczego człowiek jest zawsze nie przygotowany
Na przyjście swojej ostatniej godziny?
I Bóg przeżywał trwogę
W ogrodach Gethsemani.
A czoło Jego było pokryte potem.
Nigdy nie wiadomo, kiedy otwierają się
Przed człowiekiem ogrody Gethsemani.
Jesteśmy tylko ludźmi.
Biednymi ludźmi.
Takimi jak pan.
O, pomóż nam, Boże,
Stojący w ogrodach Getshemani,
Jak wśród płonących snów.
Jesteśmy tylko ludźmi.
Biednymi ludźmi.
Takimi jak pan.
O, ileż razy patrzyłem w oczy człowieka
I widziałem w jego oczach własny grób
Lub w najlepszym razie miłosierdzie.
Kupione za ostatni grosz. Zyskowne miłosierdzie.
Gdy uciekałem z płonącego getta,
Jakaś kobieta wskazała mi ten klasztor
I szepnęła, że tutaj mieszkają
Dobrzy ojcowie, którzy nędznemu Żydowi
nie odmówią schronienia. Tak powiedziała.
A mnie się zdawało, że to był głos
Wysłannika Pana. Ale Pan
Dzisiaj nie wysyła aniołów.
Niech pan nie odchodzi!
Niech pan zaczeka!
Co robić?
Co robić?
Niech pan zaczeka!
Niech pan zaczeka!
Po co?
Boże, nachyl ucho
Na głos naszych modlitw.
Boże, uczyń, abyśmy nie upadli
Na tej trudnej drodze.
I nie oddali cesarzowi tego,
Co jest Boskie.
Niech nam Chrystus przebaczy
Tę chwilę słabości.
Niech nam Chrystus przebaczy
Tę chwilę trwogi.
Niech nam Chrystus przebaczy
Zapatrzenie w siebie.
Niech nam Chrystus przebaczy
Oziębienie serca.
Dajcie mu habit. Niech będzie jednym z nas.
Damy mu habit. I będzie jednym z nas.
Przyjechał!
Znów przyjechał!
Dzień dobry.
Dzień dobry.
Przejeżdżając obok klasztoru,
Kazałem szoferowi zatrzymać samochód.
Cóż dobrego u ciebie, mój drogi przeorze?
Dziękuję.
Zaraz dalej pojadę. Mam wiele roboty.
Ale wieczorem wracając do miasta,
Wstąpię do ciebie na tradycyjny sympozjon.
Jak tu u was jest zimno. Nie palicie w piecach?
A może nie macie opału na zimę?
Nie mamy.
Dlaczego nic mi o tym nie mówiłeś?
Jutro każę ci przysłać kilka wozów z węglem.
Dziękuję. Nie przysyłaj. Węgla nie przyjmiemy.
Dlaczego?
Nam węgiel nie jest potrzebny.
Wolicie marznąć?
Tak.
Dlaczego?
Modlitwy łatwiej dochodzą do nieba,
Gdy się je zmawia w nieogrzanych ścianach.
Tak sądzisz?
Nie sądzę. Jestem tego pewien.
Wolę z tobą rozmawiać w ciepłym refektarzu.
Jutro całe miasto wylegnie na ulicę,
By podziwiać węgiel zwożony do klasztoru.
Wszyscy powiedzą, że ojcowie cieszą się
Poparciem Borna, które sobie wyprosili
U Boga żarliwą modlitwą i ascezą.
To wielka propaganda dla waszego Boga
I po trochę też dla mnie, bo przecież
Bardzo przyjemnie być narzędziem w rękach Opatrzności.
Często się dziwię, skąd się bierze we mnie
Ta nieposkromiona słabość do ciebie,
Dlaczego tak chętnie tutaj przychodzę
Na rozmowy z człowiekiem, który
Jest właściwie moim zaciętym wrogiem.
Nie jestem twym wrogiem.
Nie udawaj baranka.
Nie jestem twym wrogiem. Jestem wrogiem zła – –
– – które jest we mnie. To chciałeś powiedzieć.
Nadałbym ci chętnie tytuł niebieskiego
Doktora za tę genialną zdolność,
Za pomocą której nawet nienawiść
Oblekasz w piękny kształt miłości.
