Nowy York środa
Drogi
Kaziu,
Bardzo zmartwiłem się wiadomością o Twojej chorobie – o tym ischiasu. Nie potrzebuję Ci pisać, jak to rozumiem. Wróciłem wczoraj po dwunastu dniach z
Washingtonu, gdzie niby odpoczywałem – ale może mi potrzeba było czego innego, bo wróciłem w fatalnym stanie, zupełnie nerwowo rozbity
Z zapisków dziennikowych Lechonia wynika, że pojechał do Wszelakich 23 listopada 1950 r., przede wszystkim ze względu na obchodzone w Stanach Zjednoczonych Święto Dziękczynienia (Thanksgiving – tradycyjnie zawsze w czwarty czwartek listopada). W przeddzień powrotu do Nowego Jorku poeta komentował własny stan psychiczny: „Myślę, że ten spokój dziesięciodniowy w Waszyngtonie i oczywiście wyczerpanie chorobą tak mnie powaliły psychicznie. Przeżycie ambicji i zarazem kłopot, który mnie dotknął dwa miesiące temu, jakby teraz dopiero dopełniły swego dzieła, rozwalając mnie duchowo, obierając mi wszelki optymizm, napełniając hipochondrią i lękiem przed każdym poruszeniem moralnym czy fizycznym. Myślę, że znajdą się na to jakieś fizyczne środki, bo właściwie moralnych teraz nie widzę. To już nie owo zmartwienie mnie gnębi, tylko jego fizyczne skutki” (J. Lechoń, Dziennik, wstęp i konsultacja edytorska Roman Loth, Warszawa 1992, t. 1, notatka z 4 grudnia 1950 r., s. 481–482).. O mojej chorobie napisane jest w Encyclopedia Britannica, że jest ona niegroźna, za wyjątkiem obawy, że można popaść na skutek niej w morfinomanię.
Dr SawiczLechoń napisał o nim w Dzienniku po jednym ze spotkań towarzyskich: „doktor Sawicz, przyjaciel wszystkich Polaków w Waszyngtonie – bardzo zresztą światły człowiek w swoim zawodzie” (J. Lechoń, Dziennik, dz. cyt., t. 1, notatka z 8 października 1949 r., s. 76). Z zachowanych w archiwum poety w Polskim Instytucie Naukowym dokumentów wynika, że korzystał także z jego pomocy lekarskiej – są to rachunki z gabinetu dra Savitscha (na sumę dwudziestu pięciu dolarów „for professional services”) wystawione najpierw w listopadzie i grudniu 1950 r., później w regularnych odstępach mniej więcej co miesiąc w okresie od lutego do sierpnia 1952, nieco rzadziej w 1953 (marzec–maj, sierpień, październik–grudzień) oraz w styczniu i marcu 1954 r., Moskal, wielki magik waszyngtoński, pouczył mnie, że, niestety, może ona trwać nawet sześć miesięcy. Mam w Bogu nadzieję, że tak nie będzie, ale jak dotąd mam ciągle bóle, nie sypiam, piętna na ciele nie schodzą, żadne zastrzyki nie pomagają, a wytrzymałość nerwów na to – nie powiem: kończy się – bo się już właściwie skończyła. Wyobraź sobie, że
John Wiley był prawie umierający i w skutek tego nie mogłem zbyt dopominać się o moje sprawy. Teraz obiecane mam ich załatwienie – ale już w nic nie wierzę. Korzyścią mego pobytu w Washingtonie było poinformowanie się u n a j l e p s z y c h ź r ó d e ł, co to wszystko znaczy. Wyobraź sobie, że ja miałem rację. To w s z y s t k o z r o b i l i Po l a c y