Zawsze podziwiałem w tobie umiejętność
Sprytnego maga, który umie
Nagłym ruchem ręki wyjmować króliki
I ptaki z kieszeni.
Ale mimo to byłem w owych czasach
Mniej wnikliwy od ciebie. Nie umiałem
Przewidzieć, że pod czerwoną sutanną
Mego przyjaciela, pokornego kleryka
Z Collegium Germanicum, bije serce
Przyszłego komendanta – –
Nie umiałeś wierzyć.
Moje zwątpienie było mym zwycięstwem.
Nad kim?
Nad tobą.
Czy warto było tracić wiarę w Boga,
Aby odnieść zwycięstwo nad takim robakiem
Jak ja?
Bóg, który zeszedł do mnie z biblijnych wersetów,
Zagrodził mi drogę do mojego narodu.
Jego niebo legło w poprzek mojej historii.
Spaliłem niebo jak suknię zadżumionych,
Zamknąłem me modlitwy jak oczy umarłych
Przed pustynnym Bogiem, który powiewając
Liturgicznymi chustami, chciał skruszyć
I rzucić na kolana mą godność człowieczą!
Bóg obrzezany! Wrzaskliwy psalmista!
Zwątpiłem o Nim, by uwierzyć w Niemcy!
Uwierzyłeś w czarne szubienice,
Jak kruki kraczące na horyzoncie,
Uwierzyłeś w groby – –
Na co czekasz?
Cóż za dziwne pytanie? Na nic nie czekam.
Lubię z tobą rozmawiać, lubię dyskutować,
Po prostu lubię przebywać w twoim towarzystwie,
Chociaż niechętnie wracam pamięcią do czasów
Naszej młodości. Zawsze czułem do ciebie
Wiele sympatii.
Pamięci nie zabijesz.
Ilekroć stoję nad zbiorowym grobem
I strzałami z browninga dobijam Żydów,
Każdy z nich ma twarz rzymskiego kleryka,
Szeleszczącego czerwoną sutanną
Wśród ukrzyżowanych mitów.
Jesteś bardzo rzeczowy.
Zajęty.
Czym?
Klasztorem i modlitwami.
Za kogo się modlisz?
Za ciebie.
O nawrócenie?
Tak. I za tych, którzy giną tam, na dole.
Za Żydów.
Za wszystkich. Tego prawa nie możesz mi odebrać.
Rzeczywiście, przyznaję, masz wiele roboty.
Ale i ty chyba przyznasz, że staram się o to,
Aby ci nie zabrakło tematów do modlitw.
Czujesz swąd spalenizny? Ten swąd jak chmura
Zawisł w powietrzu i swoim mdłym zapachem
Przyprawia mnie o nieustanne mdłości.
Ukończyliśmy w mieście akcję przeciw Żydom.
Miasto jest czyste i białe. Ponad śnieg bielsze.
Znasz przecież tę piękną metaforę. Nieprawdaż?
Chciałem cię ostrzec.
Przed czym?
Kilkudziesięciu Żydów wymknęła się z miasta
I zbiegło w okoliczne lasy i pola.
Uprzedzam cię, mój drogi, byś się nie dał skusić
Uczuciu litości i nie udzielił zbiegom
Schronienia, gdyż nie miałbym wówczas żadnych
Możliwości, aby ratować ciebie i klasztor.
Musiałbym postąpić ściśle według rozkazów,
Które otrzymałem od mojej komendy.
Czy przemawia przez ciebie troska o klasztor?
Ten problem omówimy wieczorem.
Gdy wracając z obławy na Żydów,
Zatrzymam się w klasztorze. Wprawdzie wiem,
Że każde moje odwiedziny są dla ciebie
Przyczyną wielu utrapień, trosk i niepokojów,
Ale tak bardzo sobie cenię nasze spotkania,
Że nie mogę i nie chcę z nich zrezygnować.
To wielka dla mnie przyjemność,
Móc z tobą prowadzić uczone rozmowy
I wymieniać poglądy na mądre tematy.
Bądź zdrów. Do widzenia wieczorem.
Eee, dajmy spokój tym głupim przesądom.
Jestem i koniec.
Jak pani tutaj weszła? Kto panią tu wpuścił?
Nikt mnie nie wpuścił. Czy można usiąść?
(
To jest ten klasztor? Jak tu u was zimno.
(
Byłam w kościele. Lubię ten wasz kościół.
Przeor mi nie wierzy? Ja czasem się modlę.
Nie zawsze. Czasem. Gdy mi chętka przyjdzie.
Nie lubię prośbami zanudzać Pana Boga.
Niech przeor usiądzie.
(
Uklękłam przed figurą Matki Boskiej, która
Stoi w bocznej nawie.
Ciężki sznur pereł zwisa z Jej szyi.
Po co umieszczacie na ołtarzu
Bezcenne klejnoty, perły i złoto?
Przecież one odrywają ludzi od modlitwy
I każą im myśleć o doczesnych dobrach.
Jeżeli ktoś naprawdę pragnie się modlić – –
To jest bluźnierstwo.
Bluźnierstwo – – bluźnierstwo – –
Gdy wam coś nie dogadza,
Ukrywacie się wstydliwie za bluźnierstwem.
Jak za parawanem. Te perły są piękne,
chociaż straciły blask i są matowe,
Ale jubilerzy mówią, że perła
Na żywym ciele znów wraca do życia.
Te perły bardzo mi się podobają.
Pragnę je otrzymać z zacnych rąk przeora.
Za wszystkie brzydkie słowa,
Które przeor wygłaszał przeciw mnie z ambony.
Ja? Przeciw pani?
To było przed wojną. Przeor nie pamięta?
Przeor niemal mnie wyklął. Przeor wtedy mówił
Że jestem ladacznicą, zarazą i bagnem.
Już nawet nie potrafię powtórzyć tych słów,
Których przeor w gniewie przeciw mnie używał.
(
Czy dostanę te perły? Chodźmy do kościoła.
Przeor je zdejmie z ołtarza Madonny
I uprzejmym gestem wręczy mi je w darze.
Pani jest chyba szalona. Nie wiem
Czy mam bardziej podziwiać pani tupet czy cynizm.
Rzeczywiście kilkakrotnie wygłaszałem
Przed wojną z ambony kazania
Przeciw dziewczętom lekkich obyczajów,
Ale nie panią miałem na myśli,
Bo nic o pani istnieniu nigdy nie słyszałem.
Mówiłem ogólnie, tak jak się mówi
O wielu bolączkach społecznych,
Które pragniemy uleczyć.
Nikogo nie wyklinałem ani na nikogo
Nie rzucałem kamieniem.
Dziś panią widzę po raz pierwszy raz w życiu.
Nie wiem, kim pani jest. Nie znam pani nazwiska – –
Czy pani jest przy zdrowych zmysłach?
Czy mogę zapalić papierosa?
Pytałem panią o to na wstępie rozmowy.
Czy ma to coś wspólnego z celem pani wizyty?
Tak.
Słucham.
Przeskoczyłam przez mur klasztorny, a potem
Weszłam do kościoła, skąd przez zakrystię
Tylnymi schodami – –
Czy nikt tą samą drogą nie wszedł do klasztoru?
Skąd mogę o tym wiedzieć?
Widziałam Żyda, który przeskoczył przez mur
I ukrył się w kościele. Przerażonym wzrokiem
Wodził dokoła, a sądząc, że go nikt nie widzi,
Przez zakrystię wbiegł tutaj, na piętro.
Czekałam na niego przy bocznym ołtarzu,
Ale nie wyszedł. Co przeor o tym sądzi?
Żyd? W naszym klasztorze? Pani chyba bredzi!
A może byśmy poszli poszukać go, ojcze?
Kogo mam szukać? Żyda? Gdzie mam szukać Żyda?
Żaden Żyd tu nie przyszedł. Nic nie wiem o Żydzie.
Czy przeor gestapowcom też prawdy nie powie?
Proszę wyjść! Proszę natychmiast wyjść!
Ale przeor jest wojowniczy.
Proszę natychmiast opuścić klasztor!
Już wkrótce zacznie się
Radosne owocowanie krzyża.
Będzie to wielka chwila w naszym życiu,
Może właśnie owa,
Na której przyjście
Czekaliśmy tak długo,
Może nawet po to urodziliśmy się,
By ją dzisiaj przeżyć,
Może właśnie ona jedna
Jest celem
Naszego istnienia na ziemi.