W artykule Haliny Stephan (Mikrohistoria polskiej literatury emigracyjnej w Nowym Jorku, w: Teraźniejszość i pamięć przeszłości. Rozumienie historii w literaturze polskiej XX i XXI wieku, red. H. Gosk, A. Zieniewicz, Warszawa 2006.) jest mowa o kilku różnych postaciach, których nazwiska utajniono, a które wystawiały poecie negatywne opinie; czytamy tam m.in.: „przesłuchanie jednego ze znajomych pisarza przynosi taką oto informację: «Aplikant jest znany w polskich kręgach jako homoseksualista. Przybywając do USA z Brazylii w 1941 roku, aplikant przywiózł ze sobą innego homoseksualistę, angielskiego aktora (nazwisko utajnione)». Później pracując dla «Tygodnika Polskiego», «aplikant sprzeniewierzył fundusze czasopisma» i w opinii przesłuchiwanego jest «moralnie zepsuty i kompletnie nieuczciwy». […] Później w raporcie po raz kolejny pojawia się informacja, że Lechoń «ma złą reputację, jest moralnie zepsuty» i «może stanowić niewielkie zagrożenie, jeśli zostanie zatrudniony przez Rząd USA». Jeden ze znajomych narzeka, że Lechoń był «kiedyś wybitną osobowością», ale z czasem «zaczął żyć na koszt innych, przywykł do pożyczania pieniędzy od przyjaciół». Ów znajomy zdecydowanie nie poleca aplikanta na stanowisko w Głosie Ameryki, ponieważ jest przekonany, że «gdyby ktoś powierzył Lechoniowi funkcję bagażowego na stacji kolejowej, niechybnie ukradłby walizkę klienta»”. – ustalone jest to ponad wszelką wątpliwość. A jak, to Ci będę mógł opowiedzieć przy naszym oby najrychlejszym spotkaniu. Teoretycznie biorąc, mógłbym się raczej cieszyć z tego, co się dowiedziałem – ale po pierwsze nie wierzę, aby mnie coś w ogóle mogło jeszcze „znośnego” spotkać, a po drugie ta sprawa już zrobiła swoje i
Free Europe może być dumne, że bądź co bądź wybitny pisarz polski został za ich sprawą doprowadzony do zupełnej ruiny nerwów – naprawdę, że nic w tym nie przesadzam. Jest to jak na razie jeden z niewielu wyczynów tej instytucji. Spokój materialny, który mi
Bodeński obiecywał i najszczerzej chciał zapewnić – wyraził się w sumie stu trzydziestu pięciu dolarów jednego miesiąca i stu czterdziestu drugiego za cenę wielkiego wysiłku, który uniemożliwił mi własną pracę – a tym samym podciął wszelką możność moralnego opierania się tej katastrofie. Doznałem w tym czasie samorzutnej czyjejś pomocy, która pozwoliła mi przeżyć, ale którą odczułem psychicznie jak najgorzej – poczuwszy się żebrakiem, którym być nie chcę i nie mogę. Przyznam Ci się, że z moim usposobieniem – nie wiem, jak to wszystko zniosę. Jestem, jak wiesz, dotknięty poczuciem tragicznym, które mi nasuwa pewne sofoklesowskie wnioski z okazji wypadków, które komu innemu nie wydałyby się może symboliczne. Nic nie mogę poradzić, że ta sprawa nabrała dla mnie takich perspektyw, że cierpię d u c h o w o straszliwie, uwierzywszy w bezowocność naszych wysiłków wobec przekleństw losu i w demoniczne skutki najdrobniejszych zdarzeń. Wyobraź sobie, że p.
Dolbeare napisał
Ciechanowskiemu, że oni dlatego nie dają mi pieniędzy, że moje prace dla radia okazały się bezwartościowe, a
Allanowi Dullesowihttp://tei.nplp.pl/document/68powiedziano, że ja w o g ó l e nie chciałem pracować. Mój drogi! Rozpisałem się o tym tyle, bo jestem zalany popsutą materią psychiczną i zupełnie nie mogę sobie dać rady.