Mówię: może,
Albowiem nie wiem,
Czy tak jest na pewno,
Ale ponieważ żyjemy po to,
By przyświadczyć istnieniu Boga,
Miejmy zawsze w pamięci
Owoce krzyża,
Abyśmy potem nie mieli
Wyrzutów sumienia,
Że przeoczyliśmy
Czas naznaczony.
Cierpiąc za Chrystusa,
Jesteśmy współtwórcami świata,
Dlatego przygotujmy się na cierpienie,
Na niesprawiedliwość,
Na krzywdę,
Na szaleństwo mężów ciemności,
I nie pytajmy, dlaczego tak się dzieje,
Bo każde pytanie jest trwogą i niepewnością,
Ale nie spełnieniem.
Jest jesień.
Z głębi ogrodów i sadów
Krzyczą psalmy Dawida
I płaczą usta Sybilli.
Już wkrótce z naszych modlitw
Poczną opadać pierwsze owoce
I rozpocznie się sąd
Nad chodzącymi drzewami.
Woda w stawach zmarszczy się
Pod powiewem przelatujących aniołów,
Którzy będą krążyć nad nami
W poszukiwaniu żeru.
Jesteśmy nadzy i bezimienni.
Dopiero śmierć nada naszemu życiu
Właściwe imię.
Wtedy będą nadane
Nowe i właściwe imiona
Wszystkim dobry uczynkom i wszystkim zbrodniom,
I wszystkim łzom, i wszystkim uśmiechom,
I wszystkim tronom, i wszystkim szubienicom,
I wszystkim skarbom, i wszystkim śmietnikom,
I wszystkim owcom, i wszystkim kozłom,
I wszystkim żebrakom, i wszystkim bogaczom,
I wszystkim zwierzętom, i wszystkim rzeczom,
I tymi imionami będą wzywane wszystkie popioły
W dzień gniewu,
W dzień owocobrania.
Jesteśmy gotowi, ojcze przeorze,
Na dzień owocobrania.
Pamiętamy, że Chrystus po śmierci
Objawił się biednej kobiecie
W stroju sadownika,
Prawdopodobnie na dowód,
Że dzieje człowieka toczą się
Pomiędzy dwoma drzewami —
Poznania i krzyża.
Wyciągamy dłonie do krzyża,
Na którym Chrystus zawisł przed wiekami.
Bóg jest dojrzałym owocem krzyża.
Bóg jest obfitym owocem krzyża.
Bóg jest błogosławionym owocem krzyża.
Bóg jest szczodrym owocem krzyża.
Zrywamy ten owoc w czas owocobrania
W krzyżowym sadzie.
O nic nie pytam
I nie chcemy poznawać.
Wierzymy, i dlatego rozumiemy,
Że mądrość człowieka mieści się
Na przecięciu ramion świętego krzyża,
Tam gdzie droga niebiosów
Mądrze przecina się z drogą ziemi.
Bóg jest nieskończony i wieczny,
Ale Jego granicą i doczesnością
Jest człowiek żyjący na ziemi.
Dlatego błogosławimy
Żywy Owoc żywota Madonny
I okrwawiony Owoc martwego krzyża.
Amen.
Amen.
O, daj nam, Panie, natchnienie do wiary!
Albowiem wiara jest trudną twórczością,
Która wymaga czujności sumienia,
Ognia, pokory i woli, bez której
Nie ma modlitwy ani nie ma skruchy
I świadomości popełnionych grzechów.
Bo wiara w ciebie winna być tworzywem,
W którym się człowiek cały wypowiada
Jak malarz w barwie, jak poeta w słowie,
Jak kompozytor w układaniu dźwięków.
Każdy z nas musi tę wiarę kształtować
Według wymogów swojej twórczej woli,
Według potrzeby swej osobowości.
I ten wysiłek nawet nie wystarczy,
Bo chcąc naprawdę w pełni wierzyć w Boga,
Musimy stać się artystami wiary
I nieustannie tę wiarę zdobywać,
I wciąż od nowa zdobywać jej głębię,
Jak zdobywamy nowe słowo w wierszu,
Jak zdobywamy nowy dźwięk w muzyce
I nowe barwy na płótnie obrazu.
Każda rutyna i każda maniera
Są śmiercią wiary i śmiercią sumienia.
O, daj nam, Panie, natchnienie do wiary!
Już minął czas naznaczony.
Mijają minuty.
Czekamy.
Za chwilę usłyszymy kroki na schodach.
Za chwilę otworzą się drzwi.
Już minął czas naznaczony.
Jeszcze chwila.
Jeszcze drobna chwila.
I usłyszymy kroki na schodach
I otworzą się drzwi.
Już minął czas naznaczony.
Czekamy.
Kto powiedział, że czekanie jest piekłem?
Kto powiedział, że czekanie jest cierpieniem?
Czekanie jest aniołem.
Czekanie jest radością.
Czekanie jest gołębią przypowieścią.
Już minął czas naznaczony.
(
(
(
Minęła granica czasu,
Którą nam wyznaczyłeś.
Należymy do ciebie.
Możesz z nami uczynić,
Cokolwiek zechcesz.
Marzysz o męczeństwie?
Nie jestem godzien łaski męczeństwa. Gdybym
O nim marzył, dopuściłbym się grzechu pychy.
Bronię się przed pokusą cierpienia,
Która jest równie silna jak pokusa grzechu.
Ale jeżeli ktokolwiek zażąda ode mnie,
Abym się zaparł ksiąg ewangelicznych,
Wyjdę naprzeciw każdemu męczeństwu
I nałożę na siebie płaszcz krwi.
Ale kim jestem, abym miał odwagę z własnej woli
Wspinać się na wzgórze Trupiej Czaszki?
Kim jestem,
Abym marzył o psalmicznych schodach,
Które prowadzą na szczyty wieczności?
Błagam Boga, aby oddalił ode mnie
Kielich krwi, gdyż jestem człowiekiem,
Który w swej słabości może zbłądzić i upaść.
Kto zna swoje siły? Kto zna wytrzymałość
Swojego ciała i swojej woli?
Kto z nas wie, czy nie stchórzy
W ostatniej godzinie,
I nie cofnie się spod podnóża Golgoty,
I nie będzie błagał sądu o litość,
I nie odwoła u progu świątyni
Swoich słów, które głosił
Przeciw ludzkiej zatwardziałości.
Więc jakże mogę marzyć o męczeństwie?
Słusznie mówisz. Nie bój się. Nie doznasz męczeństwa,
Pamiętaj, że masz we mnie zawsze przyjaciela,
Który chętnie ci służy pomocą i radą.
O, nie pozwolę, abyś miał się ugiąć
Pod ciężarem próby! Dam ci Szymona z Cyreny,
Który nie tylko za ciebie dźwigać będzie krzyż,
Ale również za ciebie na tym krzyżu zginie.
Za chwilę zrobimy rewizję w klasztorze,
Otworzymy podziemia, piwnice i lochy,
Kufry, szafy, skarbiec i stare grobowce,
A gdy znajdziemy Żyda, ów skarb bezcenny,
Z twojej głowy nawet włos nie spadnie.
Będziesz dalej wiódł życie spokojne w klasztorze,
Rano wstaniesz, odmówisz modlitwy,
Zjesz śniadanie, potem obiad, a potem wieczerzę,
A potem położysz się do łóżka
I będziesz medytował nad dobrocią Boga,
Który cię wyzwolił od pokusy męczeństwa
Dzięki mądrości twego przyjaciela, Borna.
Nie ty poniesiesz karę za ukrywanie Żyda!
Wiesz, kto ją poniesie!?
(
Ojcowie!
Ten milczący chór głupich Szymonów z Cyreny!
Na twoich oczach każę ich rozstrzelać!
Tam na dziedzińcu! Pod klasztornym murem!
I cóż, mój drogi? Łatwo jest być świętym
Za cenę życia tych ojców i braci,
Za cenę cudzej ofiary i cudzego grobu!?
Słodki jest chleb męczeńskiej śmierci,
Ale słodszy jest spokojny żywot
W klasztornej celi! Co!?
A gdy pewnego dnia wstąpisz w swoje niebiosa,
One będą dla ciebie wytwornym salonem,
Gdzie wśród palm, fikusów i parawanów
Zdrzemniesz się na pluszowej kanapie
Po życiu, jak po sutym obiedzie!
Więc teraz wyjaw, gdzie ukryłeś Żyda,
Aby zakonników ocalić od śmierci!