Jachimowicz tylko się uśmiecha, doradza małżeństwo z
Burrową i coś strzyka, co, nie mówi, a co może mi szkodzi, a nie pomaga. Najgorsze jest to, że jestem już naprawdę chory i niezdolny do pracy. Sam nie wiem, co zrobię i kto się modli, niech się mocno modli za mnie. Dziś w nocy śniła mi się jakaś straszna zmora, która zbliżała się do mnie: śmierć czy wariacja. Zawołałem: Mamo! Niech ten skurwysyn nie podchodzi – a później „Precz, łajdaku!” i obudziłem się przekonany, że już jestem po tamtej stronie świadomości
Pełniejszy opis tego snu umieścił Lechoń w notatkach dziennikowych: „Sen potworny, który tak mnie przeraził, że bałem się zasnąć, bałem się, że będzie jakiś dalszy ciąg tej ohydy. Nic nie pamiętam z początku, ale w pewnej chwili zbliżył się do mnie jakiś nieznajomy młody człowiek ubrany w przezroczystej masce. Na jego widok poczułem strach przeraźliwy, strach czegoś najgorszego, i krzyknąłem, pamiętam doskonale: «Mamo! Niech ten skurwysyn się nie zbliża. Precz, łajdaku!». Z tym obudziłem się złamany, przekonany, że coś wydobyło się z samego dna życia, czy ja wiem czego zresztą, że coś mnie osacza, przeciw czemu muszę się bronić. Ale co? Ale jaka to ma być obrona? W tej chwili żegnam się trzy razy” (J. Lechoń, Dziennik, dz. cyt., t. 1, notatka z 6 grudnia 1950 r., s. 484).. Nastroje polityczne w
Washingtonie, jeśli chodzi o Kongres – po prostu polskie.
Don Levine, jedno z nielicznych źródeł mych informacji, uważa to, co
Henryk – że wojnę można wygrać w Azji, a przegra się ją w Europie. Jest on też pewny, co mnie przyszło przedtem do głowy – że poza obecnie atakującą armią chińską Sowiety nie mają już nic poważnego w Azji
Opinie polityczne Dona Levine’a odnotował też poeta w Dzienniku: „Don Levine, rozmawiając z Bestermanem, powiedział to, co jest moim głębokim przekonaniem, na żadnych zresztą realnych faktach nie opartym, że mianowicie armia chińska, która wypiera teraz Amerykanów z Korei, jest to wszystko, co w tej chwili Chińczycy posiadają, a raczej czym Rosja dysponuje. Uważa on, zupełnie jak Henryk Rajchman, że Europa jest nie do obronienia, że można tam ponieść tylko klęskę, niszcząc jednocześnie kontynent, że natomiast największe niebezpieczeństwo dla Stanów i zarazem jedyna możliwość pobicia Sowietów – to Azja. Rajchman zna się na Azji naprawdę – i dlatego «europejska» polityka Achesona i abrakadabryczna koncepcja «jedności Narodów Zjednoczonych» wydają mi się tak podejrzane. Don Levine też uważa, że trzeba już teraz powołać najpewniejszych ludzi Europy do rządów i robić gabinet koalicyjny w Anglii, odwołać się do de Gaulle’a i co już mniej rozumiem, do Schumachera” (J. Lechoń, Dziennik, dz. cyt., t. 1, notatka z 5 grudnia 1950 r., s. 483).. Dzisiejszych gazet nie czytałem – ale bez względu na to uważam, że
appeasementuSpolszczenie od ang. appeasement: uspokajanie, łagodzenie. Określenie to było używane w odniesieniu do polityki zaspokajania prowadzonej w latach 1936–1938 przez rząd Wielkiej Brytanii, a później także Francji wobec III Rzeszy niemieckiej. W szerszym znaczeniu – pejoratywny termin oznaczający ugodowe postawy polityczne wobec państw agresywnych, w tym wypadku – w odniesieniu do Związku Radzieckiego i Chin. być nie może. Mogą być tylko wszelkiego rodzaju sabotaże i najgorszy przebieg w końcu zwycięskiej wojny. Lecz swój ischias, przyjeżdżaj jak najprędzej, całuję
Was oboje najmocniej
Leszek