Zapewne nie ma we nieprawdziwej pokory
Ani prawdziwej miłości,
Ani prawdziwej dobroci.
Zapewne nie jestem źródłem
Niebieskich ptaków
Ani białą laską ślepców,
Przechodzących przez ulicę,
Chociaż zawsze chciałem być
Dobrocią i źródłem, i łaską.
(
Zapewne czynię dobro
Dla pożądliwości ciała,
Zapewne chcę pomnożyć
Moją majętność przed obliczem ludzi
I przed obliczem materii.
Dlatego Bóg nie umocnił nade mną
Spojrzenia swoich oczu
I unosi się nade mną
Jak nad zatrutą wodą.
Cóż może rzec woda zatruta?
(
Czy mam zatem spytać ojców?
Spytaj. Niech ci odpowiedzą.
(
Żyda nie ma w klasztorze.
(
(
Jezus Maryja!
(
(
Stać, klechy! Stać, klechy, w miejscu!
(
(
(
Czy słyszałeś!? Ruszaj!
(
Co chcesz uczynić?
(
Błagam cię, zostaw w spokoju tego człowieka.
Jesteś nudny. Raczej pomyśl o twoich ojcach,
Których każę rozstrzelać. Mieszkańców miasteczka
Spędzę na klasztorny dziedziniec,
Aby zobaczyli,
jak umierają kłamcy i buntownicy.
Ciebie też będą oglądać,
Jak asystujesz przy egzekucji.
I znów pomyślą,
że Łaska Pańska w postaci Borna czuwa
Nad świątobliwym przeorem
I roztacza nad nim opiekuńcze skrzydła.
Wszyscy będą cię chwalić i błogosławić
Za hart ducha i nieskazitelny charakter,
I tak się zacznie proces twej beatyfikacji!
(
(
(
Tu masz pejcz! Trzymaj! To będzie twe berło!
(
(
(
Patrzcie!
Ubiczowany!
W szkarłatnym płaszczu!
W ciernistej koronie!
W królewskiej koronie!
Na co czekacie!
Piejcie psalmy!
Na kolana!
(
Uklęknijmy.
(
(
Śpiewajcie!
Jesteś, o Panie, moim światłem i zbawieniem…
(
(
Słuchaj, o Panie, głosu mojego, gdy wołam…
(
(
Cokolwiek uczynisz ze mną, o Panie…
(
(
(
Odejdźcie.
(
(
(
(
(
(
(
Odejdź.
(
(
(
Po co to uczyniłeś?
Z nienawiści.
Do kogo?
Do ciebie.
Dlaczego mnie nienawidzisz?
Nienawidzę twojego Boga,
Którego nie mogłem ci wyrwać
Nawet za cenę życia,
Za marny ochłap życia.
Jesteś nędznikiem!
(
Na pewno tak wyglądał!
Był przecież człowiekiem!
I tak samo stał na lithostrotos
Ubiczowany i oplwany, i milczał?
Na pewno tak samo!
To dziwne…
(
Czułem to…
Ubiczowałeś Boga, zbrodniarzu!
Ukoronowałeś Boga cierniową koroną!
Wiem o tym…
Biada ci! Biada ci! Biada, bogobójco!
(
Zostań!
Rób z nami, co zechcesz!
Każ nas rozstrzelać!
Ale teraz chcę być sam!
(
(
(
Byłem szczęśliwy. O, jakże byłem szczęśliwy,
Zdawało mi się, że pogrzebałem na zawsze
Moją dawną przeszłość. Jesteś jednak w błędzie,
Jeżeli sądzisz, że żałuję mojej rzymskiej decyzji.
O, nie! Wierz mi, że gdybym miał znowu powtórzyć
Minione życie, obrałbym tę samą drogę,
Która mnie tutaj zawiodła. Nawet gdybym wówczas
Miał po raz drugi przeżyć to spotkanie z tobą,
Które jest dla mnie bolesną przygodą.
Przyszedłem do ciebie jako zwycięzca.
Podbiłem twój naród, a ciebie uczyniłem
Moim niewolnikiem, którego mogę,
Jeśli tylko zechcę, zamknąć w więzieniu,
Posłać do obozu albo rozstrzelać.
Jestem twoim prawem. Taka jest moja władza
Nad podbitym narodem i podbitą ziemią,
I nad wszystkim, co ta ziemia rodzi
I na sobie dźwiga. Nad każdym owocem.
Lecz nagle zrozumiałem, że dzięki twej wierze
W Boga, któremu cały się oddałeś,
Potrafisz nawet w klęsce zachować swą godność
Człowieczą. Zamknąłem oczy
I ujrzałem siebie w środku zagłady i upokorzenia,
W strzępach munduru wśród śnieżnej pustyni,
Na dnie klęski, zgiętego pod ciężarem trupa,
Którego z trudem dźwigałem na plecach.
Dźwigałem zwęglonego boga, który zginął
W płonącym bunkrze! Pozostałem sam,
Odarty z wszelkich wartości. Znak nieokreślony.
O, jak straszny jest los, który, zmuszając człowieka
Do święcenia nieustannych tryumfów,
Daje mu poczucie mocy
Tylko w godzinę zwycięstwa,
Obalanych słupów granicznych,
Kapitulacji wroga i dyktowanych warunków,
Ale nie zostawia mu żadnych wartości
Na godzinę smutku, żałoby i klęski.
Czy człowiek może budować swe życie
Ze samych zwycięstw, defilad i oklasków?
Z radosnych marszów i samochwalczych przemówień?
Z koszarowych pieśni o pięknej przyszłości?
Z władzy, która upaja jak dym kadzidlany?
Wiem, kim jestem w godzinę zwycięstwa,
Ale nie wiem, kim jestem w godzinę klęski.
A tymczasem twój Bóg rozdaje łaskę, która
W porę twojego tryumfu i w porę twojej zagłady
Pozwala ci zachować z równym spokojem
To samo oblicze i tę samą godność,
I ten sam sens istnienia…
Jak beznadziejne jest życie człowieka,
Któremu nigdy nie wolno ponieść żadnej klęski…
Czy nie ma w tobie ani cienia tęsknoty
Za minioną przeszłością? Czy nie ma w tobie
Ani jednego śladu po dawnych modlitwach?
Przebywałeś kiedyś na wysokich górach.
Po co zeszedłeś z tych gór? Po co?
Czy po to, aby ludziom zadawać cierpienie?
Nie porównuj mnie z tym, kim ongi byłem.
Ten człowiek minął. Nie ma go… Nie ma…
On jest mi tak samo obcy jak przechodzień,
Którego obojętnie mijam na ulicy,
Lub jak postać ze snu, która podszywa się
Pod moje pragnienia i niepokoje.
Nie znam tamtego. Nie wiem, kim on jest.
Nie mów więc do mnie w imię owych cieni,
Które nie mają imion.
Więc może jest w tobie choć jedno westchnienie,
Które mógłbym przywołać z twej dawnej pamięci
I odnaleźć w nim bicie serca, wzruszenie lub łzę.
Przecież płacz i modlitwa nie mogły tak wyschnąć,
By nie został po nich choć znikomy ślad.
Czy nie ma w tobie ani ziarnka wiary?
W Boga?
Tak.
Nie. Ani ziarnka.
A może jest w tobie choć echo sumienia?
Echo sumienia? Dlaczego? Czy to, co czynię,
Jest przeciw mojemu sumieniu?
Ach, mój drogi, Erynie,
Które gnieżdżą się we mnie,
Jak w ruinach starej, pogańskiej świątyni,
Już nie są drapieżnymi ptakami,
Pijącymi krew z otwartych żył.
To są kolorowe papugi, które wrzaskiem
Przytakują wszystkim moim uczynkom i myślom.
Czy tobie się zdaje, że sumienia
Nie można oswoić i nauczyć go tych słów,
Które są nam potrzebne do życia?
Oswojone Erynie są tylko złudzeniem
Twych pragnień. Tych ptaków nie można oswoić.
Można je tylko uśpić. Ale kto je uśpił,
każdym swym czynem sam siebie zabija.
Taka jest zemsta śpiących ptaków.
Biada tym, którzy nie słyszą w sobie
Krzyku uskrzydlonej krwi.
(
Ojcze przeorze!
(
(
Jak to, po co? Od pół godziny siedzę
W twoim samochodzie i nudzę się jak mops.
Miałeś mnie zawołać. Czekam i czekam.
Więc przyszłam…
Nie jesteś teraz potrzebna.
Wróć do samochodu.
Daj mi perły.
Wyjdź!
Perły mi daj!
Wyjdź!
Perły od nich dostałeś!
Nie dostałem żadnych pereł!
Nie dostałeś? Więc kto je dostał?
Przecież nie ma ich na ołtarzu!
Skąd mogę wiedzieć, co się z perłami stało!?
Spytaj o to przeora! Spytaj o to ojców!
A kto ma wiedzieć, jeżeli nie ty!?
Jeśli pereł nie wziąłeś, to mi pokaż Żyda!
Gdzie jest Żyd?
Nie twoja sprawa.
Gdzie jest Żyd?
Milcz!
Ja chcę wiedzieć, co się stało z Żydem?
(
Oszukałeś mnie! Chcesz przede mną zataić!...
Zostawiłeś im Żyda… W zamian dostałeś
Sznur pereł, który do mnie powinien należeć.
Precz stąd!
(
(
Jezusie Nazaretański!
O Matko Przenajświętsza!
(
(
(
(
(
(
(
(
(
Już go dosięgnąłeś.
Jesteś tego pewien?
(
Żegnaj.
(
Krew na posadzce.
Krew na ścianach.
Krew.
Krew u stóp krzyża.
Wszędzie krew.
Krew.
Słyszę rżenie upadłych aniołów
Na pustych polach. Popioły szumią
Głośniej od dziejów.
Słyszę monolog krwi.
Słyszę pomruk rozsypanych kości.
Słyszę czołganie się zbiorowych mogił.
Gdzie są usta popiołów?
Gdzie są oczy popiołów?
Gdzie są bramy popiołów?
Niech będą otwarte!
Niech będą otwarte!
Niech będą otwarte!
Wołajcie, synowie ziemi!
Wołajcie, pobojowiska!
Wołajcie, ogrody krwi
I ślepe katakumby!
Wołajcie, ruiny i szubienice!
Wołajcie, dymiące krematoria
I kości!
Wołajcie Pana!
Wołajcie Pana!
Przyzywajcie Pana!
Błagajcie Pana,
Harfę siedmiostruną,
Kroczącą po liściach palmowych,
Króla sprawiedliwego
I Syna Dawidowego,
Aby zeszedł ze stoków Góry Oliwnej,
Spośród gajów Bethfage,
I wstąpił w bramę płaczących popiołów
Jak do wnętrza wieczornej godziny,
I wyprowadził człowieka
Z labiryntu dziejów
Ku dalekim rzekom oczyszczenia,
Ku sakralnym wodom.
(
Poszedł.
Kiedy znowu wróci?
Born już nigdy ciebie nie skrzywdzi,
Bracie Emanuelu. Jesteś bezpieczny.
Gdy włożył mi na głowę ten kolczasty drut,
Boleść poczułem w sobie. Ale to nie była boleść,
Która każe krzyczeć zmęczonym ustom.
To była dobra boleść, która weszła we mnie
Jak trzej aniołowie
Pod namiot Abrahama, ocieniony
Dębami w Mamre.
(
(
Ty lepiej wiesz niż my, bracie Emanuelu,
Albowiem nie w nas, lecz w tobie
Bóg powtórzył misterium swoich cierni.
(
(
(
(
Boże Abrahama, Izaaka i Jakuba,
Boże Izraela,
Chrystusie,
Jesteś, który jesteś.
Jesteś, który jesteś
Na drogach karawanowych,
Prowadzących z miasta
Ur Chaldejczyków.
Jesteś, który jesteś
W namiotach Abrahama,
W niewidzących oczach Izaaka,
Na szczeblach Jakubowej drabiny,
I na szczycie Synaju,
I na szczycie Morii,
I na szczycie Góry Błogosławieństw,
I na szczycie Góry Przemienienia,
I na szczycie Golgoty.
Jesteś, który jesteś
W jaskini Dawida,
W jaskini Daniela
I w jaskini Bethlehem,
I w jaskini Zmartwychwstania.
Przyszedłeś i przychodzisz co chwila
W kole służebnych aniołów,
Albowiem każda chwila
Jest ostatecznością
I jest czasem Twojego gniewu,
I jest czasem Twojego miłosierdzia,
Chrystusie.
(